rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Pierwsza opinia od dłuższego czasu, więc wybaczcie, jeśli okaże się miejscami zardzewiała.

Generalnie, gdyby nie booktour, to bym na ten tytuł nie trafiła, bo z tego co widzę, bardzo trudno zdobyć papierowe wydanie, a e-booków nie czytam.
Jestem więcej niż zadowolona, że jednak udało mi się położyć ręce na Potworze z Damanor, bo to jest zdecydowanie książka w moim typie.

Akcja toczy się spokojnie, nie ma tu większych i dramatycznych wydarzeń. Fabuła skupia się raczej na relacji głównych bohaterów, budowaniu więzi i przekraczaniu granic stworzonych przez stereotypy i kompleksy.

Irvette, główna bohaterka, zapadła na dziwną chorobę, o ile tak to można nazwać. Została skażona czarną magią. Szybko dowiadujemy się, że czarna magia jest złem najwyższym tego świata i w zasadzie dziewczyna zostaje odrzucona przez niemal wszystkich, zupełnie jakby była trędowata.
Razem z przyjacielem zmuszona jest szukać pomocy poza granicami kraju, u zupełnie innej rasy - Tenare.
Tu zaczyna się robić ciekawie, bo mam wrażenie, że za cholerę nie jestem w stanie wyobrazić ich sobie poprawnie. Dlaczego? Ano przez jedno głupie skojarzenie, przeczytałam o obwisłych płatkach uszu i teraz widzę tylko tego ochroniarza Pocahontas z drugiej części bajki, gdy wyruszyła do Londynu. Chyba tylko ja tak potrafię.

W ogóle wątek Tenare jest interesujący. Z ludźmi łączy ich fundament religii, który każda z ras adaptowała do swoich potrzeb. Są też zgodni w nienawiści do czarnych magów. A Tenare, jako istoty silnie związane z naturą, władają żywiołem ziemi.
Wzmianka o Wielkiej Wojnie świadczy o tym, że nie zawsze panował względny spokój pomiędzy nimi i ludźmi.
Chciałabym dowiedzieć się więcej!

Ale wracając do sedna - losy Irvette krzyżują się właśnie z Potworem z Damanor, Namirem.
I to właśnie ich relacja jest tutaj najważniejszym elementem tego tomu (tak, będzie kolejny!).
Nietrudno sobie wyobrazić jak to wygląda. On gburowaty, zły, wredny, nieprzyjemny i całkiem skryty. Ona nieco naiwna, natrętna, otwarta i z dużą dozą empatii. To akurat nie jest nic nowego i odkrywczego. Jednak podobał mi się sposób, w jaki rozwój ich relacji został przedstawiony.
Wiecie, w tym momencie książki, zupełnie nie potrzebowałam wartkiej akcji, niezwykłych wydarzeń czy zaskakujących zwrotów akcji. Nie. Ale to nie znaczy, że było nudno, bo czerpałam dużo radości z oswajania liska i obserwowania jak rodzi się przyjaźń.

Co do przyjaciela Irvette, Wallace'a. Nie, nie mówimy o nim. Zdecydowanie mnie nie urzekł.

Jest jeszcze jeden wątek ten powieści, taki drobny szczegół. Ot, mityczna walka dobra ze złem. Coś, co bohaterowie zwykli załatwiać przed śniadaniem. Zakładam, że ten temat zostanie rozwinięty w kolejnych tomach, bo całe szczęście w tej książce pojawiał się można powiedzieć że nieśmiało.
Dlaczego mnie to cieszy? Bo dzięki temu cała uwaga skupiała się właśnie na relacjach i na tym co czyni z nas człowieka, a co potwora. I o tym jak pozory mogą mylić. I też o tym jak łatwo wpaść w pułapkę własnych ograniczeń.

No dobrze, to też książka o przeznaczeniu.
I magii.

Jak to zwykle bywa, miotam się strasznie, bo nie wiem ile mogę napisać, żeby nie zepsuć innym radości z czytania.

No i oczywiście, ja polecam.

Pierwsza opinia od dłuższego czasu, więc wybaczcie, jeśli okaże się miejscami zardzewiała.

Generalnie, gdyby nie booktour, to bym na ten tytuł nie trafiła, bo z tego co widzę, bardzo trudno zdobyć papierowe wydanie, a e-booków nie czytam.
Jestem więcej niż zadowolona, że jednak udało mi się położyć ręce na Potworze z Damanor, bo to jest zdecydowanie książka w moim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zaczyna się bardzo niepozornie. Ot, nadmorskie miasto z dziwną, magiczną dzielnicą. Aura tajemnicy unosząca się nad ową Dzielnicą Luster. Powiązania z zaczarowanym i drapieżnym morskim światem.
W tym wszystkim poznajemy alchemiczkę Alethę i arystokratę Leto. Z początku motywacje dwójki głównych bohaterów są niejasne, tak jak ich relacja.
Łączą siły gdy zagrożone jest królestwo, a władca zostaje otruty. Wtedy zaczyna się wyścig z czasem, aby znaleźć sprawców, zapobiec katastrofie i stworzyć coś, czego nikt dotychczas nie osiągnął - antidotum na Pocałunek Syreny.

Wszystko pochłonie morze to opowieść, która ociera się o syreny co jakiś czas. Wiecie, jak są te małe rybki, co podskubują stopy zjadając martwy naskórek, tak historia tutaj podgryza "syreni" temat, nęci legendami i niedopowiedzeniem. Jest to delikatne, ulotne i dosyć przewrotne.
Bo pomimo tych wszystkich fantastycznych elementów, magii i syren, to oczywiście nie to jest najważniejsze w tej książce. Bo razem z odkrywaniem zawiłych intryg, powoli, strona po stronie, rozdział po rozdziale, odkrywamy więcej na temat bohaterów, łączących ich relacji. To opowieść o przyjaźni silniejszej niż wszystko. O uprzedzeniach, o nieufności, o całej palecie emocji i obaw. O miłości, nie tylko romantycznej. I o sile, jaka płynie z tego płynie. A także i o cierpieniu, bo tego nie da się w życiu uniknąć.

Jeśli czytaliście "Gdzie śpiewają diabły" to w tej książce poczujecie znajomy niepokój, który tam roztaczał się niczym mgła, a tu osiada na wszystkim niczym słona, morska bryza. A Magdalena Kubasiewicz po raz kolejny urzekła mnie swoją opowieścią.

Jako, że nie znoszę spoilerów, nie napiszę nic bardziej szczegółowo. Po prostu polecam i tyle.

Zaczyna się bardzo niepozornie. Ot, nadmorskie miasto z dziwną, magiczną dzielnicą. Aura tajemnicy unosząca się nad ową Dzielnicą Luster. Powiązania z zaczarowanym i drapieżnym morskim światem.
W tym wszystkim poznajemy alchemiczkę Alethę i arystokratę Leto. Z początku motywacje dwójki głównych bohaterów są niejasne, tak jak ich relacja.
Łączą siły gdy zagrożone jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem ciekawa tego świata - to jest myśl, która przychodzi do mnie w związku z Przedsionkiem Piekła. Książka skupia się na historii kilku bohaterów i tylko delikatnie muska wszystko dookoła, a właśnie to, co się dzieje poza fabułą najbardziej mnie przyciąga. Ciekawostki, które przekazuje nam tu autor? No jestem tym zachwycona.

