Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Harry Potter i Przeklęte Dziecko J.K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany
Ocena 6,2
Harry Potter i... J.K. Rowling, Jack ...

Na półkach: , ,

Opinia pochodzi z mojego bloga: http://raven-wing.blogspot.com/2017/10/jk-rowling-john-tiffany-jack-thorne.html

Nie miałem wcześniej śmiałości się odzywać na temat tej książki, jednak post, który powstaje (w trudach) o „Fantastycznych zwierzętach” zainspirował mnie, że tak powiem. Fakt, że nie wspomniałem nic na blogu, wcale nie znaczy, że w ogóle się na ten temat nie wyraziłem, bowiem zostało to zrobione i udokumentowane – na instagramie* oraz liście MOST 2016**.

Ten post będzie bardzo krótki, gdyż uzupełnię swoje wcześniejsze słów. Tak, podtrzymuję swoją opinię, jakoby ta książka była, jak dla mnie, zawodem. Oczywiście, trzeba uwzględnić (i zadziałać w obronie tego tworu), że tytułu tego nie należy oceniać na tej samej zasadzie, co wcześniejsze części historii o Harrym Potterze.

Na wstępie, „Przeklęte dziecko” jest scenariuszem sztuki, a więc i tu pole do popisu pisarskiego jest mocno zawężone – bardziej niż w przypadku scenariusza do „Fantastycznych zwierząt”. Umówmy się, w jednej scenie filmowej można pokazać znacznie więcej niż w tej samej długości scenie teatralnej. Muzyka, scenografia w obu przypadkach będzie dopracowana do maksimum, jednak film to dodatkowo praca ludzi odpowiedzialnych chociażby za efekty komputerowe, których, patrząc na deski teatru, nie uświadczymy. Dlatego, w ocenie fabuły trzeba być, w tym wypadku, nieco bardziej zdystansowanym.

Niemniej jednak, jakbym się nie próbował pohamować, nie jestem w stanie zaakceptować wielu nielogiczności, które sztuka wprowadza, zaniedbując kompletnie utarte w kanonie zasady. Historia wykorzystania zmieniacza czasu to najlepszy przykład tego, że w bardzo szybki sposób można skompromitować wielką serię i schematy, które przekonały do siebie miliony czytelników na całym świecie.

Nie powiem też, żeby fabuła sama w sobie była czymś nadzwyczaj odkrywczym. Nowa postać będąca ukrytym antagonistą była całkiem spoko, do czasu, aż wyszło na jaw, kim istocie jest ta osoba… Żadnego zaskoczenia, gdyż scenariusz jest bardzo przewidywalny, a ja naczytałem się masy fanfiction o podobnej tematyce „nieślubnego dziecka”, żeby nie połapać się od razu, co jest pięć. Wydaje mi się też, że nie jestem, osamotnionym przypadkiem takowej dedukcji. Przypominam tylko, miliony czytelników…

Na szczęście, scenariusz był poświęcony dwójce całkowicie nowych bohaterów, co poniekąd uchroniło tę książkę przed ciśnięciem jej do rwącej rzeki). Tu też nadmienię, że w kwestii tych nowych postaci… Są one nowe dla oryginalnej serii, ale nie dla ff, które na ten temat przeczytałem dużo wcześniej. Choć i tu muszę zwrócić uwagę na to, iż nie byłem nigdy fanem opowiadań o nowym pokoleniu, więc poczułem pewien powiew świeżości.

Więc, historia opowiada o losach już nie samego Harry’ego, ale jego najmłodszego syna – Albusa Severusa oraz jego najlepszego przyjaciela Scorpisa Hyperiona Malfoya (Boże… Jakie to jest zacne imię :D). Prawdę mówiąc, relacja tych dwojga, w którą zagłębiamy się przez całe czytadło, pozwala pokazać ród Malfoyów w nowym świetle (nie żebym uważał, by Dracon był nadzwyczajnym niegodziwcem). Przyjaźń między Potterem i Malfoyem od początku istnienia serii wydawała się być czymś irracjonalnym, możliwym tylko w wyobraźni fanów, jednak dostaliśmy ją, na papierze :D Oczywiście, w trakcie czytania historii, nie da się pominąć (po prostu nie…) tworzącego się w głowie kłębka myśli, że bromance między Albusem i Scorpisem, gdzieniegdzie zaczyna tracić początkowe B i w niektórych scenach podjeżdża niepasującym do ogółu wątkiem BL (raczej shounen ai niż yaoi)… Niemniej, jakby to nie miało wyglądać, po prostu uwielbiam charakter Scorpie'go. Być może moją szczególną uwagę zwraca fakt, że scenariusz sam w sobie był, jak dla mnie, zbyt słaby.

Gdybym miał ocenić ten twór, dałbym mu 2/5 punktów. Trzy stracone dzięki błędom logicznym (ze wspomnianą historią zmieniacza czasu na czele) oraz mało ambitnej fabule, bo można było pokazać coś ciekawszego i mniej schematycznego.


* https://www.instagram.com/p/BR1q1k3gCEH/?taken-by=tpiapiac_rw
** http://raven-wing.blogspot.com/2017/03/most-list-2016.html

Opinia pochodzi z mojego bloga: http://raven-wing.blogspot.com/2017/10/jk-rowling-john-tiffany-jack-thorne.html

Nie miałem wcześniej śmiałości się odzywać na temat tej książki, jednak post, który powstaje (w trudach) o „Fantastycznych zwierzętach” zainspirował mnie, że tak powiem. Fakt, że nie wspomniałem nic na blogu, wcale nie znaczy, że w ogóle się na ten temat nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ze swoją opinią na temat „Marsjanina” zwlekałem długo po przeczytaniu książki, a to dlatego, że chciałem ją połączyć ze swoimi wrażeniami z filmu o tym samym tytule, który obejrzałem całkiem niedawno.

