-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1156
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać409
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2022-09-26
2022-07-27
Ziarno Światła. Zachwianie wiary to książka, którą należy przeczytać dwukrotnie. Raz, żeby podniecić się tym światem, dwa, żeby na nowo się podniecić, ale tym razem zrozumieć. Na moje pogubienie w fabule może wpływać fakt, że nie wiedząc o istnieniu pierwszego tomu, bezmyślnie chwyciłem za drugi. Czy aby na pewno chronologiczne czytanie tej powieści jest konieczne? Znajomość bagażu doświadczeń pojawiających się tu postaci, ich początku i wydarzeń, które w jakiś sposób ich ukształtowały, na pewno pomaga w interpretacji ich zachowania w tomie drugim, ale nie wydaje mi się żeby ta wiedza była sine qua non powieści. Aczkolwiek dobrze by było ogarnąć tom pierwszy, teraz będący dla mnie z oczywistych względów jedną wielką retrospekcją.
Bez owijania w bawełnę, Zachwianie wiary jest pogmatwane już od pierwszych stron. Towarzyszymy teotrycie (kim jest teotryta?) Posthumusowi Piątemu w odbywaniu kary na „zapomnianym, pełnym niebezpieczeństw Widmowym Świecie” – jak głosi okładka. Musi tu polować na jedne dziwne stwory jeśli chce żyć i uciekać przed innymi dziwnymi stworami jeśli nie chce umierać. Kiedy nadarza się okazja do ucieczki, ten z niej korzysta. Świat, w który wpada to zlepek ludzkich intryg, spisków, kłamstw, oszczerstw i przekrzykiwania czyj statek jest większy, a czyja technologia bardziej zaawansowana. Posthumus stara się odnaleźć swoich braci, którzy m.in. przyłożyli ręce do tego, aby go zesłać tam, skąd uciekł. Po odnalezieniu swojego dawnego ucznia okazuje się, że nasz teotryta, choć nie był tego świadomy, spędził w Widmowym Świecie ładny kawał czasu… W dodatku podczas, gdy on szuka prawdy, jakaś tajemnicza istota szuka jego.
Nikolas Razmuk to mój rówieśnik. Powinien zatem mieć już 29 lat. Uniwersum, które stworzył przy okazji obydwu „Ziaren Światła” wygląda tak, jakby pracował przy nim od co najmniej 25 (dajmy mu ze 4 lata na naukę podstawowych czynności życiowych). Świat jest przemyślany na tysiące lat wstecz. (Ogólny tego zarys jest przedstawiony na końcu książki w formie Kalendarium Krwawnika). Na każdej płaszczyźnie. Każde wydarzenie ma swoją przyczynę i skutek, a jeśli nie widać jeszcze tego drugiego, to znaczy, że na pewno powstanie kolejny tom powieści. Wielowątkowość stwarza poletko pod pisanie całych ksiąg dotyczących postaci pobocznych i założę się, że za te również będzie warto chwycić. Autor tchnął w stworzone postaci życie i pozbawił je jednolitości. Są szare, ale w tym przypadku w znaczeniu wymieszania bieli i czerni. Zgrabnie także wymieszał sci-fi z fantastyką i pokazał nam, że miał sporo pomysłów na „Ziarno…” szkoda tylko, że tak dużo z nich (na pewno nie wszystkie, wierzę w niego!) zostało upchnięte na tych niecałych 400 stronach. Trzeba wykazać się zatem nie lada skupieniem, czytając, ażeby dokładnie prześledzić każdy wątek. A to robi się niestety bardzo często kosztem eksploracji naprawdę dobrze zbudowanego świata. Ode mnie mocne 7/10, choć bardzo bliziutko ósemki!
Ziarno Światła. Zachwianie wiary to książka, którą należy przeczytać dwukrotnie. Raz, żeby podniecić się tym światem, dwa, żeby na nowo się podniecić, ale tym razem zrozumieć. Na moje pogubienie w fabule może wpływać fakt, że nie wiedząc o istnieniu pierwszego tomu, bezmyślnie chwyciłem za drugi. Czy aby na pewno chronologiczne czytanie tej powieści jest konieczne?...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-04-29
Dołącz do awantury! Krzyczy do mnie z okładki człowiek, z którego twórczością spotkałem się już przy okazji Kastratora. Pan Leszek Bigos pokazał, że umie w obrzydliwe, acz niestety często prawdziwe historie z pogranicza sensacji i kryminału. Tym razem zaprasza mnie do świata fantastyki. Korzystam! A jakże! Ale ostrzegam, że w przypadku tego gatunku jestem dość wybredny.
Hennig Kidruk prowadzi wraz z żoną salon jubilerski gdzieś w Portzden. Biznes zdaje się dosyć dobrze prosperować. Greta zajmuje się biżuterią, Hennig dostarczaniem surowca. Jak to jednak bywa z tego typu działalnością, tak szybko, jak zaczęła przynosić korzyści, stała się magnesem na lepkie ręce Portzdeńskiego półświatka. Wymuszanie haraczy, drobne kradzieże, a nawet groźby wymusiły na właścicielach lombardu konieczność rozejrzenia się w poszukiwaniu ochrony interesu. Jak wynika z późniejszych kart powieści, udało im się to… jednak niekoniecznie ze skutkiem, jakiego oczekiwali. Greta wraz z synem zostają brutalnie pozbawieni życia we własnym domu. Pałający ogromną żądzą zemsty, pozostawiony przy życiu Hennig wybiera się do Kerrengartu. Liczy na to, że tam znajdzie zabójców.
Byłaby to całkiem przyjemna, choć prostolinijna i sztampowa fabularnie powieść, gdyby dalszy ciąg wydarzeń przedstawiał losy Henniga i skutki jego szalonej wendety. Jest natomiast inaczej. Historia nadal jest całkiem przyjemna, ale już nie sztampowa i w żadnym wypadku nie prostolinijna. Z każdą stroną staje się ciekawsza i bardziej intrygująca. Dlaczego? Ano dlatego, że Hennig chwilę po przybyciu do stolicy Dali ginie. I to z rąk zabójcy jego żony i dziecka. W ten sam sposób, co oni. A jakby tego było mało, losy zabójcy będziemy śledzić przez całą objętość powieści, ponieważ to on zaczyna teraz grać w niej jedne z pierwszych skrzypiec.
„Yasper to kawał elfiego sukinsyna, któremu będziesz kibicować… by zginął długą i brutalną śmiercią.”
Panie Leszku… nawet Pan nie wiesz jak bardzo!
Wspomniany elf zasłaniający sobie połowę twarzy maską na okładce książki, bardzo niechętnie złączy siły z magiem Daraiem, kontrolującym żywiołaka ziemi oraz z inteligentnym, choć niepotrafiącym tego pokazać trollem Ugim. Wyruszą w długą podróż, której celu Wam nie zdradzę. Powiem tylko, że całkiem sporo się tu dzieje. Łase na kasę długobrode krasnoludy sprzymierzone w pewnym stopniu z goblinami, orkowie, trolle, inne pokraczne stworzenia no i smoki… przepotężne smoki, które odgrywają w tej powieści znaczącą rolę. Autor zadbał o zarys wierzeń postaci osadzonych w powieści, przedstawił kawał retrospekcyjnej historii, dzięki której łatwiej jest zrozumieć dlaczego niektóre postaci zachowują się tak, a nie inaczej. Przy okazji możemy poznać również zarys stworzonego przez niego uniwersum. To dopiero wejście na smoczy szlak, w związku z czym wiele wątków pozostaje tu otwartych. I bardzo dobrze. Jak świat jest poprawnie stworzony to chce się go doświadczać i zwiedzać.