Dostajemy tu alternatywny świat, w którym pojawiają się Bonakowie (bogowie-naukowcy), którzy przynoszą ludzkości podarki w postaci technologii, dzięki której świat idzie naprzód. Oczywiście nie w taki sposób, jaki my znamy, to by było zbyt proste. Dlatego pojawiają się dziwne maszyny, które w zasadzie mogłyby być wytworem dosyć sfiksowanej wyobraźni.
Sama historia Bonaków i w ogóle świata jest przedstawiona dosyć skąpo, ale ma naprawdę duży potencjał i liczę na to, że autor pociągnie te wątki w kolejnych książkach, jak już opadną emocje debiutu - nie napisałam nigdy książki, ale zakładam, że pierwsza jest najtrudniejsza, a później już idzie z górki.

Akcja Przedsionka rozgrywa się w kilku liniach czasowych, które powolutku się z sobą zgrywają. To naprawdę ciekawy zabieg i lubię czytać książki, które są w taki sposób napisane. Autor przeskakuje między czasami dość agresywnie, ale nie na tyle, żeby nie móc się w tym połapać.

Jeśli chodzi o bohaterów, to w sumie są dosyć nijacy. Szli sobie przez ten świat, ale jakoś nie byłam w stanie się z nimi ani utożsamić, ani o nich martwić. Nie wiem, czegoś im brakowało. Wiarygodności? Trójwymiaru? Tak, żeby móc ich lepiej poznać. Poznawanie jest fajne (przynajmniej jeśli chodzi o wymyślonych ludzi ^^).

Ale tak, jak już pisałam: najbardziej zaciekawił mnie świat i Bonakowie. I o nich chciałabym przeczytać więcej. Bo jest w tym potencjał. Bo można to rozwinąć w coś dużego i wciągającego. I na to czekam.

Jestem ciekawa tego świata - to jest myśl, która przychodzi do mnie w związku z Przedsionkiem Piekła. Książka skupia się na historii kilku bohaterów i tylko delikatnie muska wszystko dookoła, a właśnie to, co się dzieje poza fabułą najbardziej mnie przyciąga. Ciekawostki, które przekazuje nam tu autor? No jestem tym zachwycona.

Dostajemy tu alternatywny świat, w którym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Cyberpunk Girls Krystyna Chodorowska, Magdalena Kucenty, Gabriela Panika, Martyna Raduchowska, Jagna Rolska, Agata Suchocka
Ocena 6,7
Cyberpunk Girls Krystyna Chodorowsk...

Na półkach:

Ta książka ma w sobie wszystko, co lubię. Jest to zbiór opowiadań, po który sięgnęłam z uwagi na Martynę Raduchowską. A że są tu utwory różnych, polskich autorek to dzięki temu mogłam odkryć właśnie te, po które wcześniej nie sięgałam i możliwe, że bym nie sięgnęła. A tu proszę bardzo - mam, czytam, jestem zadowolona.

Cyberpunk? Dajcie mi jeszcze. Generalnie gatunek zaczyna być coraz mniej przyszłościowy a staje się bardzo współczesny. W sensie... to się już wszystko dzieje. I to z jednej strony niesamowite, a z drugiej przerażające.

Nie będę rozwodzić się nad opowiadaniami. Jedne bardziej przypadły mi do gustu, inne mniej - tak to bywa. Ale za to każdy może znaleźć coś dla siebie.

Co ja tu jeszcze...a tak, opowiadania. Czy to nie jest niesamowite, taki ambiwalentny odbiór, gdy dotrze się do ostatniej strony opowiadania. Bo chciałoby się przeczytać więcej, dowiedzieć się jeszcze czegoś, sprawdzić co dalej stanie się z bohaterami. A z drugiej strony właśnie najlepszą cechą opowiadań, przynajmniej dla mnie, jest to, że nie dają pełnego zakończenia. Urywają się w pewnym momencie i sorry memory, sam sobie wyobraź co mogło być dalej.

No i muszę wspomnieć o tym, jak pięknie jest wydana ta książka. Okładka jest cudownie w moim guście, z uroczą kolorystyką i świetną grafiką.
Polecam.

Ta książka ma w sobie wszystko, co lubię. Jest to zbiór opowiadań, po który sięgnęłam z uwagi na Martynę Raduchowską. A że są tu utwory różnych, polskich autorek to dzięki temu mogłam odkryć właśnie te, po które wcześniej nie sięgałam i możliwe, że bym nie sięgnęła. A tu proszę bardzo - mam, czytam, jestem zadowolona.

Cyberpunk? Dajcie mi jeszcze. Generalnie gatunek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Emilia jest fotografem ślubnym. Co złego może stać się podczas wesela, poza podpitym wujkiem, który nie do końca zna się na koncepcji przestrzeni osobistej? Ano na przykład trup.
Martwa panna młoda na weselu najlepszego przyjaciela Emilki burzy porządek świata pani fotograf i wręcz wpycha ją w objęcia nowej roli. Mając na karku podejrzenia ze strony policji i próbując chronić przyjaciela, dziewczyna postanawia sama odkryć, co stało się pannie młodej.

To typowy schemat, główny bohater zrażony opieszałością lub apatią policji postanawia wziąć sprawy we własne ręce.
Za to całkiem ciekawa jest kreacja Emilii. Robi co musi, aby odzyskać spokój ducha (głównie swojego a nie zmarłej), popełnia błędy, znajduje się z dziwnych sytuacjach i bywa przerażona. To dobrze, że nie jest nagle superbohaterką, która rozwiązuje zagadki kryminalne przy porannej kawie. W końcu jeszcze przeze chwilą zajmowała się jedynie pstrykaniem fotek.

Więcej jest tutaj obyczajówki niż kryminału. Razem z Emilią odkrywamy krok po kroku wydarzenia z życia zmarłej panny młodej. To trochę jak z tiulową suknią, trzeba zerwać wiele warstw, żeby zaczynało prześwitywać. Emilka nie jest zawodowcem, a jednak po nitce do kłębka powolutku odkrywa prawdę. Głównie smutną prawdę.

Interesująca jest też relacja, która się tutaj powoli wykluwa. Oby trwała przez kolejne tomy.

Magdalena Kubasiewicz jest naprawdę dobra w tworzeniu zwykłych postaci, takich nieprzekombinowanych (bo w każdą stronę można odjechać i czasami zwykłą postać wydaje się diabelsko sztuczna). I to jest właśnie piękne. Biorąc pod uwagę, że w przygotowaniu jest już kolejny tom, wyczuwam że w sercu fotografki już kiełkuje samozwańczy detektyw i jestem bardzo ciekawa jak się dalej potoczy jej życie i jak to zmieni ją samą.

Magdalenę Kubasiewicz polecam zawsze.

Emilia jest fotografem ślubnym. Co złego może stać się podczas wesela, poza podpitym wujkiem, który nie do końca zna się na koncepcji przestrzeni osobistej? Ano na przykład trup.
Martwa panna młoda na weselu najlepszego przyjaciela Emilki burzy porządek świata pani fotograf i wręcz wpycha ją w objęcia nowej roli. Mając na karku podejrzenia ze strony policji i próbując...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jest to książka wybitna, nie odkrywa największych tajemnic świata, nie wybiega w przyszłość, nie przenosi czytelnika w kosmos... ale całkiem dobrze spędza się z nią czas.