Przyznaję szczerze, że, o ile książka była wspaniała i naprawdę wciągająca, to po seansie czułem pewne rozczarowanie. Oczywiście nie na tyle duże, by nie uznawać tej ekranizacji za „ekranizację”, niemniej jednak, w pewien sposób koniec seansu zostawił mnie z poczuciem dziwnego niedosytu, co może wydawać się dość mylące, zważywszy na fakt, że na dużym ekranie dostaliśmy do fabuły kilka scen ekstra, które w papierowej wersji nie występują, ale o tym za moment.

Andy Weir zrobił coś niesamowitego. Dokonał rzeczy, która do tej pory nie udała się żadnemu innemu autorowi – przekonał mnie do science-fiction.

Tak bardzo, jak nie potrafię zrozumieć przez bardzo wielu kultywowanej wspaniałości związanej z „Gwiezdnymi Wojnami”, potrafiłbym zapewne wykrzykiwać czcigodne teksty o „Marsjaninie”.
Tomaszu! Ty hipokryto!

Hipokryzja czy nie, jest to prawdą. Autor pozbawił swoje dzieło wszelkich anormalnych zdarzeń, nacji z innych planet, trudnych do pojęcia zagadnień i (dzięki bogu!) świetlistych mieczy. Oczywiście, pojawia się tu masa naukowego mamrotu, który jest obecny przez pierwsze kilka rozdziałów. Niemniej, rozumiem, że trudno byłoby się bez tego obejść, tym bardziej, że chodzi o wyprawę w kosmos. Ponad to, kiedy przyjmie się do świadomości, że wszystkie te nazwy i skróty są powszechnie stosowane w realnym świecie, można nawet uznać tę powieść za pewne źródło wiedzy (wiedzy, która zapewne nigdy mi się nie przyda, ale jednak!).

Powieść, choć zdecydowanie wymyślona, zderza się z rzeczywistością w taki sposób, że można odnieść wrażenie, iż coś takiego rzeczywiście mogłoby się wydarzyć. Oczywiście nikomu nie życzę samotnego życia na Marsie. Wrażenie to potęgowane jest między innymi przez to, o czym wspomniałem akapit wyżej – że terminy jakie przewijają się przez fabułę, wcale nie zostały wymyślone przez autora.

W tym momencie, na pierwszy plan przebija się wspomniana ekranizacja i przyznam, że jest to film ogromnie pomocny. Dlaczego? Ponieważ wcielający się w postać Marka, Matt Damon, po kolei ponownie tłumaczy sposób w jaki wszystko działa, Jego scenariuszowe kwestie nie są tak dokładnie jak w książce i pomijają niektóre z nietypowych nazw, dzięki czemu informacje są lepiej przyswajalne. A ponad to, świetna scenografia pozwala dokładnie przyjrzeć się poszczególnym elementom stacji kosmicznej, o której mowa w fabule.

Niemniej jednak, muszę przyznać, że trochę brakowało mi (podczas seansu) ciętych uwag Watney’a, jak np. tej o zastosowaniu taśmy klejącej, kiedy przyszło mu sklejać HUB (Deep Space Habitat – część mieszkalna statku).

Ale do rzeczy. Akcja „Marsjanina” koncentruje się na życiu Marka Watney’a – astronaucie i inżynierze botaniku, który podczas jednej z ekspedycji zostaje omyłkowo uznany za zmarłego i pozostawiony na pastwę losu na niegościnnej obcej planecie.

Kiedy streszcza się tę historię z wyznaczeniem,że tak to ujmę, „kręgosłupa”, do którego przyłącza się poszczególne wątki, wydaje się to irracjonalne – bo jak niby można zostawić kogoś na Marsie? Jak można pomyśleć o kimkolwiek, że nie żyje, tylko dlatego, że się nie odzywa?
No cóż… Musicie wiedzieć, że Mars is a bitch, o czym dowiecie się, czytając powieść.

Podczas burzy piaskowej, która niebezpiecznie przybrała na sile, zmierzając wprost na badaczy, Komandor Porucznik Lewis wydaje rozkaz o natychmiastowym opuszczeniu nieżyczliwej planety. Podczas, jakby to ująć najprościej, zwijania manatków, dochodzi do wypadku, w którym sześcioosobowa ekipa badawcza zostaje podzielona – Mark Watney odłącza się od grupy i nie przestaje odpowiadać na komendy swego dowódcy. Niestety pogarszające się warunki pogodowe uniemożliwiły załodze jego dłuższe poszukiwania – porywczy wiatr powodował przechył MAV-u (Mars Ascent Vehicle), którym mieli powrócić na orbitę. Przechył pod niekorzystnym kątem, uniemożliwiał start maszyny. Lewis zdaje sobie sprawę, że w związku z dekompresją, do której może dojść w mniej niż minutę po uszkodzeniu skafandra ochronnego, Mark nie będzie mieć szans na przeżycie, uznając go za zmarłego, wydaje rozkaz o natychmiastowym przerwaniu misji i opuszczeniu Czerwonej Planety.