Niestety szkoda, że historia opowiedziana przez Pana Leszka nie jest w moich oczach w 100% kolorowa. Dialogi pomiędzy postaciami są często drewniane i zalatują typowym polskim blokowiskiem, a w paru przypadkach zdają się być zwyczajnie zbędne, ponieważ nie wnoszą nic do fabuły i sprawiają, że postaci zachowują się nieadekwatnie do pełnionych profesji. Czasem prymitywnie. W książce przewija się jakiś skromny kult męskiego przyrodzenia, który swój punkt kulminacyjny osiąga w momencie bezpardonowej kilkustronicowej pogadanki pomiędzy bohaterami na temat swoich ptaszków. Ani to śmieszne, ani to potrzebne. Książce jednakże poza tym występkiem nie brakuje humoru. Mimo iż to powieść osadzona w dark fantasy, to zdarzają się mniej mroczne momenty, w których się pośmiejemy. Prym w tychże wiedzie oczywiście niezdarny Ugi.
Bez względu na wszystko czekam z niecierpliwością na kolejny tom przygód naszej średnio dopasowanej paczki. Nie czekam jednak tak intensywnie, jak na to, żeby Yasper wreszcie spadł ze schodów i potłukł sobie boleśnie ten głupi ryj. Mógłby się przy okazji zabić i myślę, że nikt by go nie żałował. Jest przecież tyle wątków na rozwinięcie Smoczego szlaku.
Dołącz do awantury! Krzyczy do mnie z okładki człowiek, z którego twórczością spotkałem się już przy okazji Kastratora. Pan Leszek Bigos pokazał, że umie w obrzydliwe, acz niestety często prawdziwe historie z pogranicza sensacji i kryminału. Tym razem zaprasza mnie do świata fantastyki. Korzystam! A jakże! Ale ostrzegam, że w przypadku tego gatunku jestem dość...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-04-29
Żyjemy w czasach, w których potrzeba nam bohaterów. Mimo iż w ogóle na nich nie zasługujemy, potrzebujemy ich z każdym dniem bardziej. Niekiedy zwykłe szaraki muszą ubrać pelerynę i stać się bohaterami. Dla swoich rodzin, dla rodzin sąsiadów z osiedla, dla całych dzielnic, miast i państw. A to potwierdza tylko moją hipotezę. Potrzebujemy bohaterów. Potrzeba nam kogoś, kto weźmie na barki odpowiedzialność za sprawy, których nam nie chce się ruszać.
Z tematem pedofilii jest troszkę jak z sąsiadem patoalkoholikiem. Niby słyszymy co jakiś czas, że jest głośno za jego drzwiami, trochę śmierdzi jak przechodzi, jeśli ktoś cierpi to jego ofiary, nie on sam. Ale nikt z sąsiadem nic nie zrobi bo albo się go boi, więc woli unikać. Albo udaje, że nie słyszy „bo przecież nie ma pewności czy te krzyki dobiegają akurat z jego mieszkania”, prawda?. Nawet kiedy smród jest nie do zniesienia to „dlaczego ja mam się tym zajmować? Przecież cały blok też to czuje”. I cały blok cierpi. Można zgłosić sprawę na policję, ale przecież ów sąsiad może powiedzieć, że to nie on pił, nie on się awanturował i wróci na stare śmieci po krótkim czasie. Skoro zatem nawet władza zdaje się być bezradna, trzeba wziąć sprawy we własne ręce. Ale najpierw pasuje pozbyć się tej części kręgosłupa moralnego, która odpowiada za wahanie. Następnie bez wahania przystąpić do hierarchizacji społeczeństwa w myśl człowieczeństwa. Kto je cały czas posiada, a kto przez postępowanie je utracił. W świecie, w którym sprawiedliwość zanika, a jej mgła jest interpretowana w zależności od punktu siedzenia, potrzeba kogoś, kto potrafi ją wymierzać.
Kimś takim wydaje się być Wiktor. Za dnia historyk w jednej z warszawskich szkół, w nocy tytułowy kastrator. Mieszka sam, co ma swoje „plusy dodatnie” w myśl wypełniania nocnych wyzwań, oraz „plusy ujemne” w myśl wychowywania nastoletniej córki – Weroniki, owocu związku, który kończy się rozwodem. Poznajemy go w momencie robienia użytku z okładkowego urządzenia.
Krótkie zdania, zero zbędnych słów, prosty przekaz, mimo, że trudny temat. Historia opowiadana z perspektywy pierwszej osoby, dlatego jeszcze łatwiej jest nam wejść w buty Wiktora, chociaż zdecydowanie bardziej intryguje oglądanie akcji oczyma kastratora. Książka składa się z kilkudziesięciu rozdziałów, z których kilka nie dotyczy Wiktora. Autor przedstawia w nich okrucieństwa, jakich dopuszcza się główny antagonista. Ta książka, mimo niewielkiej objętości jest ciężka. Ciężka od treści przekazanej w bardzo dobry sposób. Ciężar nie spada jedynie na głównego bohatera, ale na naszych czytelniczych barkach również jest odczuwalny. Pan Leszek ma smykałkę do pisania i dobrze, że w Polsce powstają takie pozycje, jednak wolałbym, żeby w tej płaszczyźnie nie miał źródła inspiracji ani szerokiego poletka do popisu. Zło się jednak rozprzestrzenia i jak widać ma całkiem dobrze. W wyrazie cZŁOwiek zdaje się być niejako zakorzenione. Takie książki dają do myślenia. Wciąż wiele osób nie zdaje sobie sprawy z poważnych rzeczy. Książka może rzucić nieco światła na temat, który od lat i tak już jest wystarczająco oświetlony. Dlaczego zatem ludzie wciąż noszą ciemne okulary?
Kastrator to topór obosieczny. Obrzydliwa opowieść o tym jak chęć zmiany świata, bardzo szybko zmienia nas samych. Niestety (albo stety) na naszą niekorzyść.
Żyjemy w czasach, w których potrzeba nam bohaterów. Mimo iż w ogóle na nich nie zasługujemy, potrzebujemy ich z każdym dniem bardziej. Niekiedy zwykłe szaraki muszą ubrać pelerynę i stać się bohaterami. Dla swoich rodzin, dla rodzin sąsiadów z osiedla, dla całych dzielnic, miast i państw. A to potwierdza tylko moją hipotezę. Potrzebujemy bohaterów. Potrzeba nam kogoś, kto...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-04-29
Urzekający jest fakt jak bardzo poszczególne tomy Księgi Całości różnią się od siebie, a mimo to każda z nich jest wyjątkowa na swój własny sposób. Mam wrażenie, że kiedy już skompletuję całość cyklu, po dołożeniu ostatniego tomu na półkę obok swoich pełnowartościowych towarzyszy, kresowy komplet zacznie świecić epickim blaskiem, ale o tym już chyba kiedyś wspominałem...
Po starciu Aleru z Armektem, ludzkich rubinach, bezmiarze morskich toni, kilku ucieczkach, długotrwałych nużących górskich wspinaczkach, sztyletach wbitych w plecy, w szyję, w nogę, strzałach wystrzelonych z łuku z zabójczą prędkością, po karczemnych smrodach, wydziobywaniu oczu, zjawisk będących następstwem potężnej magii, hektolitrach kropel deszczu i przelanej krwii… wreszcie możemy odpocząć. W Dartanie. A dokładniej w Sey Aye. „Przyjaznym Symbolu” w dosłownym rozumieniu dartańskiego języka, czy też tytułowym: „Dobrym Znaku”, leżącym gdzieś w środku Puszczy Bukowej. Armekt wyciągnął już kiedyś cesarskie łapy po Dartan, ale ten skrawek Puszczy zdaje się tworzyć coś w rodzaju enklawy. Może nie w sensie geograficznym, ale pod względem pamięci o dawnych wartościach.