Jest to młodzieżówka i mnie osobiście zabrała w sentymentalną podróż do czasów, gdy nałogowo wypożyczałam książki ze szkolnej biblioteki, albo latałam do miejskiej. Pochłaniałam wtedy albo Przygody Trzech Młodych Detektywów, albo czytałam o Panu Samochodziku, albo właśnie wsiąkałam w świat mutantów, klonów i nastoletnich miłości - dokładnie to tutaj znalazłam.
To miłe skojarzenie i autorka trafiła tym w moje serce.

Fabuła jest ciekawa i trzyma w napięciu. No dobrze, ale o czym jest książka? Ano główna bohaterka zostaje przeniesiona z zakładu psychiatrycznego do przerażającej, tajnej placówki. Dlaczego tam trafiła? Nie wiadomo. Czego od niej chcą? Nie wiadomo. Dziewczyna nie odezwała się ani słowem ponad dwa lata. I tak trwaliby w tym impasie do usranej śmierci przyobleczonej w szpitalną piżamkę, gdyby nie drobna zmiania kadrowa...a potem leci już z górki.
Niektóre elementy są diabelnie przewidywalne, ale w ogólnym odbiorze książki nie przeszkadza to, że można domyślić się tego czy owego już na początku.
Mordercą jest kamerdyner! (nie no, żartuję)
Podoba mi się mechanizm zdolności, jakimi dysponują postaci i aż cisną się na usta powiedzonka typu "słowa potrafią ranić bardziej niż miecz", albo "myśl kreuje rzeczywistość".
W trakcie czytania zatrzymałam się raz czy dwa i sceptycznie uznałam, że pojawił się jakiś nielogiczny element, ale później się to wyjaśniło (żadnego kryptonitu, ha), dlatego jestem usatysfakcjonowana, że i to wyłapałam i rzeczywiście zostało sprecyzowane.

Jeśli chodzi o postaci... mają potencjał i liczę na to, że kolejny tom pokaże ich więcej i lepiej. Główna bohaterka daje się lubić. Jest silna i uparta, przy tym przeszła wiele w życiu ale nie dała się złamać. Zdecydowanie nie jest to typową dla YA główna bohaterka.
Ale za to wyczuwam w kolejnym tomie typowy trójkąt miłosny. I co? W końcu wszyscy lubimy w książkach trójkąty miłosne, tylko dlaczego główne bohaterki zawsze źle wybierają? (cofam, Alina od Leigh Bardugo wybrała dobrze)

Powoli zaczynam tracić wątek i odbiegać myślami w inne rejony.
Ok, wracam.
Piękny cliffhanger na końcu. Delikatny, więc nie trzeba zgrzytać zębami z nerwów, ale książka na tyle mnie zaciekawiła, że już czekam na kolejny tom.

Pozdrawiam i polecam.

Nie jest to książka wybitna, nie odkrywa największych tajemnic świata, nie wybiega w przyszłość, nie przenosi czytelnika w kosmos... ale całkiem dobrze spędza się z nią czas.

Jest to młodzieżówka i mnie osobiście zabrała w sentymentalną podróż do czasów, gdy nałogowo wypożyczałam książki ze szkolnej biblioteki, albo latałam do miejskiej. Pochłaniałam wtedy albo Przygody...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem w szoku. Wcześniej sięgnęłam po Wielką Ucieczkę (niestety nie dla dorosłego czytelnika) i po Ostatni Strzał, ale to właśnie Thrawn rozbudził we mnie chęć głębszego poznania uniwersum SW od książkowej strony.

Thrawn wciąga od pierwszej strony... i nie puszcza aż do ostatniej. Nie żartuję! Na każdej stronie dzieje się tyle, że zapomina się o pójściu do toalety, o nawadnianiu się (ale jak się nie było siku, to w sumie równowaga płynów zostaje zachowana ^^), o śnie.
Sam Thrawn to postać z jednej strony ciekawa, a z drugiej w zasadzie bardzo jednowymiarowa. Jest genialnym strategiem, taktykiem, wszystkie jego plany przebiegają tak, jak sobie to opracował. Czego się nie dotknie, obraca w złoto. I to w zasadzie jest taką bazą książki, czymś stałym. Jest niezwykle przewidywalny w tym, że nikt nie jest w stanie przewidzieć jego taktyki. Jest przy tym honorowy, lojalny i hmm... dobry?
Mamy w jego otoczeniu wiele barwnych postaci, pośród których oczywiście największe wrażenie robi Eli Vanto. Hej, jeśli chcesz zobaczyć, jak wygląda prawdziwy rozwój postaci - popatrz na Vanto. Mam nadzieję, że pojawi się w kolejnych tomach... w zasadzie w kolejnym na pewno się pojawi, więc ja się już cieszę.

Podoba mi się też spojrzenie na świat z perspektywy Imperium. To bardzo ożywcze, biorąc pod uwagę, że filmy serwują tylko jedno spojrzenie: Imperium - zło, Republika - dobro. A przecież wiadomo, że świat nie jest tak prosty.

Moim zdaniem jest idealna dla kogoś takiego jak ja. Kogoś, kto zna SW w zasadzie tylko z filmów. W sensie, idealna na początek - nie zniechęci, a zachęci.

Ja czuję się bardzo zachęcona.
Polecam.

Jestem w szoku. Wcześniej sięgnęłam po Wielką Ucieczkę (niestety nie dla dorosłego czytelnika) i po Ostatni Strzał, ale to właśnie Thrawn rozbudził we mnie chęć głębszego poznania uniwersum SW od książkowej strony.

Thrawn wciąga od pierwszej strony... i nie puszcza aż do ostatniej. Nie żartuję! Na każdej stronie dzieje się tyle, że zapomina się o pójściu do toalety, o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Brandon Sanderson ma w sobie tę wspaniałą lekkość pisania w połączeniu z pięknym umysłem stworzonym wręcz do kreowania nowych światów, niesamowitych rodzajów magii, czy też niezapomnianych postaci.

Do Gwiazd to powieść o ludzkości zamieszkującej obcą planetę, zepchniętych do życia pod powierzchnią z uwagi na cykliczne ataki obcych oraz inne niebezpieczeństwa na powierzchni. Fabuła skupia się wokół żołnierzy, pilotów myśliwców - wokół ludzi, którzy odpierają ataki obcych.
Główna bohaterka, Spensa, od zawsze chciała zostać pilotem myśliwca jak jej ojciec. Niestety nie ma lekko. Z racji dezercji jej ojca w decydującej bitwie, musi radzić sobie z łatką "córki tchórza". Czy to ja powstrzymuje? No oczywiście, że nie!

Jeśli chodzi o bohaterów, to jak zwykle u Sandersona, banda kompletnie nie pasujących do siebie ludzi... w pewnym momencie zaczyna myśleć o sobie jak o rodzinie. To jest coś, za co bardzo Sandersona cenię. W każdej książce pokazuje nam, że powiedzenie "rodziny się nie wybiera" w zasadzie nie ma sensu. Bo owszem, biologicznie nie mamy nic do gadania, ale Rodzina (przez duże r) to coś, co tworzymy z najbliższymi nam osobami, niezależnie od tego, czy jesteśmy spokrewnieni.