Jakiś czas później, Mark wyniesiony nieco dalej od HUB-u, budzi się, słysząc alarm informujący, że w jego skafandrze pozostało niewiele tlenu i należy jak najszybciej uzdatnić jego brak. Okazuje się, że podczas burzy talerz głównej anteny komunikacyjnej odłączył się od HUB-u i niesiony wiatrem uderzył w mniejsze skupisko anten odbiorczych – jedna z nich wleciała na mężczyznę, posyłając go w samo ognisko burzy piaskowej, jednocześnie metalowy pręt przebił jego skafander EVA (Extravehicular Activity – skafander pozwalający wyjścia kosmiczne), wbijając się w ciało astronauty. Jako że Mark wylądował na brzuchu, krew z rany i piasek zalepiły otwór, chroniąc go przed dekompresją, choć pomiary skafandra wciąż wskazywały na poważny ubytek odporności – EVA są ze sobą połączone, pokazując sobie wzajemnie określone parametry, stąd załoga wiedziała, że skafander Marka został uszkodzony.
Niemniej jednak, fabuła powieści to nie tylko Mars, ale również siedziba NASA i kilka mniej ważnych lokalizacji, skąd ludzie starają się bezpiecznie sprowadzić załogę Aresa 3 z powrotem na Ziemię. Brak łączności (oderwana antena, która prawie zabiła Marka, stała się bezużyteczna) uniemożliwił Watney’owi poinformowanie Housotn, że mamy problem, więc początkowo cały świat uznaje go za zmarłego, a to się zmienia, kiedy jedna z pracownic korporacji zauważa na zdjęciach satelitarnych, że na powierzchni planety coś się zmienia, coś co nie ma związku z warunkami pogodowymi panującymi na Marsie…

Mark dociera do HUB-u gdzie czyści swoją ranę i przez jakiś czas stara się uporać z położeniem w jakim się znalazł. Często dochodzi do wniosku, iż... ma przesrane, jednak postanawia się nie poddawać. Zuch chłopak!

Trochę matematyki – mężczyzna oblicza, że zapasów starczy mu na 300 solów (sol – doba marsjańska trwająca średnio 24 godziny i 39 minut), jeżeli będzie odpowiednio dawkował swoje racje. Ponad to, do jego przeżycia przyczynią się m.in. dodatkowe skafandry EVA z zapasowymi butlami tlenu, które pozostawili po sobie członkowie załogi, odzyskiwacz wody i powietrza oraz dwa łaziki pozwalające poruszać się po planecie bez użycia skafandra ochronnego. Co istotne, panele słoneczne wciąż działające, zapewnią mu energię elektryczną potrzebną do napełnienia baterii łazików i tych, które mieszczą się w HUB-ie. Kolejna misja międzyplanetarna, która ocaliłaby mu życie, czyli Ares 4, wyruszy dopiero w 4 lata po wylocie Aresa 3. Jakby nie patrzeć... facet ma przesrane.

Kiedy w końcu ludzie w NASA uświadamiają sobie z tego, że Watney jednak przeżył, od razu wszczynają alarm i starają się go uratować. W tym czasie Mark nie próżnuje i wyrusza w drogę w poszukiwaniu zagubionej niegdyś sondy Pathfinder, która w zamyśle pozwoliłaby mu na skomunikowanie się z Ziemią.

Ostateczny plan ratunku to daleka przeprawa, do której Mark musi się solidnie przygotować, jeśli chce przetrwać. Musi bowiem przebyć drogę 3200 kilometrów z miejsca, w którym wylądował Ares 3 (dolina Acidalia) do punktu, w którym pojawić się powinien statek ratunkowy (krater Shiaparelliego). Nasz bohater wylicza, że trasa tak długa, przy ograniczeniu, że łazik będzie mógł poruszać się wyłącznie w nocy, gdyż za dnia musi ładować baterie, będzie ciągnąć się przez około pięćdziesiąt dni, a w tym czasie należy coś jeść, pić, mieć czym oddychać… Przed Watney’em sporo pracy…

Powieść pisana jest z perspektywy dwóch narracji. Pierwszym jest osoba wszechwiedząca, której rola jest jednak ograniczona do tego, by opisywać to, co dzieje się na Ziemi, podczas nieobecności Marka i załogi Aresa 3. Drugim narratorem jest Mark Watney we własnej osobie, który prowadząc dziennik ze swojego pobytu, nakreśla nam swoją historię, dzieląc ją na dni (sole) i opisując czego dokonał w każdym z nich… Czytając jego wpisy, dochodzę do wniosku, że na Marsie (planecie, gdzie teoretycznie nie ma jakiegokolwiek życia, poza Watney’em, rzecz jasna) istnieje naprawdę niezliczona ilość sposobów i sytuacji, przez które można mieć przesrane… To zaskakujące, miejscami szokujące, a innym razem całkiem zabawne, bo właśnie dystans do samego siebie, w istocie przyczynia się, że samotny astronauta nie zwariował, będąc jedynym mieszkańcem całej planety.

Jeśli chodzi o wersję kinową. Powrócę do tego, że moje wrażenia są podzielone. Nie da się ukryć, że jest to kino emocjonujące – mogące wzbudzać skrajne emocje, a jednak ciągle szukam pomysłów na to, jak inaczej można byłoby przedstawić niektóre sceny, bo ich filmowa kreacja, po prostu nie przekłada się na moje wyobrażenie. Jest ze mną to głupie coś, co gdzieś w czeluściach pamięci powtarza, że przecież w książce było inaczej...

To zrozumiałe, że nie wszystko można przekazać kubek w kubek, bo ramy czasowe, bo budżet, bo nierealne, by przełożyć warunki marsjańskie na ziemskie, bla, bla, bla… Niemniej, „Marsjanin” (film) to na tyle dobra produkcja, że odruchowo szukam w niej rzeczy, które można byłoby edytować, rozegrać ponownie, co pomogłoby jej być jeszcze lepszą.
Szczególnie nie przepadam za końcówką – w książce nie było mowy o tym, jak w istocie potoczyło się życie Marka po powrocie na Ziemię i to dawało pełne pole do popisu wyobraźni czytelnika. Każdy z nas po przeczytaniu tekstu, może sobie nakreślić własne wyobrażenie tego, co wydarzyło się po powrocie. W filmie natomiast, zdecydowano się na dodanie kilki scen, które może i pasowały do ogólnego zarysu historii, jednak zdecydowanie mnie odepchnęły tym, że ograniczyły książkowe zakończenie.