Historia zaczyna się od wzmianki o tym, jak wiekowy już K.B.I. Levin w niedługi czas po zaślubinach, umiera. Jako następczynię na tronie obsadza swoją żonę. Ezena raczej niechętnie przyjmuje schedę po małżonku. Zdecydowanie gorzej jednak znoszą taki obrót spraw poddani. W końcu nowa księżna to kobieta! Pół Armektanka! A w dodatku wyzwolona niewolnica! Sprzeciwieniu się nowym rządom przeszkadza coś, co w kresowej Księdze Całości łączy każde, nawet najbardziej splugawione stworzenie – honor. Dlatego wojsko, choć nie stroni od rzucania inwektywami w kierunku monarchini, pokornie wykonuje jej rozkazy. Do chaosu wywołanego tajemniczym postanowieniem świeżo zmarłego księcia dołączają jego dalsi krewni, próbujący podważyć ważność zawartego związku, oraz biedniejące cesarstwo, szukające dochodu gdzie tylko się da. Do Sey Aye zmierza K.B.I. Dennet ze zdaje się najlepszą z możliwych propozycją. Ujęcie Ezeny za żonę to upieczenie nie dwóch, a trzech pieczeni na jednym ogniu. Majątek zostanie w dartańskiej rodzinie, zdusi w zarodku potencjalny konflikt wśród innych krewnych Levina i, co najważniejsze powstrzyma możliwą interwencję cesarstwa. To jednak plany ma co do Sey Aye zgoła odmienne…
Wieczny Pokój to pierwszy z dwóch, tom o Pani Dobrego Znaku i liczę bardzo na to, że stanowi jedynie wstęp do tejże opowieści. Poza jednym potężnym zwrotem akcji, nic tu się tak naprawdę nie dzieje. A w związku z tym, że nic specjalnego się nie wydarza, można się skupić na sielskim życiu ludności Puszczy Bukowej i długich opisach otoczenia. Biorąc do ręki tom 5 nie liczcie na zbrojne starcia. Szczęku oręża prawie w ogóle tu nie uświadczycie. Stęskniliście się za kocimi strażnikami? To… potęsknijcie jeszcze trochę, ponieważ przewijają się w treści na zaledwie kilku stronach. W Wiecznym Pokoju przypomną natomiast o sobie, znane z poprzednich części postaci takie, jak m.in. Agatra, Yokes, czy Gotah. Dla miłośników tego ostatniego mam dobrą wiadomość. Mędrzec odkrywa przed nami kolejne tajemnicze rejony szernijskiej przepowiedni. Jedno z jej źródeł może stanowić właśnie Sey Aye.
Mimo, że zdecydowanie najnudniejsza to część ze wszystkich poprzednich, to skłamałbym pisząc, że nie trzyma w napięciu. Na tym właśnie polega paradoks mistrzowskiego kunsztu Kresa. Choćby wymyślił coś najnudniejszego na świecie, to i tak nie będzie to na tyle nudne, żeby nie czytać tego z zaciekawieniem.
Urzekający jest fakt jak bardzo poszczególne tomy Księgi Całości różnią się od siebie, a mimo to każda z nich jest wyjątkowa na swój własny sposób. Mam wrażenie, że kiedy już skompletuję całość cyklu, po dołożeniu ostatniego tomu na półkę obok swoich pełnowartościowych towarzyszy, kresowy komplet zacznie świecić epickim blaskiem, ale o tym już chyba kiedyś...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-12-07
Grombelard bez legend to tylko deszcz i wiatr...
Już podczas czytania pierwszego tomu Księgi Całości wiedziałem, że nie jest to cykl literacki, który można przeczytać, odłożyć i zapomnieć. Po pierwsze, losy postaci rozrzuconych po tym świecie przez autora, niczym pionki na szachownicy trzymają czytelnika w przyjemnych kleszczach zaciekawienia. Po drugie, nie jest to cykl na tyle łatwy w zrozumieniu, żeby od razu po jednokrotnym przeczytaniu wiedzieć wszystko (zwłaszcza, że i w samych książkach są postaci, które mają znikomą wiedzę na temat praw, którymi rządzi się świat otaczający, mimo iż pysznie twierdzą inaczej). Wreszcie po trzecie, nie tyle warto, co nawet trzeba do twórczości Kresa wrócić, żeby wobec wszechobecnego chłamu zobaczyć jak powinno się pisać powieści.
Choć w poprzednich tomach jakoś ta cała szererska polityka mnie nie dotykała, skłamałbym mówiąc, że widoczna w cale nie była. W trzeciej części Wstęg Aleru (bo ten tom podzielony jest właśnie na trzy części) polityka gra pierwsze skrzypce. Smyczkiem uplecionym z intryg i kłamstw zagra długą smutną melodię na strunach Szerni i Aleru. A wracając na ziemię… zagra nam na nosach.
Wszystko, co myśleliśmy do tej pory, że wiemy na temat Ciężkich Gór, nijak nie ma się do tego, jakie owe Góry są naprawdę. Dzielni wojownicy i ci poruszający się cicho na czterech łapach, i ci stąpający twardo w pełnych zbrojach nie znaczą nic wobec wielkiej niszczącej tajemniczej siły. A to z kolei wskazuje na fakt istnienia jakiegoś ważniejszego prawa nad tymi, które rządzą światem.
W pierwszym tomie Grombelardzkiej Legendy mieliśmy okazje kilka tych legend poznać (w zależności od interpretacji, legendą mógł być jeden z bohaterów lub splot okoliczności czekających od lat na spełnienie). W kontynuacji – Wstęgi Aleru kilka z tych legend wyjaśniają, smutne niekiedy przeznaczenie wypełnia się, ale autor tworzy w naszych głowach nowe domysły na temat tego, do czego to wszystko zmierza, i jak sądzę – potężnie nas tym w późniejszych tomach zaskoczy.
Tom 4 nadal oscyluje wokół silnych postaci kobiecych. Do znanej i mam nadzieje lubianej Kareniry dołącza inna kobieta, a w zasadzie kot uwięziony w kobiecym ciele. Przez określenie – dołącza – mam na myśli fakt autorskiego powołania do życia kolejnej, nowej po naszej znajomej Armektance, wojowniczki. Nie dołącza bynajmniej w sensie stworzenia dwuosobowej drużyny, bowiem paniom przyjdzie zmierzyć się w pojedynku na śmierć i życie… i to nie raz.
Czy pojawienie się Królowej Gór, Hel-Krehiri, czy jak kto woli Kagi – przeciwniczki naszej dzielnej Łowczyni jest ciekawe? Niekoniecznie. Muszę przyznać, że wątek tej pani jakoś średnio przykuł moją uwagę. W myśl stwierdzenia: Legenda jest tylko jedna, moje oczy bacznie śledziły losy okładkowej Kareniry i tak to zostawmy...
Wstęgi Aleru nie zamykają się jednak na dziwnych prawach rządzących światem i potyczce dwóch kobiet. Tom 4 to również opowieść o kolejnym Przyjętym, który uparcie (czasem po trupach, jeżeli nie ma innego wyjścia) dąży do pomocy proroctwu w jego wypełnieniu. A owe proroctwo dotyczy związania dobra i zła w jednej istocie o srebrzystym kosmyku. Co się stanie, kiedy taka istota przyjdzie na świat? A może już po nim stąpa? Czy jest świadoma, że jej życie wiąże się z przepowiednią?
Mimo, iż niektórzy z bohaterów będą tu walczyć z utratą pamięci, my powinniśmy pamiętać co wydarzyło się w Sercu Gór, które stanowi pierwszą, niemniej soczystą niż Wstęgi Aleru połówkę tego smakowitego czytelniczego jabłka. Tam coś się otworzyło, tu się zamyka, ale otwiera się coś nowego. I dzięki temu cykl Księgi Całości ciągle trzyma nas w szachu ciekawości. Być może dopiero po przeczytaniu ostatniego tomu będzie można śmiało powiedzieć, że temat jest wyczerpany, a wątki pozamykane. Na razie nie ma mowy o tym, żeby to, co rozpoczęte wraz z pierwszymi kartami danego tomu, rozwiązało się wraz z ostatnimi. Czyli Kresowe perpetuum mobile samo się napędza i nigdy nie zatrzymuje.
Grombelard bez legend to tylko deszcz i wiatr...