Nie zabrakło tu humoru. Do gwiazd, za pomocą M-bota, bardzo bardzo zbliża się do poczucia humoru, które znaleźć można u Pratchetta.
Gadający. Myśliwiec. Który. Ma. Fioła. Na. Punkcie. Grzybów.
Tak, to moja ulubiona postać z tej książki.
Na początku byłam zachwycona okrzykami bojowymi Spensy, która zawsze rzucała coś w stylu "zatańczę na grobach moich wrogów", czy też "moi wrogowie wydadzą z siebie agonalne okrzyki, które będą mile łechtać moje bębenki". Ale to właśnie M-bot i jego teksty skradły moje serce.

Ale nie wierz mi na słowo. Przeczytaj.
Polecam.

Brandon Sanderson ma w sobie tę wspaniałą lekkość pisania w połączeniu z pięknym umysłem stworzonym wręcz do kreowania nowych światów, niesamowitych rodzajów magii, czy też niezapomnianych postaci.

Do Gwiazd to powieść o ludzkości zamieszkującej obcą planetę, zepchniętych do życia pod powierzchnią z uwagi na cykliczne ataki obcych oraz inne niebezpieczeństwa na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wspaniała, niezwykle ciepła opowieść o tym, jaką drogę przeszedł Mike Massimino, żeby spełnić swoje marzenie.
Nie ma tu nic patetycznego, ot zwyczajny człowiek, nieco za skromnie, opowiada jak trafił w kosmos. A jest to człowiek, który naprawiał teleskop Hubble'a!
Książka do pośmiania się i do uronienia łezki wzruszenia. Książka, która zagrzeje cię do spełniania własnych marzeń i pokaże, że to, co czasami uważamy za porażkę, w ogólnym rozrachunku wychodzi nam na lepsze.
Polecam.

Wspaniała, niezwykle ciepła opowieść o tym, jaką drogę przeszedł Mike Massimino, żeby spełnić swoje marzenie.
Nie ma tu nic patetycznego, ot zwyczajny człowiek, nieco za skromnie, opowiada jak trafił w kosmos. A jest to człowiek, który naprawiał teleskop Hubble'a!
Książka do pośmiania się i do uronienia łezki wzruszenia. Książka, która zagrzeje cię do spełniania własnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Incepcja i 12 małp? Ja bym powiedziała Donnie Darko i Efekt Motyla.


Oderwać się nie można.
Naprawdę, nie byłam w stanie odłożyć tej książki, bo aż mnie skręcało z ciekawości, co też się wydarzy na kolejnych stronach.

Już na początku autor serwuje nam całe mnóstwo działających na wyobraźnię opisów i trzeba przyznać, że stworzył nie tylko niezwykle widowiskową katastrofę - Terminus, któremu usiłuje zapobiec główna bohaterka, ale także rozkosznie makabryczne sceny zbrodni. Jest co sobie wyobrażać...

Podróże w czasie.
Z jednej strony ta książka pokazuje coś, co mi się bardzo spodobało, z drugiej lekceważy inny aspekt. O co chodzi?
To, co jest na plus, to potraktowanie podróży w czasie jako czegoś zmieniającego nie tylko świat, ale samego podróżnika.
Bo łatwo jest powiedzieć "skoczę w przyszłość, będę za pięć minut", ale co w sytuacji, gdy spędzi się w nie swoim czasie dłużej niż powinno? I te pięć minut później jest się nagle 10 lat starszym? Pod tym względem ta książka jest naprawdę dobrze opisana i właśnie z takimi problemami boryka się Shannon, kiedy z dnia na dzień staje się równolatką własnej matki. Gdy skacze w przyszłość i spotyka ludzi, których zna, a raczej znała w ich młodości, która dla niej była zaledwie 5 minut temu.

Z kolei oburzyło mnie tak lekkie potraktowanie tematu przyszłości do której udają się podróżnicy. Założenie, że wersja przyszłości, do której przenosi się podróżnik jest stworzona tylko dla niego, wszystko jest tam echem i rozpada się, gdy on zniknie jest moim zdaniem krzywdząca. Skłoniłabym się bardziej do nazwania różnych wersji przyszłości światami alternatywnymi, a nie czymś pokroju echa. No ale tu wchodzę w rozważania, co ja bym zrobiła jako autor. Ano nic bym nie zrobiła, bo jestem leniwą buła i prędzej skisnę, niż zacznę cokolwiek pisać ;/
Z kolei właśnie ten aspekt, który mi się nie podobał rozwija się tutaj w całkiem sensowne rozważanie. Jestem prawdziwa, czy może jestem echem? I co to w ogóle znaczy być echem? Czy świat, w którym żyję, nie jest prawdziwy? Jak może nie być, skoro jak dla mnie jest prawdziwy?
To już wchodzi w dobre pole do rozważań, takie jak kwestia klonów, androidów i wszystkich innych istot stworzonych przez człowieka na swoje podobieństwo. Są, czy nie są? Powinny mieć prawa, czy nie?
Co prawda tutaj w książce pojawia się zdecydowanie mniej takich rozterek, niż ja sobie to od razu w głowie poukładałam, ale duży plus, że jednak autor chociaż na to wskazał.

Co do samej fabuły, to muszę przyznać, że intryga całkiem dobrze kluczyła dookoła prawdy, a atmosfera niepokoju i tajemnicy sprawiała, że rzeczywiście nie dało się przerwać czytania. Oczywiste mieszało się z nieoczywistym, prawda z fałszem, przeszłość z przyszłością. A to wszystko pod czujnym okiem nadchodzącej apokalipsy, która wprowadzała nastrój niczym z Melancholii Larsa von Triera.

Opis na okładce mówi nam że to połączenie 12 małp i Incepcji. To też jest trafne, ale jak dla mnie, pod wieloma względami jest to raczej Donnie Darko i Efekt Motyla... z pewną dozą melancholii.


Polecam wszystkim, którzy lubią takie pokręcone historie i nie boją się zagłębić w mnogości czasów i światów.

Incepcja i 12 małp? Ja bym powiedziała Donnie Darko i Efekt Motyla.


Oderwać się nie można.
Naprawdę, nie byłam w stanie odłożyć tej książki, bo aż mnie skręcało z ciekawości, co też się wydarzy na kolejnych stronach.

Już na początku autor serwuje nam całe mnóstwo działających na wyobraźnię opisów i trzeba przyznać, że stworzył nie tylko niezwykle widowiskową katastrofę -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po przeczytaniu pierwszego tomu byłam zawiedziona. Ale pomyślałam sobie, że może autorka chciała czytelnika wymęczyć tak samo, jak swoich bohaterów. I miałam nadzieję, że po tym próbnym roku, losy Ry potoczą się teraz ciekawiej, bo przecież stała się adeptką i zacznie się prawdziwa nauka magii!

Terefere.

Przede wszystkim mam wrażenie, że autorka nie miała pomysłu na fabułę. I w drugim tomie skondensowała wszystkie lata nauki. Czyli wychodzi na to, że przez te lata się niewiele działo. Ot, uczniowie w szkole - ciężka harówka, ale bez większych emocji. W ciągu roku zawsze były dwa wydarzenia - pozorowana bitwa (taka trochę terenowa masakra połączona z Igrzyskami Śmierci) i bal z okazji przesilenia. Jest po co żyć.

Adepci szkolili się w różnych częściach kraju, ale nie doczekałam się rozbudowy świata. Ot przedstawionych było kilka królestw i konflikt między dwoma z nich. Ale reszta? Cisza w eterze. A może po prostu główna bohaterka nie miała o niczym pojęcia?