Scenarzysta dodał od siebie kilka rzeczy i mnie to nie przekonało, wypadło zbyt „ckliwie”, jakby usilnie pragnięto wcielić w ramy filmu jakiś dydaktyzm typu: „szanuj zieleń” lub „umiesz liczyć, licz na siebie”. To zupełnie niepotrzebna zagrywka.
O ile scenografia i kostiumy mogą liczyć na Oscara w tym roku, o tyle statuetkę za najlepszą męską kreację wręczyłbym Leonardowi DiCaprio, bo w „Zjawie” zagrał bardziej przekonująco niż Matt Damon w „Marsjaninie”. Chciałoby się rzec „Nareszcie!”, co nie, Leoś?

Skończę na tym, iż książkę polecić mogę każdemu. Jeśli nie czytaliście nigdy przedtem niczego z podłoża SF, „Marsjanin” to będzie dobry wstęp. Jeżeli jednak jesteście fanami gatunku, mogę powiedzieć jedynie tyle, że mnie ta powieść przekonała, a zwykle nie sięgam po tego typu tytuły.
Pozdrawiam i życzę miłej lektury, cokolwiek teraz czytacie!

http://raven-wing.blogspot.com/2017/03/andy-weir-marsjanin.html

Ze swoją opinią na temat „Marsjanina” zwlekałem długo po przeczytaniu książki, a to dlatego, że chciałem ją połączyć ze swoimi wrażeniami z filmu o tym samym tytule, który obejrzałem całkiem niedawno.

Przyznaję szczerze, że, o ile książka była wspaniała i naprawdę wciągająca, to po seansie czułem pewne rozczarowanie. Oczywiście nie na tyle duże, by nie uznawać tej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Osobliwy dom Pani Peregrine” to tytuł, za którego przeczytanie długo się zbierałem. Tuż po polskiej premierze książki (tak sądzę, że to było wtedy), kiedy to wystartowały też zwiastuny kinowego filmu, po którego seansie jestem dopiero teraz, zacząłem planować, że chce przeczytać książkę nim zobaczę ekranizację. Udało się. Niemniej nie obyło się bez ofiar…
Zacznę może od książki, którą zacząłem czytać, mimo iż opinia Anitki z Bookrevievs (którą sobie cenię, bo mamy dość podobne gusta, jeśli o fantastykę chodzi) nie była zbyt pochlebna. Niemniej jednak, książka mnie porwała, choć autor nie uchronił się przed pewnymi (ja to nazywam) wpadkami, o których za moment.

Przejdę do tego, co widać na pierwszy rzut oka po wzięciu tej pozycji w rączki... Mamy więc do czynienia z oszałamiającym sposobem wydania. Od razu rzuca się w oczy, że to produkt premium, ale do czegoś takiego właśnie przyzwyczaili mnie ludzie pracujący w Media Rodzina. Twardą okładkę zdobi jedna z fotografii, która znajdziemy też wewnątrz książki. Widzimy na niej dziewczynę z tiarą na głowie, która stoi gdzieś pośrodku lasu. Wszystko utrzymane w kolorze sepii, co jasno daje do zrozumienia, że mamy do czynienia z czymś „starszej daty”. Niemniej, niespodzianek nie koniec, bo gdyby się przyjrzeć uważniej, można zdać sobie sprawę, że stojąca na baczność dziewczyna, tak naprawdę unosi się kilkanaście centymetrów nad ziemią, o czym świadczy m.in. ciemna plama pod nią – jej cień.

Pomijając okładkę, nie sposób przejść obojętnie, widząc oprawę graficzną. Wspomniana wyżej dziewczynka o zdumiewającym darze lewitacji, gości też na zdjęciu wewnątrz książki – ona i wielu jej podobnych postaci, a pisząc o podobieństwach, mam (oczywiście) na myśli to, że są osobliwi. Dodanie tego typu fotografii, które w pewien sposób przekazują nam treść książki, umiejętnie podpowiadając w jakim kierunku powinna wędrować wyobraźnia czytelnika ma swoje zalety. Nie dość, że ubarwia to historię, to jeszcze bezpośrednio przekazuje nam to, co autor miał na myśli. To niewątpliwa zaleta, która dodaje smaczku. Ale w tym wydaniu nawet czcionka nie jest zwyczajnie czarna, tylko brązowa, co bardzo ładnie komponuje się z kolorami w jakich została utrzymana grafika powieści. Nic się ze sobą nie gryzie, wszystko jest zlepione w miłą dla oka całość. APROBUJĘ!

Najważniejszym atutem są jednak nie obrazki i barwy, a treść. Historia Jacoba i dzieci mieszkających w, można powiedzieć, opuszczonym sierocińcu, którzy posiadają pewne umiejętności, których próżno szukać wśród zwyczajnych zjadaczy chleba. Pomysł to niewątpliwa zaleta powieści, choć fabuła sama w sobie już niekoniecznie jest tak samo ekscytująca. Niektóre wątki ciągną się zdecydowanie zbyt długo po tym, kiedy czytelnik już zorientował się o co chodzi – to strasznie nużące.
I tu, muszę przyznać, moja wyobraźnia została wystawiona na pewne próby. Od razu nadmienię, że z dużą dozą przekonania, wliczam się w grono fanów tej historii. Niemniej jednak, dostrzegam też jej istotne wady, istotne dla mnie przynajmniej… Nie mam zamiaru zdradzać treści, absolutnie, choć zdarza mi się to nagminnie, to jednak pokuszę się o wklejenie tu tego, co możecie znaleźć na Wikipedii – odnośnie fabuły tej książki: „16-letni Jacob Portman jedzie do Walii, aby poznać prawdę o przeszłości swojego dziadka po tym, jak mężczyzna zostaje zamordowany przez coś, co Jacob uważa za postać z wyobraźni.” – nijak to przybliża wątek główny.