Już podczas czytania pierwszego tomu Księgi Całości wiedziałem, że nie jest to cykl literacki, który można przeczytać, odłożyć i zapomnieć. Po pierwsze, losy postaci rozrzuconych po tym świecie przez autora, niczym pionki na szachownicy trzymają czytelnika w przyjemnych kleszczach zaciekawienia. Po drugie, nie jest to cykl...
2021-11-02
Pierwszy tom Ucznia Nekromanty był podobno pisany przez 8 długich lat. Widać. Historia, mimo iż nieco poplątana, jest niezwykle dopracowana. Cieszę się niezmiernie z faktu posiadania tego tomu w wersji pierwotnej, chociaż mam również tę wznowioną i nieco zmienioną. Tom II odpowiada na pytanie, czy jest zauważalna różnica pomiędzy ośmioma latami tworzenia fabuły i splatania wątków w jeden literacki sznur, a latami trzema. Otóż – nie ma. Fascynacja okazała się tak samo dobra jak jej poprzedniczka, a już sama Plaga stoi na wysokim piedestale. I to mimo tego, że w drugiej odsłonie mamy styczność z wątkami poplątanymi o wiele bardziej niż włosy Edwarda Nożycorękiego. Sama autorka natomiast zasługuje na miano przezdolnej bestii, ponieważ korzystając z talentu pisarskiego, poświęciła na stworzenie kontynuacji o połowę mniej czasu, a wyszło grubiej i nie mniej epicko. Składając szczere gratulacje, sugeruję aby tom III ukazał się np. za półtora roku. No dobra, za dwa lata, dając jeszcze chwilę na redakcję i odleżenie swojego. (Po co komu życie prywatne, kiedy trzeba zadowalać fanów uniwersum?) Wyjdzie z tego klapa? No nie! Jestem pewien, że kolejny tom znów obroni się poziomem w stosunku do całości i wyprzedzi tym samym inne nowości wydawnicze.
Akcja w książce zaczyna się niedługi czas po wydarzeniach z końca Plagi i kończy niecałe 2 lata później z miejscami wtrąconą retrospekcją, celem wyjaśnienia, co było powodem takiego, a nie innego obrotu paru spraw. Nuen leży w śpiączce. Norgala opuścił Gniew (i dobrze bo bardzo irytował), on sam został wywalony przez swojego kochanego wuja w kosmos (i dobrze bo bardzo irytował), Rothgar, już jako Licz, knuje sobie coś w opustoszałej twierdzy Hildern wraz z przyboczną trupą wampirów (i jakkolwiek w jedynce mocno mu kibicowałem, tu… również irytuje). Maveca odmóżdżyło. Ellyne, a w zasadzie Aspekt gdzieś zniknął. Tak samo z resztą Mor’Tyr. Nie ma już Inkwizycji, bo jej być nie musi. Ludzie liżą rany i odbudowują społeczeństwo z tego, co zostało po przejściu Plagi. Ogólnie rzecz ujmując – sielanka. Aż słychać spokojny miarowy oddech Syllonu, umęczonego wydarzeniami z tomu I. Fabuła przerzuca się na młodziutką, śliczną hezryńską księżniczkę Ulivię. I jej… obsesję. Chociaż w tytule autorka określiła to mianem fascynacji. O czym zatem czytać? Ano na przykład o przeszłości kilku osób. O rozbieleniu wielu czarnych spraw i zaczernieniu tych pojmowanych w tomie pierwszym jako białe.
Tom II powinien być mniej zawiły, skoro wchodzimy w świat już znany, prawda? Nie do końca tak jest w przypadku Fascynacji. Mimo iż jeszcze bardzo dużo spraw nie zostało wyjaśnionych i jako czytelnicy w myśl znajomości magii wykreowanej przez autorkę w powieści, raczkujemy, musimy się przygotować na solidną porcję nowych informacji. W miejscu, do którego został wysłany (nie z własnej woli) Norgal panuje całkiem inna atmosfera. Całkiem inaczej pojmuje się tu magię i w inny sposób jest używana. Kiedy chłopiec dowiaduje się, że powrót na Jolinę jest nie tyle mało realny, co wręcz niemożliwy, nie wie jeszcze, że to nie będzie jego jedyne zmartwienie. Nadchodzi Noc. A wtedy wszędzie pojawiają się głodne sukhusy. I smoki. Tak. W tym tomie są smoki!
Sprawa, która zasługuje na wzmiankę, a o której nie wspomniałem w recenzji tomu I to nazewnictwo. Autorka oprócz super pomysłów na kreację uniwersum Ucznia, zadbała również o to, aby przedstawiciele wszystkich ras nosiły charakterystyczne dla nich imiona. Koboldy, orkowie, gobliny, elfy, smoki, druidzi, każde stworzenie posiada jakieś trafione w punkt imię i posługuje sobie znanym dialektem.
Jakkolwiek fabuła w obydwu tomach posuwa się naprzód w mniej więcej takim samym tempie, tak w tomie drugim wydaje się chyba ciekawsza. Nawet od moich ulubionych wątków pobocznych. Śledzimy ją tu dwutorowo. Z jednej strony wspomniany wyżej Norgal odkrywający od podstaw inny świat, skazany na stawianie czoła nowym przeciwnościom, z drugiej strony Syllońska gra o tron pomiędzy tymi, którzy są przekonani o swojej sukcesji i Rothgar borykający się z mentalnym rozerwaniem pomiędzy już nie człowiekiem, ale jeszcze nie pełnokrwistym liczem.
Fascynacja nie jest już tak plugawa i obrzydliwa jak Plaga, jednak w odróżnieniu od poprzedniczki niestety ma skazę. Jak o dziwo byłem w stanie znieść fanaberie tytułowego ucznia nekromanty dotyczące zmiennych preferencji seksualnych (czytając zobaczycie o co dokładnie mi chodzi), tak kwestia częstego zbliżenia pomiędzy dwiema ważnymi w tej części postaciami wychodziła mi po którymś razie bokiem. Nie rzutuje to na szczęście jakoś bardzo negatywnie na całokształt, nadal jestem zakochany w autorskim uniwersum. Nie chciałbym jednak przechodzić przez to samo w tomie III.
Fakt, o którym również warto wspomnieć to rozstrzelenie czasowe rozdziałów. Tu chronologia bierze w łeb i wypadałoby przystanąć na chwilę przy ich tytułach, (o czym z resztą sama autorka konsekwentnie nam przypomina) żeby nie zboczyć gdzieś ze spójnej ścieżki fabularnej. A zboczyć z niej nie jest w cale tak łatwo, ponieważ Pani Raj nie pociachała rozdziałów ot tak sobie. Mimo, że pomiędzy jednym a drugim rozdziałem w danym wątku jest skok czasowy kilka lat wstecz, nie powoduje to dezorientacji, a jedynie rozszerza naszą wiedzę na temat właśnie tego wątku.
Na koniec zostawiłem sobie wisienkę na tym plugawym torcie. Każdy rozdział zarówno w Pladze, jak i w Fascynacji opatrzony jest krótką notką luźno związaną z wydarzeniami mającymi miejsce w rozdziale, lub nie związaną z nim w ogóle. I tak na przykład możemy poczytać o "Rozważaniach o moralności", Marvelli – kapłanki Pana Światłości. Przewertować fragmenty "Kronik trzech królestw", Vlodariona. Zanurzyć się w świat "Bajek z południa", Vesty z Hadar, czy odpłynąć przy "Wierszowidłach". Nie miałbym absolutnie nic przeciwko temu, żeby szanowna Pani Raj wydała poza rdzeniem uniwersum, szereg mniejszych tomików takich, jak na przykład „Wyznania” Abdela Vastyla, wspomnianych wyżej "Wierszowideł", „Przestrogę klechy” Vimara z Ludens, czy „Przepowiednie” Astoraha.
Czasami mam wrażenie, że jestem tak zafascynowany tym światem, że przeczytałbym nawet wielkie tomiszcze dotyczące najnudniejszego przedmiotu na całej Akademii Magii w Jolinie...