Opis świata szczątkowy, magia działająca jako tako i coraz więcej miłosnych rozterek. Do tego nadal znój, gnój, krew, pot i łzy.
No nie.
A gdy już pojawiła się namiastka prawdziwej walki, to została szybciutko zamieciona pod dywan przez "ciosy krytyczne" i inne asy z rękawa.

A zakończenie to już mnie rozłożyło na łopatki. Ilość cukru w cukrze przekroczyła dopuszczalną normę.

Magii leczniczej nadal nie mam nic do zarzucenia.
"Plebejusz" to nadal najpopularniejsze słowo książki.
Okładka piękna, miła w dotyku, przykuwająca uwagę.
Ale nadal jestem na nie.

Po przeczytaniu pierwszego tomu byłam zawiedziona. Ale pomyślałam sobie, że może autorka chciała czytelnika wymęczyć tak samo, jak swoich bohaterów. I miałam nadzieję, że po tym próbnym roku, losy Ry potoczą się teraz ciekawiej, bo przecież stała się adeptką i zacznie się prawdziwa nauka magii!

Terefere.

Przede wszystkim mam wrażenie, że autorka nie miała pomysłu na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Patrząc na opinie o tej książce, myślę sobie:

JAK TO MNIE ZACHWYCA, KIEDY MNIE NIE ZACHWYCA?

Mówią, że ta książka pokazuje walkę z przeciwnościami losu. Piszą, że to fajne, że magia, że walka, że wszystko super.

A ja się strasznie nudziłam przy tej książce. Okrutnie.
Główna bohaterka wyrusza wraz z bratem do Akademii Magii. Już pomijam fakt, że wyruszając nie jest pewna, czy w ogóle dysponuje jakimkolwiek magicznym potencjałem. Ja bym się wahała. No, ale ja mam więcej lat niż Ry, może z wiekiem ludzie zaczynają się bardziej bać, czy coś w tym stylu.
No ale dociera, po drodze odkrywając, że hurra, jednak ma w sobie moc.

Magia dzieli się na trzy frakcje, uczniowie wybierają, czy chcą dołączyć do magów bitewnych, alchemików lub uzdrowicieli. I tu już zaczynam mieć o wiele więcej pytań, niż autorka serwuje odpowiedzi. Bo magia u każdego jest taka sama, ale z różnym poziomem mocy. Nie ma podziału na żywioły? Nie ma podziału na magię fizyczną i psychiczną? Nie ma w zasadzie wyjaśnione prawie nic. Za to prym wiodą ATAKI KRYTYCZNE. Już sama nazwa mnie irytuje, a jest powtarzana w tym i kolejnym tomie do znudzenia. I ta magia się dzieje w zasadzie jakoś z boku książki. Jest kilka fragmentów, w których rzeczywiście ktoś wyjaśnia, w jaki sposób "czarować", ale generalnie po prostu jest jedynie wzmianka o zastosowaniu krytycznego ataku i koniec.

Jeśli chodzi o uzdrawianie, to nie mogę się przyczepić, bo jest to sensownie pomyślane, że aby efektywnie leczyć, trzeba dogłębnie poznać ludzkie ciało i mieć świadomość jakie procesy postępują podczas uzdrawiania. To jest ok.

Co dalej?

Nasi magowie muszą wyglądać jak Conan Barbarzyńca. Serio. Przeszkolenie bojowe, które jest tutaj opisywane strona po stronie wygląda na na tyle kozackie, żeby zainteresował się nim Hardkorowy Koksu. Tak więc 3/4 książki zajmują opisy żmudnych ćwiczeń, brudu, potu, krwi i urazów. To pewnie miało pokazać ile trzeba od siebie dać, aby zostać magiem, jaką determinacją musieli się wykazywać bohaterowie i tak dalej, ale to było po prostu nudne.
Z punktu widzenia przetrwania, to cały ten trening ma sens. Bo w sumie mag wzięty z zaskoczenia nie musi być bezbronny. Ale z mojego czytelniczego punktu widzenia to się zastanawiam po co ciągle o tym czytać.

Relacje międzyludzkie wcale nie są lepsze. A jakie są? Płytkie. Uczucia przewijają się tu jak w kalejdoskopie. W sekundę stajesz się czyimś przyjacielem (dziwne), lub wrogiem (to akurat rozumiem). Jedno, czy dwa powłóczyste spojrzenia i już postaci zakochane. A to wszystko miedzy jednym treningiem, a drugim, poganiane jeszcze wymiotami ze zmęczenia.

I to by było na tyle. Bo moim zdaniem to jest po prostu dziennik treningów z romantycznymi wstawkami na marginesie.

To po prostu nie moja bajka.

PS. Czy ktoś liczył, ile razy w książce pada słowo "plebejusz"?

Patrząc na opinie o tej książce, myślę sobie:

JAK TO MNIE ZACHWYCA, KIEDY MNIE NIE ZACHWYCA?

Mówią, że ta książka pokazuje walkę z przeciwnościami losu. Piszą, że to fajne, że magia, że walka, że wszystko super.

A ja się strasznie nudziłam przy tej książce. Okrutnie.
Główna bohaterka wyrusza wraz z bratem do Akademii Magii. Już pomijam fakt, że wyruszając nie jest pewna,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest takie stare, chińskie powiedzenie:
"Nie przyszła Alyssa do Krainy Czarów, to przyszła Kraina Czarów do Alyssy."

Po emocjonujących przygodach z pierwszego tomu, Alyssa miała nadzieję na zwyczajne życie. Jej plany? Skończenie szkoły, wyjazd na studia i zamieszkanie z Jebem. A do tego nadrobienie straconego czasu z mamą.
Sielanka.
Nic nie wskazywało na to, że po raz kolejny postawi stopę w Krainie Czarów, skoro wybrała życie śmiertelnika.

Ale wiecie jak to jest...

Dziewczyna po raz kolejny musi zmierzyć sie z Czerwoną Królową, która jak widać jest wytrzymalsza niż karaluchy. Ale czy Czerwona Królowa to jej jedyny przeciwnik?
I nie, walka na własnym podwórku nic a nic nie sprawia, że jest jej łatwiej!

Brakowało mi trochę Krainy Czarów, jej makabrycznych opisów i przerażających wydarzeń, ale jak się sama przekonałam, Alyssa wcale nie musi gramolić się do króliczej nory, żeby poczuć się jak w horrorze!

Gdyby było tu mniej nastoletnich romansów, to też bym się cieszyła. Rozumiem ideę trójkątów miłosnych. Nie powiem, że to nie jest emocjonujące, ale cholera jasna! Jedno z nich chodzi do szkoły, drugie jest ćmą, a trzecie to taki trochę JebzDzidy. I zdecydowanie za dużo wszyscy trzepotali rzęsami, ale może to tak jest w wieku szkolnym. Nie pamiętam, nie znam się, kończę się czepiać!

Ale hej! Ilość intryg, kłamstw, niedomówień i półsłówek wypowiadanych półgębkiem jest zdecydowanie na dobrym poziomie. Jest i Chessie! I Grólik! Uwielbiam te dwie postaci, są tak rozkosznie urocze... to znaczy Chessie jest rozkosznie uroczy, a Grólik to chyba podchodzi pod uroczą makabrę (?).