Przejdę może do tego, co mi się nieszczególnie spodobało. Teoretycznie jest to powieść dla młodzieży. Niekoniecznie dzieci, bo występuje w treści kilka zwrotów i epitetów, których nie powinni widzieć najmłodsi. Niemniej jednak, mam wrażenie, że autor nieco… hmm… jakby to ująć…. „zgubił się”, jeśli chodzi o to, dla kogo jest ta książka w pierwszej kolejności. Możliwe, że to kwestia tłumaczenia, ale odniosłem wrażenie, że główny bohater, który jest narratorem, choć sam nie jest jeszcze dorosły, jest jak na swój wiek zbyt dojrzały, przez co czytelnik może odnieść wrażenie, że jest traktowany jak dziecko. Jeśli coś wydaje się niejasne – nawet, jeśli w istocie tak nie jest – zostanie to wytłumaczone jak krowie na rowie… Nie powiem, że cofałem się w emocjonalnym rozwoju, ale niekiedy bywało blisko podobnego końca...

Co innego postacie (osobliwcy), które ze względu na pewne ograniczenia związane z tym, gdzie się znajdowali (naprawdę trudno jest nie zarzucać spojlerami)… No, ich mocno zarysowane, dojrzałe charaktery jestem w stanie zaakceptować i nawet polubić, choć są wyjątki od reguły – Siema Emma!

Jest jeszcze kilka innych rzeczy, które wato dodać, niemniej musiałbym opowiedzieć o znacznej części tego, co istotne w powieści, więc na tym zakończę książkowy wywód i przejdę do filmu, bo tu jest o czym rozprawiać…

Osobliwy dom Pani Peregrine” to tytuł, za którego przeczytanie długo się zbierałem. Tuż po polskiej premierze książki (tak sądzę, że to było wtedy), kiedy to wystartowały też zwiastuny kinowego filmu, po którego seansie jestem dopiero teraz, zacząłem planować, że chce przeczytać książkę nim zobaczę ekranizację. Udało się. Niemniej nie obyło się bez ofiar…
Zacznę może od...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki 5 cm na sekundę #1 Yukiko Seike, Makoto Shinkai
Ocena 7,3
5 cm na sekund... Yukiko Seike, Makot...

Na półkach: , ,

Z racji tego, że pisanie książkowych recenzji idzie mi jak krew z nosa (wiem co mówię), postanowiłem zabrać się do tematu nieco inaczej. Wszystkim tym, którzy są zainteresowani światem azjatyckiego komiksu, chciałbym przedstawić jedną z moich ulubionych, a jednocześnie ponadczasowych historii.

Można ją przeczytać w formie książkowej (aut. Makoto Shinkai), oglądać, ponieważ historia rozpoczęła swą karierę pełnometrażowego filmu, za projektem stoi Shinkai. Trzecią formą jest manga, której ilustracje zostały opracowane przez Yukiko Seike. W swoich rękach nie miałem jedynie książki, którą trudno dostać w wersji papierowej i przetłumaczonej na język angielski.

Nie będzie to typowa recenzja, bo jestem słaby w zachowywaniu umiaru i, co za tym idzie, zapewne sporo spojlerów znajdzie się w tym tekście. Postaram się ograniczyć szczegółowe opisy do minimum, jednak o niektórych rzeczach należy wspomnieć, by w pełni zrozumieć sens podsumowania.

W tym momencie się zatrzymam i krótko wspomnę coś, co mocno rzuciło mi się w oczy. Po wielu latach, w których przeczytałem masę komiksowych tytułów i zobaczyłem równie dużą ilość filmów i anime, wydaje mi się, że moja opinia jest dobrze ugruntowana. A o co chodzi? Należy zauważyć, że większość mang traktujących o miłości, a zakwalifikowanych do gatunków takich jak dramat lub okruchy życia (w świecie mangi są to różne kategorie) łączy w sobie nieźle przemyślane wątki romantyczne, których sens może zostać zatracony w natłoku sytuacji codziennego życia, które trapią bohaterów.

Muszę nadmienić, że, jeśli chodzi o komiksy, które czytam, bardzo często sięgam po te rodzaje historii, które prawdopodobnie nie zainteresowałyby mnie w książkowej postaci. Na półce z książkami nie posiadam ulubionego romansu ani historii obyczajowej. Najbliżej tego tematu jest „Na końcu tęczy” (lub, jak kto woli – „Love, Rosie”). No, ale… – drobna dygresja.

Romans w azjatyckim komiksie, bardzo często jest mocno przerysowany. Przejaskrawiony do tego stopnia, że te wszystkie sytuacje życia codziennego, o których wspomniałem wcześniej, mogą w łatwy sposób wziąć górę ponad wątek główny. Fabuła przez to staje się dużo bardziej śmieszna, w sensie… infantylna. Można powiedzieć, że do pewnego stopnia przyzwyczaiłem się do nieproporcjonalnej głupoty, którą przejawia masa postaci w bardzo wielu tytułach, które z kolei uchodzą za esencję gatunku. Niemniej jednak, należy pamiętać, że azjatyckie romansidła i dramy rządzą się własnymi prawami i teksty w stylu: „Umów się ze mną, bo cię lubię i mi się podobasz” skierowane do osoby, którą widzi się pierwszy raz na oczy lub takiej, którą zna się jedynie z widzenia i/lub ceni się wyłącznie ze względu na urodę są na porządku dziennym i nikt nie bierze tego (zazwyczaj) za rodzaj chamstwa, bądź płycizny osobowości, jak to się ma do naszej, bardziej zachodniej kultury.
Mając za sobą tę krótką adnotację, którą, mimo wszystko powinno się mieć na uwadze podczas czytania, chciałbym z rozkoszą zapowiedzieć, iż w recenzowanym tytule powstrzymano się od tego typu tandeciarstwa!