Ja. Chcę. Więcej!
Pierwszy tom Ucznia Nekromanty był podobno pisany przez 8 długich lat. Widać. Historia, mimo iż nieco poplątana, jest niezwykle dopracowana. Cieszę się niezmiernie z faktu posiadania tego tomu w wersji pierwotnej, chociaż mam również tę wznowioną i nieco zmienioną. Tom II odpowiada na pytanie, czy jest zauważalna różnica pomiędzy ośmioma latami tworzenia fabuły i splatania...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-11-01
Jak miło powracać do książek, które przyciągnęły nas kiedyś i zostawiły nieodwracalnie ślad w naszych głowach. Taki jest Harry Potter, w którym zaczytywałem się jako mały chłopiec, leżąc pod choinką w oczekiwaniu na list z Hogwartu. Taki jest Władca Pierścieni, który zawładnął mną zupełnie, niczym Jedyny Pierścień, w tym przypadku jednak – pozytywnie i bezpiecznie dla ogółu. Przykładów nie ma dużo. Na przestrzeni lat przeczytałem całkiem sporo naprawdę dobrych książek, ale… nie wszystkie zasługują na miano epickich. Nie do wszystkich mam ochotę wracać. W zasadzie to taką ochotę mam tylko w przypadku ubogiej mniejszości. Dziś, chwyciłem za wznowienie książki, która mimo iż nie wywołuje takiego wow, jak podczas wchodzenia w świat epickiej literatury za czasów dzieciaka, to z całą pewnością urzeka. Chociaż, jak sugeruje jej początek - nie powinna.
„Każdy akt, z którego rodzi się zdolny nekromanta, musi być z definicji aktem nieprawości, aktem gwałtu i zepsucia”
Norgala poznajemy, kiedy ma zaledwie 7 lat. Dorasta u boku wielkiego mistrza Rothgara – swojego wuja. Nie wiemy nic na temat tego skąd się wziął ani gdzie są jego rodzice. Już samo środowisko, w jakim dojrzewa oraz częste podglądanie opiekuna w wielu niezrozumiałych jeszcze dla umysłu dzieciaka sytuacjach ma ogromny wpływ na jego życiową ścieżkę. Pobieranie indywidualnych nauk, mimo iż niewspomniane jakoś szczegółowo (a szkoda) w książce, psuje chłopca (a może od początku był zepsuty?) paradoksalnie otwierając drzwi do zostania nekromantą w przyszłości. O czym byłby cykl książek, zatytułowany tak, a nie inaczej, gdyby ów uczeń do osiągnięcia biegłości w nekromancji nie dążył? I tu pojawia się kolejny paradoks. Rothgar robi wszystko, aby nekromanckie zdolności Norgala nie wyszły na jaw. Stara się je stłumić, a chłopaka ukierunkować na co innego. Norgal, mimo iż niesforny i niezbyt bystry, odkrywa w sobie coraz to nowsze zdolności, których jeszcze nie rozumie i stara się je praktykować, sprowadzając raz po raz serię nieszczęść. Na siebie. Na przełożonych. Na dwór. Na Syllon… ma oczywiście pomocnika. Tajemniczy wewnętrzny głos zwany przez chłopca Gniewem.
Zaczynając przygodę z Uczniem Nekromanty, pogódźcie się z faktem, że nic nie wiecie. Nawet jeżeli wydaje Wam się, że udało się Wam uszczknąć rąbka tajemnicy, guzik prawda. Każda kolejna karta powieści odwróci Wasze spojrzenie o co najmniej kilkadziesiąt stopni. A to dlatego, że większość postaci stworzonych przez autorkę, ukrywa się za woalem tajemniczości i nie do końca chcą się odkrywać przed wielkim czytelniczym okiem. Gdyby wszystko było podane jak na tacy, powieść byłaby chyba zwyczajnie nudna.
Autorka zgrabnie przemyślała cały świat. O mamo, jak ona go przemyślała! Stworzyła Jolinę, z jej trzema kolorowymi księżycami i dwoma słońcami. Tchnęła w każdego człowieczka magię, która po dość krótkim zabiegu pokazuje zestawienie umiejętności w skali 1:9. I chociaż predyspozycje robią swoje, to od każdego indywidualnie zależy już w jakiej profesji chce się szkolić. Oprócz charakterystycznych dla gatunku fantastycznego ras, również ujętych w książce, wymyśliła dylfy, kendry, paveyów itp. Poplątała zawiłe relacje do tego stopnia, że już nie wiadomo kto jest czyim ojcem, a kto siostrą i żoną i to ciągnie nas wprzód w obsesyjnej ciekawości.
„Mimo iż podłoże religijne stanowi tu trzon, od którego odgałęziają się setki małych wątków, to właśnie one zasługują na wnikliwe rozpatrzenie i ciekawią o wiele wiele bardziej.” - pisałem w recenzji dotyczącej pierwszego wydania Plagi.
„Każdy bóg jest tak silny jak miliony jego wyznawców” – pisze sama autorka w książce.
Podział na wierzących w Ellyna i Mor’Tyra (mimo iż nie są jedynymi bogami) widać praktycznie na każdej karcie powieści. W wielu przypadkach wygląda to jednak tak, że ludzie wierzą w jednego i drugiego, ale sami wybierają któremu służyć.
Co do setek małych wątków, eksploratorzy RPGowych światów na monitorach znajdą tu dużo dobroci. Sam jestem graczem od wielu lat i mam tytuły, które leżą gdzieś w mojej głowie na półce z napisem: SENTYMENTALNE. Tom pierwszy Ucznia przypomina mi je. I wiecie co? Fabularnie ta książka być może nie jest wybitna, historia rozwija się bardzo powoli więc nie każdemu przypadnie do gustu, ale po tysiąckroć nadrabia właśnie wątkami pobocznymi.
O Uczniu… można opowiadać i opowiadać. Cała Jolina, a w niej skłócone krainy Syllon, Hezryn, Velenzja to świat nieograniczonych możliwości. To poletko pod tworzenie absolutnie wszystkiego, jeśli ma się oczywiście talent pisarski. Intrygi, namiętności, knucia, dużo zepsucia, zombiaki, wskrzeszanie umarłych, hibernowanie żyjących, ogrom tajemnic, ciemność brudnych wąskich uliczek w biednej dzielnicy, blask słońca oświetlającego tereny Akademii i Czarnej Rzeki, okazały zamek i śmierdzące lochy, podziemia tętniące życiem (a w zasadzie półżyciem), krew, pot, łzy, gwałt, nieprawość, mordobicie i wspólne picie, kamienie morficzne, eliksiry i zaklęcia, magiczne rzemiosło, portale, potężna magia kreacji, zawiłe powiązania rodzinne, przepowiednie et cetera et cetera… to zaledwie marny uszczerbek tego, co autorka faktycznie stworzyła w swojej powieści.
Kiedy wydaje się, że przeładowana taką gratką dla fanów fantastyki książka już więcej dobroci unieść nie może, przychodzi czas na morały i tomiki (Mavec, Król, Potwór, Dług) rozwiewające część nieścisłości oraz tworzące nowe. O nie również zadbano. W całej tej gadce o zepsuciu jest głębszy sens, a nic nie powstało bez powodu.
Zbliżając się do końca (chociaż o Pladze mógłbym pisać i pisać) autorka rozpieszcza mnie swoją twórczością. Myślisz sobie: stworzyła już tak obrzydliwie dużo fantastycznych rzeczy, że nie możliwe żeby dało się wymyślić coś jeszcze. Naprawdę? To patrz na to. I tu rekompensuje się z nawiązką na kolejnych kartach powieści. Gigantyczny plus za to, że mimo super pomysłu, jako czytelnik dostałem możliwość rozwijania wątków w oparciu o tą całą magię, samemu. Moja wyobraźnia wybiega znacznie dalej i to jest cudowne. Takich autorów chce się czytać. Takich autorów warto wspierać. Takie pozycje z wielką przyjemnością objęliśmy patronatem.