Mówili mi, że zakończenie wgniata w fotel. A mnie w zasadzie uskrzydliło! To, co się nawyrabiało na koniec, to poezja. A to, co nastało, gdy już opadł kurz bitewny, to miód na moje serce. Tak się kończy kończy książki, proszę państwa!

I teraz jestem rozdarta. Widocznie mam coś z neatherlinga, bo jakaś sadystyczna część mojej natury mówi mi, że to by było dobre definitywne zakończenie, a ty się czytelniku męcz i sam wyobrażaj, sobie co się stało dalej.
A inna część zastanawia się, kiedy sięgnę po trzeci tom, bo tam to się dopiero będzie wyrabiało!

Tak, jak w przypadku pierwszego tomu, Alyssa i Obłęd to przyjemna młodzieżówka. Czyta się ją szybko, akcja toczy się wartko (poza momentami romansowania), jest w niej pewna doza szaleństwa i makabry. A jak się okazało, to szaleństwo i makabra mnie kręcą.
Ja czekam na kolejny tom, a Ty?

Jest takie stare, chińskie powiedzenie:
"Nie przyszła Alyssa do Krainy Czarów, to przyszła Kraina Czarów do Alyssy."

Po emocjonujących przygodach z pierwszego tomu, Alyssa miała nadzieję na zwyczajne życie. Jej plany? Skończenie szkoły, wyjazd na studia i zamieszkanie z Jebem. A do tego nadrobienie straconego czasu z mamą.
Sielanka.
Nic nie wskazywało na to, że po raz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Gdzie diabeł dobranoc mówi do ciotki,
Gdzie w cichej niezgodzie przyszło nam żyć,
Na piecu gdzieś mieszkają plotki,
Wychodzą na świat, gdy chce im się pić..."

Nie plotki, a opowieści żyją własnym życiem w Azylu - miasteczku położonym gdzieś na końcu świata.
Mieszkańcy żyją legendą o Diable i Czarownicy, każdy z nich ma własną wersję. I każdy wierzy, że właśnie jego wersja jest prawdziwa.
A może wszystkie są?

Piotr pojawia się w Azylu szukając zaginionej bliźniaczki, Ewy. Trop prowadzi go właśnie do tego tajemniczego miejsca. I chociaż z początku broni się jak może przed słuchaniem opowieści, to jednak odkrywanie prawdy o Azylu zaczyna stawać się jego obsesją...

Książka opiera się na opowieściach, które są bezbłędne. Każda z nich jest dostosowana do opowiadającej ją postaci. Atmosfera miasteczka jest swoistą mieszanką przyjaznych Wilkowyj, gdzie każdy wie o każdym, z mrożącą krew w żyłach domieszką niczym z nawiedzonego dworu. Przy czym akcja toczy się spokojnie i niespiesznie. Jest sennie, ale jednocześnie emocjonująco. Zdecydowanie emocjonująco! Dlaczego? Bo cały czas życie przeplata się z opowieścią i koniec końców trudno określić jak to było z tym diabłem i czarownicą. Czy byli, czy też nie. A może nadal są, lub też nie. Kto jest ofiarą, a kto sprawcą. Jedno jest pewne, każdy ma tu jakąś tajemnicę!

Nie mogłam się oderwać od czytania. Styl mnie urzekł, opowieści oczarowały, a atmosfera skąpanego we mgle wrzosowiska przyprawiła o dreszcze. "Gdzie śpiewają diabły" ma w sobie to coś. Polecam.

"Gdzie diabeł dobranoc mówi do ciotki,
Gdzie w cichej niezgodzie przyszło nam żyć,
Na piecu gdzieś mieszkają plotki,
Wychodzą na świat, gdy chce im się pić..."

Nie plotki, a opowieści żyją własnym życiem w Azylu - miasteczku położonym gdzieś na końcu świata.
Mieszkańcy żyją legendą o Diable i Czarownicy, każdy z nich ma własną wersję. I każdy wierzy, że właśnie jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zauroczyłam się.

Odę poznałam w "Szaławile" i w zasadzie ona sama w tym opowiadaniu była mało szałowa. Całe przedstawienie już tam skradł Bazyl - uroczy czort z wadą wymowy.

Oda jest wiłą. Roch jest płanetnikiem. Bazyl jest czortem. Ksy... Krzysiu jest szefem Ody. Michałko jest nianią. A inne postaci... musicie poznać sami!

Szaławiła zadomowiła się na dobre w miejscu, gdzie jeszcze tak niedawno mieszkał Konrad ze swoją wesołą hałastrą. Można powiedzieć, że nawet zapuściła korzenie. Zaczęła pracować w przychodni w pobliskim miasteczku i wydawać by się mogło, że znalazła upragnioną ciszę i spokój. Ha, wiadomo co się dzieje, gdy ktoś myśli, że będzie miał ciszę i spokój. Zawsze dzieje się coś złego!
A przy takim stężeniu nadprzyrodzonych istot i to w czas przesilenia zimowego, możecie być pewni, że Oda wpakowała się w kłopoty większe niż niestrawność po zbyt dużej ilości serniczka!

Nareszcie poznałam lepiej Odę. Ukłon w stronę autorki za stworzenie tak silnej, pewnie stąpającej po ziemi bohaterki. Za to, że Oda jest niedoskonała. Że nie jest nienormalną nastolatką. Że potrafi przyznać się do błędu i nie zacina się jak Konrad. Za to, że jest złożona z burzy niesfornych włosów i kilku nadmiarowych kilogramów. Za to, że jest niezależna, tryskająca optymizmem i generalnie uroczna.

Nauczyłam się też mówić jak Bazyl! Czytanie jego kwestii na głos to było z początku wyzwanie, szczególnie gdy chciało się to robić w autobusie, ale później już leciałam ostro z tematem. To całkiem proste, wystarczy cofnąć język i unieść go do podniebienia. Spróbujcie!

Zaraz po Bazylu, na drugim miejscu najbardziej aprobujących postaci uplasował się Ksy... Krzysiu wespół zespół z panią Gienią rzucającą w niego kasztankami i innymi słodkościami. U-ro-czo! I niech mnie kule biją, on na pewno wygląda jak Wodecki!

A Roch? Och, och, zapodział się w książce ten Roch. Generalnie miał dużo ważniejszych zadań i pojawiał się tylko miejscami, ale gdy już się pojawiał, to konkretnie.

Oczy Uroczne czytało się zupełnie inaczej niż Dożywocie i Siłę Niższą. To książka bardziej spójna, z rozbudowaną fabułą i bardziej nastawiona na słowiańskie akcenty niż inne dzieła Kisiel. Tak trochę, jakby Dożywocie i Siła Niższa były serialem obyczajowo-nadnaturalnym, a Oczy Uroczne już pełnometrażowym filmem.

Podczas czytania koniecznie zaopatrzcie się w coś słodkiego, bo ilość słodkości przewijająca się przez książkę doprowadza do ślinotoku. Ale odradzam na przykład pączki z cukrem pudrem, bo czymś takim łatwo się zakrztusić podczas napadu śmiechu. A cukier puder w płuckach to nie jest nic miłego!

Zauroczyłam się.

Odę poznałam w "Szaławile" i w zasadzie ona sama w tym opowiadaniu była mało szałowa. Całe przedstawienie już tam skradł Bazyl - uroczy czort z wadą wymowy.

Oda jest wiłą. Roch jest płanetnikiem. Bazyl jest czortem. Ksy... Krzysiu jest szefem Ody. Michałko jest nianią. A inne postaci... musicie poznać sami!