Tytuł oryginału: 秒速5センチメートル, rom. „Byōsoku Go Senchimētoru”
Autor koncepcji: Makoto Shinkai
Autor ilustracji mangi: Yukiko Seike

Tutaj od razu wyjaśnię jaka jest sytuacja odnośnie autorów. Pomysł na ten tytuł to przede wszystkim pełnometrażowy film (styczeń, 2007) i za tym projektem stoi Shinkai. Makoto napisał również powieść opartą na filmie (listopad, 2007), a manga została opracowana i opublikowana jakiś czas później i jej oprawę graficzną zajęła się Seike (lipiec, 2010).

„Pięć centymetrów na sekundę” składa się z trzech aktów, którymi są kolejno: „Cherry Blossom” (and. kwiat drzewa wiśniowego), „Cosmonaut” (and. kosmonauta) i „5 Centimeters per Second” (ang. 5 centymetrów na sekundę). W każdej z części czytelnik/widz jest świadkiem rozstrzygających się losów dwóch postaci.

Pochodzący z podobnych, wiejskich środowisk Akari Shinohara i Takaki Tōno, doskonale zdają sobie sprawę z tego, ile trudności sprawia przeprowadzka. To nie tylko zebranie rzeczy z jednego miejsca i przeniesienie ich w drugie. Do tego dochodzi też ogromny wysiłek związany z aklimatyzacją w nowym otoczeniu i próba ułożenia sobie życia na nowo. Można powiedzieć, że oboje trafiają na siebie w idealnym momencie, co pozwala im na szybkie „zregenerowanie się”. Czytając teksty w dymkach i oglądając ilustracje, które stworzył mangaka na poczet tej historii, można odnieść wrażenie, że na pewnego rodzaju alienacji tych dwóch osobowości, opiera się cała idea połączenia obu postaci, przez co ma się wrażenie, że ich relacja jest tak silna.

AKT I
„Cherry Blossom”

Akari i Takaki poznają się w podstawówce, do której zaczęła uczęszczać dziewczynka po przeprowadzce do Tokio. Oboje bardzo szybko zaprzyjaźniają się ze sobą, zauważając, iż łączą ich podobne zainteresowania i sposób bycia. Ich bliską relację łatwo jest zaobserwować chociażby po sposobie w jakim się do siebie zwracają. Są bardzo otwarci, nazywają się pierwszym imieniem, darując sobie formy grzecznościowe.

Tu należy wspomnieć, że honoryfikacja w krajach azjatyckich odgrywa istotną rolę w codziennym życiu mieszkańców i sposobie porozumiewania się. W przeciwieństwie do krajów zachodnich, w Japonii lub Korei przykuwa się ogromną uwagę do sposobu w jaki prowadzi się konwersację z drugą osobą lub w grupie – zwracając się do osób uprzywilejowanych używa się odpowiednich określeń. „Przywileje” ocenia się w zależności od statusu społecznego, który niekoniecznie związany jest z posiadanym majątkiem, a wiekiem, zawodem, funkcją społeczną itp.

Przed ukończeniem szkoły Akari ponownie staje przed koniecznością przeprowadzki, a co za tym idzie – kolejnej rozłąki. Dziewczyna przenosi się do sąsiedniej prefektury, jednak postanawia dalej pozostawać w kontakcie z kolegą. Wysyłając do siebie listy, oboje pragną, by ich znajomość nie musiała się zakończyć wraz z jednym pożegnaniem. Los jednak potrafi być bardziej przewrotny i wkrótce okazuje się, że rodzice Takakiego również planują przeprowadzkę, tym razem, dwójka bohaterów zostanie rozdzielana na znaczną odległość. Takaki, przeczuwając, iż może to być zapowiedź końca i tak słabnącej znajomości, postanawia po raz ostatni zobaczyć się z dziewczyną, którą zaczął darzyć uczuciem przewyższającym zwykłą przyjaźń i przywiązanie.
Niezwykle istotnym elementem tej części historii są właśnie listy. Ponieważ to w nich zawiera się ogrom emocji, które bohaterowie przekazują sobie nawzajem. Podczas przedłużającej się jazdy pociągiem w miejsce, w którym Takaki ma spotkać się Akari, chłopak trzyma w dłoniach prawdopodobnie ostatnią wiadomość, w której zawarł to, co bał się wyjawić wcześniej. Niestety gubi ją po drodze. Podobnie jest z dziewczyną, która, żegnając się z przyjacielem po jego wizycie, w dłoniach ściska kopertę, którą zamierzała mu wręczyć i choć oboje zdają się mieć świadomość tego, że nigdy więcej się nie spotkają, żegnają się z uśmiechami na ustach.

AKT II
„Cosmonaut”

Ten etap historii rozpoczyna się od Takakiego, który jest teraz uczniem ostatniej klasy liceum położonego nieopodal centrum kosmicznego w Tanegashimie. Można powiedzieć, że wątek Akari został tu ograniczony do minimum, ze względu na pewien, szczególny motyw… Tą nowością jest Kanae Sumida – koleżanka Tōno ze szkoły, której zamiary względem młodego mężczyzny są znacznie wyraźniejsze, choć nadal bardzo subtelne. Można by nazwać to miłością od pierwszego wejrzenia. O ile, jak wspomniałem wyżej, w wielu przeczytanych mangach ten watek bardzo często się powtarzał i był udziecinniany do granic możliwości, w tym przypadku to „ukryte uczucie” zostało przedstawione niezwykle naturalnie i przekonująco.