A tu parę zdań na temat pierwotnego wydania tomu I i dodatków:
PLAGA: https://www.bookhunter.pl/post/uczeń-nekromanty
OPOWIADANIA: https://www.bookhunter.pl/post/uczeń-nekromanty-dlc
MAVEC: https://www.bookhunter.pl/post/wampirzy-dualizm
Jak miło powracać do książek, które przyciągnęły nas kiedyś i zostawiły nieodwracalnie ślad w naszych głowach. Taki jest Harry Potter, w którym zaczytywałem się jako mały chłopiec, leżąc pod choinką w oczekiwaniu na list z Hogwartu. Taki jest Władca Pierścieni, który zawładnął mną zupełnie, niczym Jedyny Pierścień, w tym przypadku jednak – pozytywnie i bezpiecznie dla...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-08-26
Mieliśmy już okazję obserwować z perspektywy drugiej, tej bezpiecznej strony książki potyczkę Armektu z alerskimi plugastwami przedostającymi się do Szereru przez Północną Granicę. Przenieśliśmy się następnie na dalekie południe i mimo iż ziemia nadal wyczuwalnie drżała po wielu stoczonych w pierwszym tomie bitwach, zostaliśmy ukołysani przez morskie fale niosące Morskiego Węża. Po poznaniu historii uparcie trzymających się życia sióstr, które dzięki jednemu z magicznych przedmiotów, stanowiących w tym uniwersum tajemniczy, nadal niezrozumiały motyw, starzały się kilkukrotnie szybciej – pora na góry. Północny wschód. Deszcz. Wiatr. Szaro buro i ponuro. Słowem, wieczna jesień. To Grombelard w rzeczywistości i Grombelard, jaki sobie wyobrażałem. Tu znajdziesz honorowych bandytów i szlachetnych dezerterów. Częściej niż pozdrowienia na szlaku usłyszysz świst pędzącego w Twoją stronę bełtu, lub strzały. Brak Ci odwagi? Lepiej zawróć w połowie drogi w te rejony. Jeżeli nie wykończą Cię ludzie, zrobią to sępy. Żeby mieć najwyższą z możliwych szansę przeżycia górskiej podróży musiałbyś/musiałabyś nazywać się Basergor-Kragdob. Albo L.S.I.Rbit. Albo Karenira, znana w tych rejonach jako Łowczyni, Pani Gór, Armektanka Czystej Krwii… A skoro mowa o tej ostatniej…
Serce Gór to pierwsza część podzielonego zgodnie z życzeniem autora trzeciego tomu Księgi Całości. Grombelardzka legenda rozpoczyna się historią młodej Kareniry, która to została wezwana wraz z zastępem łuczniczek z Armektu do Grombelardu celem szkolenia w łuczniczym fachu wojska w Badorze. Nauka chyba jednak idzie nieco opornie, skoro komendant Argen pokłada w dziewczynie większą nadzieję niż w swoich żołnierzach i to ją wysyła w Ciężkie Góry z ważną przesyłką dla Dorlana – Przyjętego, jednego z Mędrców. Karenira nie jest świadoma tego jak niebezpieczna okaże się dla niej ta wyprawa i jak wielką rolę odegra w niej zwykły przypadek. Ta misja zmieni ją. Napełni nienawiścią i obdaruje (bądź przeklnie) męskim spojrzeniem na świat. Dosłownie i w przenośni.
Serce Gór to nie tylko opowieść o Łowczyni, chociaż jej postać niewątpliwie łączy wszystkie trzy luźno związane ze sobą rozdziały. Drugi z nich opowiada o losach porwanej dartańskiej księżniczki A.B.D.Leyny przez niejakiego L.F.Golda z Grombelardu. I nie jest to takie zwykłe porwanie, ponieważ Gold ma w tym dosyć szlachetny cel. Baylay, brat porwanej Leyny wybiera się w podróż do Obszaru w celu odbicia swojej żony z rąk jednego z obłąkanych Przyjętych. Z racji absolutnie zerowych szans powodzenia tejże misji oraz braku możliwości przemówienia mężczyźnie do rozsądku, ostatnią deską ratunku zostaje rozmowa z siostrą. Aby jednak doprowadzić do spotkania tych dwojga, trzeba się spieszyć. Pasowałoby mieć również przeogromne szczęście, ponieważ zarówno jedni, jak i drudzy będą przemierzać szlaki Ciężkich Gór, a o tych już co nieco opowiadałem…
Ostatnią opowieść zostawiam do przeczytania bez komentarza. Zbyt wiele bym zdradził. Stanowi niejako zwieńczenie wszystkich wątków przewijających się przez książkę.
Grombelardzka Legenda to póki co najlepszy tom Księgi Całości. Działania militarne zostały tu odpowiednio poporcjowane i razem z fabułą, dialogami, opisami górskiego otoczenia dały przyjemny efekt. Po Północnej Granicy oraz Królu Bezmiarów, gdzie wszystko działo się intensywnie i błyskawicznie, bardzo miło było odpocząć podczas górskich podróży. Postać Łowczyni stworzona idealnie. Jej zachowanie powoduje, że ciężko ją skategoryzować. Języka, riposty, fechtunku i rzeźby pozazdrościłby jej niejeden męski bohater, Karenira ma jednak świadomość, że oprócz tego ma także kobiece atuty, co sprytnie wykorzystuje. We wszystkich trzech rozdziałach obok Łowczyni pojawia się ogromny kocur Rbit. Jego postać, mimo iż Szerń uczyniła prawdomówną (jak wszystkie rozumne koty), stwarza wokół siebie otoczkę tajemniczości i zaciekawia czytelnika za każdym razem, kiedy o nim mowa. W Sercu Gór, chociaż do końca Księgi Całości pozostało jeszcze wiele opasłych tomów, łączy się wątek istot rozumnych. Poznaliśmy ludzi, poznaliśmy koty, dzięki pierwszej części tomu trzeciego znamy również sępy. I wydawałoby się, że głupie ptaszyska wystarczy potraktować ostrzem miecza, lub odpowiednio wycelowanym bełtem z kuszy, aby padły trupem. I owszem. Zapewne tak jest. Żeby jednak do tego doszło, trzeba się przeciwstawić dziwnemu stanowi niepokoju, bliskiemu iluzji, kiedy te stworzenia są w pobliżu. Nie warto im również patrzeć w oczy…
Każdy element tego świata jest stworzony po prostu profesjonalnie. Z niecierpliwością czekam na tomy kolejne, a w nich mam nadzieję poczytać dłużej o kotach, Przyjętych Mędrcach i Magicznych Przedmiotach. Nie ukrywam bowiem, że te wątki ciekawią mnie zdecydowanie najbardziej. Jedna z rad, jakiej mogę udzielić osobom wchodzącym w to uniwersum. bądźcie przygotowani na najgorsze, zakładając jednocześnie najlepsze. Autor lubi zaskakiwać.
Mieliśmy już okazję obserwować z perspektywy drugiej, tej bezpiecznej strony książki potyczkę Armektu z alerskimi plugastwami przedostającymi się do Szereru przez Północną Granicę. Przenieśliśmy się następnie na dalekie południe i mimo iż ziemia nadal wyczuwalnie drżała po wielu stoczonych w pierwszym tomie bitwach, zostaliśmy ukołysani przez morskie fale niosące Morskiego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Już od pierwszych stron książki widać ogromne przygotowanie autorki do zamierzonej treści – stopniuje napięcie, zaciekawia czytelnika, dzięki czemu ma on ochotę brnąć w to dalej, no i zaczyna ubierać fabułę w opisy, którym bliżej jest do poezji niż prozy. Przemyślanie porcjowane, niemęczące. A jeżeli się mylę i napisała "Katalizatorów" ot tak, nie wkładając w nich jakiegoś szczególnego zaangażowania to przemawia to tylko na jej korzyść i czyni z niej świadomego i utalentowanego pisarza. Przez ponad 400 stron żyłem w przekonaniu, że w rękach mam debiutancki egzemplarz. Tymczasem Pani Żak ma już na koncie kilka pozycji literackich. Łudzę się nadzieją, że tak samo dobrych jak wspomniani "Katalizatorzy".