Szaławiła zadomowiła się na dobre w miejscu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Towar z wysokiej półki!

Kontynuacja Dożywocia nie zawiodła moich oczekiwań. Po dramatycznych wydarzeniach z pierwszego tomu, Konrad i jego nadprzyrodzone przydatki, przenoszą się do miasta.
Poznajemy nowe postaci i to nie byle jakie! Jest wiking Turu, gość o gołębim sercu i aparycji krasnoluda (ja go sobie tak wyobrażam), który sypie jak z rękawa naprawdę dobrymi radami na przemian z powiedzonkami o rzyci. To taka dobra wróżka ich nowego domu i mając na myśli dobra wróżka mam przed oczami The Rocka w różowej spódniczce tutu.
Jest i Tsadkiel - totalne przeciwieństwo Licha. A także zjawy z Wermachtu.

W pierwszym tomie poznałam bohaterów, a w Sile Niższej mogłam obserwować jak się docierają, odnajdują swoje miejsce i sens życia. I to nie jest coś, za czym gonią tylko ludzie, bo nawet gdy jesteś utopcem i generalnie masz na wszystko wywalone, ociekasz śluzem i opryskliwością, to w głębi serca marzysz o swoim własnym bajorku. I o gumowych kaczuszkach.
I właśnie o tym jest ta książka. O rodzinie. O znajdowaniu własnego Ja. O szczęściu. O zrozumieniu.

Czy Konrad postrada resztki rozumu i zgubi piątą klepkę w tym towarzystwie, czy może odkryje wreszcie co jest ważne w życiu? Stanie się tępą dzidą, czy głową tej szalonej, patchworkowej rodziny?
Przeczytajcie sami!

Po drugiej książce Marty Kisiel nadal mam jedno pytanie na które nie znam odpowiedzi. Co im wszystkim złego zrobiły rodzynki?!

Polecać nie muszę, bo jestem pewna, że po lekturze Dożywocia, bez wahania sięga się po Siłę Niższą. Ale i tak polecam. Warto.

Towar z wysokiej półki!

Kontynuacja Dożywocia nie zawiodła moich oczekiwań. Po dramatycznych wydarzeniach z pierwszego tomu, Konrad i jego nadprzyrodzone przydatki, przenoszą się do miasta.
Poznajemy nowe postaci i to nie byle jakie! Jest wiking Turu, gość o gołębim sercu i aparycji krasnoluda (ja go sobie tak wyobrażam), który sypie jak z rękawa naprawdę dobrymi radami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lekka, przyjemna i bardzo zabawna opowieść o... no właśnie, o kim?

Konrad Romańczuk dostaje w spadku dom za miastem. Jako, że w życiu mu się pokomplikowało, postanowił zmienić krajobraz i z miasta przenieść się właśnie w to urocze miejsce. Jest pisarzem, więc łącząc przyjemne z pożytecznym, postanawia zaszyć się na świeżo odziedziczonym zadupiu i tworzyć, tworzyć, tworzyć!

Możecie sobie wyobrazić jego zdziwienie, gdy już dociera na miejsce. Dom owszem jest. Ba, nawet z wieżyczką! A oprócz dobytku w postaci architektonicznej, Konrad dziedziczy również lokatorów, dożywotników.

I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że są to anioł z alergią na pierze, zgraja utopców okupujących łazienkę, zamieszkujący piwnicę przedwieczny potwór mający dobrą mackę do gotowania i ucieleśnione widmo poety z Weltschmerzem.
Ma się to szczęście do spadków, prawda? No, ale przynajmniej nie odziedziczył długów!

A co się działo w tym uroczym domku, z jeszcze bardziej uroczą zawartością ludzko-nieludzką to już musicie przeczytać sami. Bo warto.

Czytając śmiałam się w głos, bo Marta Kisiel dysponuje takim rodzajem humoru, który wyciąga łapki ze stron i łaskocze niemiłosiernie czytającego, zawsze wiedząc gdzie dokładnie połaskotać. Żongluje dowcipem słownym i sytuacyjnym.
Ale i można się popłakać, bo jest kilka momentów, w których robi się smutno. A i można też ronić łzy ze wzruszenia, lub też po prostu z tego całego śmiechu.

Mnie Marta Kisiel zauroczyła. Przedstawiła mi tu tyle postaci, które chciałabym przygarnąć teraz, zaraz. Nawet jeśli działałoby to w stylu "wszystko, albo nic". Bierę!
Nawet tego nieszczęsnego Szczęsnego.

Tak więc, szczerze polecam Dożywocie. Warto, cholernie warto. I niech mi ktoś spróbuje powiedzieć, że nie czyta polskich autorów, bo nie ma nikogo dobrego. Jest Marta Kisiel.

Lekka, przyjemna i bardzo zabawna opowieść o... no właśnie, o kim?

Konrad Romańczuk dostaje w spadku dom za miastem. Jako, że w życiu mu się pokomplikowało, postanowił zmienić krajobraz i z miasta przenieść się właśnie w to urocze miejsce. Jest pisarzem, więc łącząc przyjemne z pożytecznym, postanawia zaszyć się na świeżo odziedziczonym zadupiu i tworzyć, tworzyć,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Znacie ten kawał?

Dziadek opowiada wnukom co mu się kiedyś przytrafiło:
- No i mówię wam, było ich 20, a każdy tak wielki, że można było w portki ze strachu narobić!
- Ale dziadku, ostatnim razem, gdy to opowiadałeś, to były tylko dwa wilki!
- Oj, wtedy byliście zbyt mali, by poznać jak było naprawdę!


Tak też jest w tej książce. Autorka odkrywa przed nami mroczne oblicze Krainy Czarów. Jak gdyby oryginalna wersja nie była już wystarczająco pokręcona. I wiecie co? To strzał w dziesiątkę! Kraina Czarów jest tutaj połączeniem szalonej wizji Tima Burtona z psychodelicznym światem snów i podświadomości, który można znaleźć u Jonathana Carrolla (kto nie czytał jego książek, to przy okazji serdecznie polecam). To wszystko oczywiście stworzone na szkielecie wprost wyrwanym z książki Lewisa Carrolla i doprawione makabrą jak od Neila Gaimana.
Makabra - to właściwe słowo. Kraina Czarów jest brutalna, dorosła i niebezpieczna. Stworzenia ją zamieszkujące mogłyby z powodzeniem pojawić się w horrorach. A i wydarzenia tu opisane mogą przyprawić o dreszcze, gdy już się je sobie dokładnie wyobraża. Jestem tym totalnie zachwycona. Kraina Czarów jest jednocześnie niezwykle odpychająca i uzależniająca.
A postaci?
Główną bohaterką jest Alyssa, praprawnuczka Alicji z Krainy Czarów. To całkiem miła dziewoja, która słyszy owady. Tak, poznajemy ją, gdy jest już nieco "przetrącona". Dowiadujemy się też, że jej obłęd jest dziedziczny. Taki trochę rodzinny biznes, ale związany z gadaniem do przedmiotów, czy robieniem sobie krzywdy. Zdarza się.
Sam obłęd Alyssy był całkiem dobrze przedstawiony. Łatwo jest przedobrzyć i pozbawić postać wszelkich klepek, zamiast jednej. A wiadomo, co za dużo, to niezdrowo, hehe. Nie nie. Szaleństwo Alyssy jest tak ukazane, że ja z czystym sumieniem je kupuję.
To, co mniej mnie przekonuje to jej życie miłosne. Bo oczywiście pojawia się w książce kilka interesujących postaci i snuje się romantyczny wątek. Wiecie, ja jestem zwolenniczką długich podchodów i wręcz tego, żeby czytelnik wiercił się w fotelu zastanawiając się "kiedy w końcu coś się wydarzy?", albo "ojej, to trzeci tom, a on już ją pogłaskał po głowie!".
Ale z drugiej strony... może powinnam po prostu dać się ponieść szaleństwu? Bo w sumie fabuła toczy się bardzo szybko, dzieje się wiele, szaleństwo rośnie jak na drożdżach - to więc nie jest czas na powolne kiełkowanie uczucia. No cóż, sama sobie wyjaśniłam, że nie miałam racji!
Czekam na więcej. Czytając Alyssę wskoczyłam do króliczej nory i sama nie wiem kiedy dotarłam do końca książki. Drugi tomie, przybywaj!