​Jeśli zdaje się wam, że motyw listów został wyczerpany, nic bardziej mylnego. Pojawia się bowiem w nieco zmienionej formie. Należy wpierw nadmienić, że czas akcji tej historii rozpoczął się w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy to telefony komórkowe i wiadomości internetowe nie były tak powszechne i dostępne dla wszystkich. Ten moment naprawdę jest w stanie wzruszyć.
​​
Chciałoby się kibicować Kanae, by znalazła w sobie odwagę i wyznała wybrakowi serca, co do niego czuje, a jednak z tyłu głowy pozostaje myśl o tym, że jego serce jest już wypełnione niemal tragicznym uczuciem. Na jej nieszczęście, serce Takakiego jest już zajęte. Dziewczyna może jedynie przyglądać się mu z ukrycia – jak wpatruje się w horyzont, szukając lub czekając na coś, co jest od niego oddalone – lub spotykać go, kiedy pisze maile, nie wiedząc o tym, że wszystkie te wiadomości nie są do nikogo wysyłane…​​

Ostatecznie dziewczyna zdaje sobie sprawę z tego, że Takaki pragnie czegoś, czego ona nie jest w stanie mu zapewnić. Niezależnie jak bardzo chcieliby dokonać czegoś, co pozwoliłoby im odbić się od codzienności i pochwycić swoje pragnienia, na razie oboje pozostają nieszczęśliwi.

AKT III
„5 Centimeters per Second”

Jest to już ostatnia część pięknej historii o miłości. Wszystko dzieje się kolejne lata naprzód. Jest rok 2008, Takaki Tōno mieszka tam, gdzie wszystko się zaczęło, pracuje jako programista w firmie komputerowej, podczas gdy Akari przygotowuje się do nowego etapu w swoim życiu. Historia tych dwojga znalazła dla siebie rozwiązanie, które niekoniecznie wpisuje się w ramy romansu. Tutaj na jaw wychodzi prawdziwa natura tego tworu… W życiu głównego bohatera wszystko zaczyna się walić. Żal i tęsknota wyniszczają go od środka, ale i na zewnątrz, co pozostawia za sobą widoczne znamiona. Oboje ponownie zaczynają rozmyślać nad przeszłością, ale tym razem każde robi to na inny sposób…

Tytuł tej historii też nie jest bez znaczenia. Pięć centymetrów na sekundę to prędkość z jaką w bezwietrzny dzień z drzewa na ziemię opadają płatki kwiatów wiśni. Akari przypomina sobie jak lata temu obserwowała ten piękny widok wraz z najlepszym przyjacielem.

W końcowym etapie filmu jest moment, w którym oboje Akari i Takaki dzielą narrację, a gdy kończą wspominać, rozpoczyna się końcowy utwór „One More Time, One More Chance” śpiewany przez Masayoshiego Yamazaki i będącego najważniejszą pozycją klimatycznego soundtracku. Zakończenie jest równie piękne, nostalgiczne, co tragiczne. Historia w obu przypadkach (mangi i filmu) kończy się podobnie, jednak odwołam się przede wszystkim do filmowej wersji, która ujmuje za sprawą utworu przewodniego. Tak więc, piosenka Yamazakiego trwa z nami aż do pojawienia się napisów końcowych. W międzyczasie sceny zarówno z dalszego życia oraz przeszłości dwójki bohaterów, których losy śledziliśmy przez ponad godzinny seans, pojawiają się na ekranie. By w kulminacyjnym momencie oboje mogli minąć się na przejściu kolejowym w miejscu, gdzie jako dzieci wspólnie oglądali wiśniowe kwiaty na wietrze.

Tragizm jaki dostrzegam w tej mandze i filmie dotyczy przede wszystkim głównego bohatera. Wrażenie jest takie, że ta historia traktuje przede wszystkim o męskiej perspektywie. Akari zdaje się mieć mniej istotną rolę w fabule, choć niewątpliwie ważną w rozwoju osobowości Takakiego. Historia pokazuje życie od tej gorzkiej strony. Uwidacznia fakt, że niezależnie od tego jak delikatna, a jednocześnie żarliwa i pewna może być nastoletnia miłość, wszystko to może się kiedyś skończyć w najmniej spodziewanej chwil, ot tak…

Do pewnego stopnia jest mi nawet smutno, że losy tej dwójki potoczyły się tak, a nie inaczej. Na taką opinię dużą rolę miał wpływ mangi, a dokładniej jej zakończenie. Wytworzyło ono bowiem kolejną emocję, która zawładnęła mną po lekturze, a jest nią niechlubna złość… W zakończeniu dostajemy kilka dodatkowych ilustracji, których w filmie nie uświadczymy, a które niejako definiują zakończenie, które wcześniej było jedynie delikatnie zarysowane – podsunięte widzowi w taki sposób, że rzucało pewną aluzję odnośnie tego, co zadziało się później. Mangaka nie pozostawiła wątpliwości, kończąc temat. ​​​

Tragiczna jest też miłość, którą Takaki przez wszystkie lata życia zachował w sobie i, co więcej, utrwalał to uczucie, karmiąc je wspomnieniami i tym, co chciałby powiedzieć Akari, gdyby dane było im spotkać się raz jeszcze. Niespełnione, niedoścignione marzenie o szczęściu, które, jak zapewne sądził, przyniosłoby mu pojednanie się z dawną przyjaciółką, doprowadziło do wielu niepowodzeń, z którymi musiał się zmierzyć, by ostatecznie móc być szczęśliwym.