Kim lub czym są ci z tytułu? Tego dowiecie się później. Przed Wami 430 stron pełnoprawnego science-fiction ubranego w filozoficzną szatę. I jakkolwiek zdarzało mi się czytać pozycje z tego gatunku zbliżone w myśl treści do tej tu, to autorka stworzyła w tym przypadku coś innego - skupiła się bardziej na otoczce problemu, nie odwracając jednocześnie od niego uwagi czytelnika.
Książka opowiada o losach naukowców starających się rzekomo rozwikłać zagadkę pochodzenia tajemniczych Odeonów. Dlaczego rzekomo? Okazuje się, że wiedza na temat tych dziwnych istot jest dla niektórych jedynie przykrywką (choć niemniej ważną) dla układania swoich interesów i knucia intryg. Są wśród nich tacy, którzy ponad wszystkie bogactwa świata stawiają wiedzę i za najbardziej słuszne uważają dążenie do zapewnienia bezpieczeństwa przyszłym pokoleniom. Znajdą się też tacy, którzy ponad wszystko inne miłują swój stołek. Ciepłą posadkę, z której nie chcą rezygnować. Paradoks polega na tym, że obu grupom wydawać się może, że kroczek po kroczku osiągają swój cel, jednak rzeczywistość weryfikuje i obnaża ich małą wiedzę w tym temacie.
Mimo, że to Odeony powinny stanowić główny wątek, to nie one będą się przewijać przez karty powieści najczęściej. Stanowią niejako tło do prywatnych rozgrywek książkowych postaci. Wiemy, że te dziwne kumulujące pewien rodzaj energii istoty widoczne na okładce, są i w jakimś celu lub bez celu się przemieszczają. Ta wiedza, choć rzadko przypominana, towarzyszyć nam będzie przez te kilkaset stron gdzieś tam z tyłu głowy, dlatego fabuła może powędrować w swoim ciekawym kierunku. A w zasadzie kierunkach, ponieważ w książce oprócz skoków czasowych 100 lat wprzód i w tył w poszczególnych rozdziałach, będziemy mieli okazję poznać naprawdę wiele postaci. Pytanie, czy warto było tworzyć ich aż tyle? Ja rozumiem, że historia jednego bądź kilku bohaterów, prostolinijna i zamykająca się w tych 430 stronach mogłaby wpisywać się w pewien rodzaj literaturowej sztampy, ale kiedy autorka przykuła Twoją uwagę w jednym kierunku, następnie takich kierunków powymyślała około dziesięciu, ciekawość bierze w łeb, a Ty bardziej niż frajdę zaczynasz odczuwać irytację. Jednakże taki minus to nie minus. Kto bowiem zabroni nam przeczytać lekturę ponownie, a potem jeszcze raz? Zwłaszcza, że wszechobecne opisy i filozoficzne dywagacje są tu naprawdę miłe dla oka.
"Katalizatorzy" oprócz tego, że w gatunku pełnoprawnego science – fiction stoją pewnie i dumnie, w pewnym momencie ewoluują nieco bardziej w kierunku kryminału. Czy to źle? W żadnym wypadku. Umiejętności autorki nie pozwoliły mi się przyczepić również do tego. Pełno tu technologicznych rozwiązań, o których nawet najbardziej rozwinięty pod tym względem naród, aktualnie może jedynie pomarzyć.
Gdyby obrać książkę z całej tej grubej otoczki science – fiction, dostalibyśmy coś podobnego do obyczajówki z wątkiem tak bardzo znanym czasom dzisiejszym. Większości firm na (polskim) rynku pracy gówno obchodzi to kim jesteś i czym się interesujesz. Chcą tylko Twoich mięśni i godzin, a to, że nagle dziwnym trafem awansowałaś/łeś na lepsze stanowisko, niekoniecznie musi świadczyć o tym, że szef jest z Ciebie zadowolony. Bardzo często nawet nie wie ani jak masz na nazwisko ani, że ktoś taki w ogóle pod nim pracuje. Jedna z bohaterek książki dostała właśnie taki „awans” i ze swoim pośrednio wymuszonym pracoholizmem dosyć poważnie naraziła się na problemy zdrowotne. Było to jednak istotne z perspektywy rozwiązania akcji… Ale o tym przeczytacie już sami.
Polecam. I na pewno kiedyś jeszcze do tego wrócę. Trzeba trochę pogłówkować nad stworzonymi przez autorkę zależnościami i zawiłościami. Na pewno nie da się przebrnąć przez tę pozycję w jeden wieczór tak, aby wszystko dokładnie zrozumieć. Czyni to jednak z Pani Żak autora wymagającego, a przecież właśnie takich warto czytać.
Już od pierwszych stron książki widać ogromne przygotowanie autorki do zamierzonej treści – stopniuje napięcie, zaciekawia czytelnika, dzięki czemu ma on ochotę brnąć w to dalej, no i zaczyna ubierać fabułę w opisy, którym bliżej jest do poezji niż prozy. Przemyślanie porcjowane, niemęczące. A jeżeli się mylę i napisała "Katalizatorów" ot tak, nie wkładając w nich jakiegoś...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-06-12
Ziemia drży jeszcze, spulchniona tysiącem stóp ludzkich i nieludzkich gdzieś na granicy Armektu i Aleru. Pobojowisko nie ostygło jeszcze zupełnie. W głowach huczy tętent kopyt, szczęk oręża, przedśmiertny krzyk cierpienia i okrzyk zwycięstwa po jednej zaledwie wygranej bitwie. Dajmy tej krainie odpocząć. Chodźmy wzburzyć morską toń i splugawić krwią, łzami, wymiocinami i potem południe!
Rozumu pół jak masztu pół,
Suniemy wprzód, a jakby w dół,
I lądu hen nie widać wciąż,
Tak płynie Morski Wąż!
Nieważne czy, to Llapmy część
Czy okolice Garry,
Przyjazny wiatr wciąż sprzyja nam,
Nie straszne są Bezmiary!
I żagla pół i burty pół,
Idziemy w dół, lecz jakby wprzód!
I pędź! I gnaj! Przed sztormem zdąż!
Tak płynie Morski Wąż!
Okrutny statkiem rządzi mąż,
I dzierży kamień gładki
Nie Sparrow on, ni Davy Jones,
To Rapis – Demon Walki!
I żywy pół i martwy pół
I chociaż sam, to z siłą stu
Nie znany mu ni strach ni ból
To on – Bezmiarów Król!
Nie straszna nam Dartańska Flota
I Cesarskie eskadry
Nie ma wszak i wszerz i wzdłuż
Potężniejszych żagli!
Wybaczcie mi tę popełnioną pseudoszantę...
Przy okazji recenzowania poprzedniego tomu, wspomniałem, że autor nie tyle przelał na papier swoje myśli, co sam odbył wieloletnią służbę w armektańskich stanicach, broniąc ostatniego bastionu przed zalaniem świata bestiami z Aleru i spisywał wszystko na bieżąco. Dzięki drugiemu tomowi już wiem, czym zajmował się poza ową służbą. Żeglował po Bezmiarze! I tak, jak w poprzedniczce było grubo i treściwie, tak tu jest treściwie i nawet grubiej, jeśli rozpatrywać książkę w kategorii obfitości kartek. „Król Bezmiarów” to historia tak odrębna od „Północnej granicy” pod wieloma względami, że mogłaby spokojnie stanowić oddzielną powieść, gdyby nie fakt pozostawania w tym wielkim autorskim uniwersum. Tam, zmagania militarne i potyczki, tu, abordaż, łupienie, gwałcenie, grabieże i nie do końca honorowe walki. Tam, akcja skupia się praktycznie na obronie tytułowej granicy, tu, autor postanowił dać sobie pole do popisu ograniczone południowymi wodami, czyli… praktycznie nieograniczone. Tam, myślą przewodnią, jaka przyświecała bohaterom była raczej dobrze (choć na szybko) przemyślana strategia działania, tu, w grę wchodzą intrygi tak zawiłe, że raczej nikła szansa na odkrycie prawdziwych zamiarów postaci przez czytelnika.