Znacie ten kawał?

Dziadek opowiada wnukom co mu się kiedyś przytrafiło:
- No i mówię wam, było ich 20, a każdy tak wielki, że można było w portki ze strachu narobić!
- Ale dziadku, ostatnim razem, gdy to opowiadałeś, to były tylko dwa wilki!
- Oj, wtedy byliście zbyt mali, by poznać jak było naprawdę!


Tak też jest w tej książce. Autorka odkrywa przed nami mroczne oblicze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dzieci sławnych rodziców zawsze oceniane są pod kątem tego, jak wypadają na ich tle. Spotkałam się z opiniami, że Joe Hill jest w porządku, ale do ojca mu wiele brakuje.

Wiecie co? Mnie Joe Hill kręci i to bardzo.
Najpierw zapoznałam się z "Dziwną Pogodą" i już wtedy wiedziałam czego mogę się spodziewać.
A teraz "Strażak".

Jest to dobra powieść. W zasadzie ma w sobie wszystko, czego szukam w książkach. Jest dużo akcji i gwałtownych wydarzeń. Jest wątek fantastyczny, jakim bez wątpienia jest "smocza łuska". Są uczucia, ale nie mam na myśli jedynie miłości i romansu. Nie. Chodzi mi o spektrum emocji, uczuć i zachowań, które wyzwala w ludziach tragedia. Możecie sobie mówić o Hillu co chcecie, ale ja wiem, że jest bardzo wnikliwym obserwatorem ludzkości i dochodzi do prostych, ale zawsze trafnych wniosków. No tak, bo nie znalazłam tutaj nic odkrywczego, jeśli chodzi o ludzi, ale dobrze jest czasem przeczytać taką książkę, która pokaże nam wszelkie oblicza człowieka - ot tak jednocześnie ku przestrodze, ale i ku pokrzepieniu, i podtrzymaniu wiary (jeśli nie w ludzkość, to chociaż w jednostki).

"Strażak" trafił w moje serce. Zrobił to fabułą, postaciami, kilkukrotnym wspomnieniem Doctora Who. A i zakończeniem! Jestem fanką zakończeń szczęśliwych, ale nie do końca. I zamkniętych, ale nie na cztery spusty.

Hmm... zdecydowanie wolę czytać Joe Hilla niż jego ojca - Joe czasami sprawia mi dreszcze, ale nie zsyła na mnie koszmarów!

Dzieci sławnych rodziców zawsze oceniane są pod kątem tego, jak wypadają na ich tle. Spotkałam się z opiniami, że Joe Hill jest w porządku, ale do ojca mu wiele brakuje.

Wiecie co? Mnie Joe Hill kręci i to bardzo.
Najpierw zapoznałam się z "Dziwną Pogodą" i już wtedy wiedziałam czego mogę się spodziewać.
A teraz "Strażak".

Jest to dobra powieść. W zasadzie ma w sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie zgrałam się z Marcelem w czasie. Gdybym przeczytała Powtórkę przed odkryciem Michała Larka, pewnie bardziej by mi się spodobało. A teraz to Dekada jest dla mnie wyznacznikiem dobrej, kryminalnej opowieści.

Ale do rzeczy:
Marcel Woźniak dokonał dziwnej fuzji i oblekł kryminał w powłoczkę ezoterycznej, sennej mary. Zupełnie jakby jego Toruń zbudowano na makowym polu. Jest w tym dużo romantyzmu, ale niestety odwraca to uwagę od właściwej części książki.
Z drugiej strony, akcję momentami spowalniały zbyt dokładne opisy, bądź zbyt rozbudowane przedstawianie postaci pobocznych (niektórych dwukrotnie przy użyciu tych samych sformułowań).
Może po prostu przyzwyczaiłam się do rzeczowego stylu Larka, czy też zbyt mocno weszłam w tryb czytania starego sf? Kto wie.

Nie lubię Leona. Ba, nie polubiłam go od początku. Jest bucem, chamem i prostakiem z zapędami na domorosłego filozofa. Ta postać emanuje fluidami, które są dla mnie tak antypatyczne, że w sumie jestem poniekąd zachwycona. Bo nie jest tak prosto stworzyć postać, której w jakimś stopniu nie polubię. Zresztą cała rodzina Brodzkich jak dla mnie mogłaby zniknąć. Liczę na to, że kolejny tom zmieni moje nastawienie.

Bardzo na plus są zabawy z nazwiskami.
Żółtodziób Żółtko, Daktylewicz posługujący się daktyloskopią, Brodzki brodzący w rzece pełnej swoich demonów i tak dalej... Każde takie nazwisko naprawdę sprawiło mi radość podczas czytania.

Spodobał mi się też dystans autora i wprowadzenie do książki toruńskich pisarzy. Nie znając ich twarzy, zapewne wyobraziłabym ich sobie siedzących na ławeczce pod sklepem w Wilkowyjach ;)

Duży minus za wytykanie tyfusu Bydgoszczy. Oj, się ten krzyżacki Woźniak rozbestwił!

Duży plus za pana Henia. Kocham pana, panie Heniu!

A co z częścią właściwą kryminału, czyli wątkiem z morderstwami, zabójcą i śledztwem? Miałam wrażenie, jakbym trafiła do swoistej fuzji Hannibala z Sherlockiem. Jest makabrycznie, jest psychopatycznie, jest z potencjałem.

Tak więc książka ma moim zdaniem zarówno dużo plusów, jak i minusów. Zdecydowanie sięgnę po kolejny tom, żeby sprawdzić czy i jak zmieniło się pisanie Woźniaka. No i dam Brodzkiemu szansę, żeby spróbował dać się lubić.



A wydawnictwo ma ogromnego minusa, bo już wcześniej trafiały się książki, w których pojawiały się literówki, ale Powtórka powinna przejść powtórkę z korekty. Na gwałtu rety.

Nie zgrałam się z Marcelem w czasie. Gdybym przeczytała Powtórkę przed odkryciem Michała Larka, pewnie bardziej by mi się spodobało. A teraz to Dekada jest dla mnie wyznacznikiem dobrej, kryminalnej opowieści.

Ale do rzeczy:
Marcel Woźniak dokonał dziwnej fuzji i oblekł kryminał w powłoczkę ezoterycznej, sennej mary. Zupełnie jakby jego Toruń zbudowano na makowym polu....

więcej Pokaż mimo to