Historia, a przynajmniej jej początek, skupia się na okrutnym, prawie niezniszczalnym kapitanie prawie niezniszczalnego statku. Dlaczego kapitan jest prawie niezniszczalny? A no dlatego, że dzierży wspomniany o ile się nie mylę już w poprzedniej części magiczny klejnot. Rubin, którego działania zarówno postaci umieszczone w uniwersum, jak i czytelnik do końca nie rozumie. Zdarza się pewnego dnia tak, że załoga Morskiego Węża, paląc jedną z wiosek, niestety nie znajduje niczego, co można by uznać za skarb. Rapis postanawia zabrać na statek kobiety. Przecież czymś zapłacić za służbę, swoim majtkom musi. Tak się niefortunnie składa, że jedna z okrutnie oszpeconych nowomianowanych niewolnic jest jego córką. Kamień jednak przez wiele lat otępił umysł kapitana do tego stopnia, że ten jej nie poznaje. Gwałci. Następnie umiera. A ten występek daje początek kolejnym 600 stronom powieści. Dotyczyć one będą jak się zapewne domyślacie – następnych pokoleń.
Książka cały czas trzyma względnie wysoki poziom poprzedniczki, mimo iż różni się od niej diametralnie, jak już wspomniałem. „Król Bezmiarów” to pełna pirackiego blichtru opowieść o zdobywaniu celu przechodząc po przysłowiowych trupach. Tu wróg brata się z wrogiem dla osiągnięcia wspólnego celu i nikt nie wie, kiedy jeden z nich zerwie warunki słownej umowy i zwiedziony błyskiem skarbu, wyciągnie brudne łapska po – wg jego racji – swoje. Kobiety są tu traktowane okrutnie przedmiotowo, a te, które dostały cień szansy na lepsze życie, muszą przewartościować zasady, którymi dotąd się kierowały, żeby nie tyle przeżyć, co żyć tak, jak należy. Wszystko to, co powinno się znaleźć w powieści z motywem pirackim – tu się znalazło. Dostaliśmy naprawdę sporo żeglugi i chociaż nie było tego tyle, co u Verne’a, to wystarczyło, żeby odczuwać skutki morskiej choroby. Jak piraci, to i skarby! Może i „Król Bezmiarów” umarł, ale żywa część, którą po sobie zostawił, uparcie stara się znaleźć tę martwą, błyszczącą, drogocenną, gdzieś zakopaną…
Bardzo podoba mi się subtelne przemycenie elementów fantastycznych w już bez tego dobrze napisanej powieści, która sama w sobie pełnokrwistą fantastyką raczej nie jest. Jeżeli zaciekawiła Was ta ledwie zarysowana w pierwszym tomie historia powstawania Szerni i Aleru, a także dziwnych Pasm, to tu… nie dowiecie się za wiele, ale pod koniec książki będziecie o pewną wiedzę bogatsi.
Zatem Księga Całości jest niczym tajemnicza Sagala fragment po fragmencie przed nami odkrywana. I miejmy nadzieję, że po ostatnim tomie, będziemy mogli z pełną premedytacją powiedzieć: aaa teraz, wszystko składa się w całość!
Ziemia drży jeszcze, spulchniona tysiącem stóp ludzkich i nieludzkich gdzieś na granicy Armektu i Aleru. Pobojowisko nie ostygło jeszcze zupełnie. W głowach huczy tętent kopyt, szczęk oręża, przedśmiertny krzyk cierpienia i okrzyk zwycięstwa po jednej zaledwie wygranej bitwie. Dajmy tej krainie odpocząć. Chodźmy wzburzyć morską toń i splugawić krwią, łzami, wymiocinami i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie da się ukryć, że cała ta techniczna nomenklatura, którą posługuje się autor w „Iluzji” jest dosyć ciężkim orzechem do zgryzienia (a w tym przypadku do zrozumienia), jednakże lubię czytać powieści osób, które mają łeb na karku i ową nomenklaturą nie posługują się na pokaz (hej patrz jaki jestem mądry, czytaj to i lub to), ale z profesjonalizmem przedstawiają kreowany być może przez lata świat. Swój świat. I na swój sposób. Jeszcze bardziej zaskakuje fakt, że niektóre z takich właśnie pozycji to debiuty. Takie piękne kwiatki, które wreszcie odważyły się pokazać światu. Widać to właśnie poprzez "Iluzję" Pana Wronki.
Chociaż opis książki sugeruje nam, że fabuła skupiać się będzie na tajemniczym, nagłym i wydawałoby się w pełni świadomym samobójstwie córki pani inżynier Soleco, to w cale tak do końca nie jest. Owszem, młoda robi to na oczach matki, a ta wydaje się być zaskoczona tylko przez jakiś czas. Niestety odniosłem wrażenie, że na pokaz. Od tego momentu autor rzuca nas w czasie to wstecz, to wprzód więc jeśli będziemy uważnie śledzić lata, w jakich osadzono dany rozdział, uda nam się poznać Soleco od strony żony, matki, pani inżynier, przyjaciółki no i napalonej kochanki, która przez ponad pół książki zastanawia się, czy seks w technokratycznym świecie to zdrada. Mimo iż najpierw działa, potem myśli, to raczej nie widać po niej żalu. Nie ma co się jednak dziwić. Mamy XXIV wiek. Zaczęliśmy dawno temu ekspansję kosmosu. Podróżujemy statkami kosmicznymi. Bioniczne wszczepy i wspomagacze są dostępne od ręki. Możemy całkowicie przesterować swój wygląd, metabolizm, zniwelować ograniczenia. Ludzkość nie goni już za pieniądzem ani władzą. Cennym kruszcem stała się informacja. Jeżeli nam się zemrze, jesteśmy zapisani w chmurze, możemy zrobić backup w każdej chwili, a spożywanie mięsa stało się nielegalne. I chociaż to ostatnie chętnie wprowadziłbym już teraz, to biorąc pod uwagę całokształt, wobec takiej ewolucji, pojęcia m.in. sentymentu, seksu z miłości, czerpania radości z chwili, strachu przed śmiercią nieco się zatarły i wciąż zacierają.
Autor co kilkadziesiąt stron funduje nam odskocznię od fabuły i na kilku lub kilkunastu kolejnych, w tzw. Kronikach Przejścia wyjaśnia dlaczego, kiedy i jak ludzkość ewoluowała od czasów Globalnej Wojny Informacyjnej w latach 90 XXI wieku. Tu używa już języka typowo naukowego, a całość wygląda jak autentyczna podręcznikowa nota.
Ważnym elementem w powieści jest Aaru – wirtualny świat, do którego możemy się przenosić kiedy nam się podoba i dowolnie go programować, bez konieczności zakładania tych śmiesznych gogli, jak w Player One. Ludzkość osiągnęła już zatem chyba wszystko. Kreowanie rzeczywistości, przepis na długowieczność, modyfikacja wyglądu wewnętrznego i zewnętrznego. Pozostaje teraz tylko doczekać czasów, kiedy życie zacznie się nudzić. Mając pod ręką absolutnie wszystko, po jakimś czasie to wszystko wreszcie powszednieje. A wtedy podejrzewam, że nachodzi człowieka myśl o śmierci bez backupu.
Nie da się ukryć, że cała ta techniczna nomenklatura, którą posługuje się autor w „Iluzji” jest dosyć ciężkim orzechem do zgryzienia (a w tym przypadku do zrozumienia), jednakże lubię czytać powieści osób, które mają łeb na karku i ową nomenklaturą nie posługują się na pokaz (hej patrz jaki jestem mądry, czytaj to i lub to), ale z profesjonalizmem przedstawiają kreowany być...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to