Choć końcowy obraz napawa optymizmem, pokazując, że można być szczęśliwym nawet po utracie czegoś, co ceniliśmy sobie najbardziej, nie opuszcza mnie dziwne wrażenie, że gdyby jednak doszło do spotkania tej dwójki, mogłoby skończyć się niezbyt przyjemnie.​​

Swoją drogą, mówiąc o filmie, nie da się przejść obojętnie obok takiej grafiki. Kreska jest zwykle tym, co przyciąga mnie do mangi i anime. Lubię kiedy jest zdecydowana, a jednocześnie dodawała obrazowi wiarygodności. Tutaj wszystkie te elementy, które lubię (łącznie z dbałością o detale) się znalazły. Soundrack, jak wspomniałem powyżej również zasługuje na uznanie. Muzyka jest spokojna, melancholijna. Wprowadza dość nostalgiczny nastrój, który pasuje do obrazu.

Film: 9/10
Manga: 8/10
Powieść: może kiedyś :)

http://raven-wing.blogspot.com/2017/03/makoto-shinkai-5-centymetrow-na-sekunde.html

Z racji tego, że pisanie książkowych recenzji idzie mi jak krew z nosa (wiem co mówię), postanowiłem zabrać się do tematu nieco inaczej. Wszystkim tym, którzy są zainteresowani światem azjatyckiego komiksu, chciałbym przedstawić jedną z moich ulubionych, a jednocześnie ponadczasowych historii.

Można ją przeczytać w formie książkowej (aut. Makoto Shinkai), oglądać, ponieważ...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Już jakiś czas temu przeczytałem „Skrawki Blękitu”, które z kolei w moich dłoniach pojawiły się jakiś czas po przeczytaniu „Dawcy”. Już wtenczas, kiedy pożyczyłem od siostry pierwszy tom tego czteroczęściowego cyklu, wiedziałem, że chcę kiedyś znaleźć się w posiadaniu całości. Kiedy już do tego doszło, od razu zabrałem się zadrugi tom – opisywane w tym tekście „Skrawki błękitu” i choć lekturę ukończyłem dosyć dawno temu, nie mogłem zebrać się na siłach, by napisać recenzję ani też sięgnąć po trzecią część cyklu – „Posłańca”. Nie nazwałbym tego lenistwem, a dozowaniem przyjemności.

Kwartet „Dawcy” to ten typ książek, który sprawa, że nie chce się przestawać czytać lub, jak moim przypadku, stara się zatrzymać historię na jak najdłużej – stąd też tak długie przerwy między czytaniem poszczególnych tomów. Niemniej jednak, co do tych przerw… Dopisać pod to mogę jeszcze jeden powód, przez który wstrzymuję się z ukończeniem serii, a chodzi o chęć sięgnięcia po coś innego, co nazywam sobie „rozweselaczem”. Kwartet „Dawcy” opowiada bowiem scenariusz dystopijnej przyszłości, który, jak najbardziej, mógłby się ziścić, tylko co wtedy?

Bohaterką i narratorem historii jest tym razem Kira (w pierwszym tomie, był to Jonasz). Dziewczyna urodziła się z kalectwem – jedna z jej nóg jest wykręcona, przez co musi ona wspierać się o lasce podczas chodzenia, co i tak sprawia jej sporo bólu. W miejscu, w którym przyszła na świat, już jako dziecko została uznana za przeszkodę w rozwoju społeczności i gdyby nie interwencja matki, prawdopodobnie zostałaby z niej wyeliminowana. Tu właśnie określony został główny problem dystopii – dosłowne dążenie po trupach do perfekcji, co tylko pozornie wydaje się idealnym rozwiązaniem…

Zagmatwane? Takie być powinno. Lois Lowry w niesamowity sposób łączy tu wątki życiowe z niecodziennością. Co więcej, autorka robi to w sposób, który pokazuje, że nawet prosty styl, jest w stanie skupiać na sobie uwagę czytelnika. W powieści, dość krótkiej i prostej fabularnie, pojawia się sporo nowych tajemnic, co tylko pogłębia pewnego rodzaju zniecierpliwienie u osób czytających. Przyznam szczerze, początek tej książki mocno mi się dłużył, ponieważ chciałem za wszelką cenę odnaleźć powiązania z pierwszym tomem, którego otwarte zakończenie nieco zaburzyło moją emocjonalną równowagę… Pod koniec lektury, kiedy zaczynałem na nowo rozumieć, co się dzieje, nie byłem w stanie wyjść z podziwu wobec kunsztu literackiego Lowry. Zarówno „Dawca” jak i „Skrawki błękitu” to pozycje przystępne stylistycznie, które, mimo nagromadzenia tajemniczych wątków, przeznaczone są dla młodszego czytelnika, ale nawet ja, mając lat (zaraz) 26, mimo iż zacząłem łączyć wszystko w całość, zostałem zaskoczony końcowym obrotem spraw, którego kompletnie się nie spodziewałem, a który, gdyby się nad tym zastanowić, o ironio, wydaje się być od początku totalną błahostką!

Poza wciągającą (mniej więcej od środka) fabułą, na sukces tej pozycji składają się też jej bohaterowie. W moim odczuciu, zostali oni skonstruowani na zasadzie kontrastu i stanowią rozbudowane tło dla perspektywy narratora. Innymi słowy – jeśli można określić Kirę jako postać neutralną, w jej otoczeniu można dopatrzeć się zarówno charakterów pozytywnych, jak i ich kompletnych przeciwieństw. Cała „trójka” bez przerwy ściera się ze sobą, tworząc coś nowego, pokazując zupełnie nowy wymiar walki dobra ze złem, który ukradkiem jest przemycany na stronicach całego cyklu. Jest to o tyle ważne spostrzeżenie, o ile właśnie, obecność pobocznych bohaterów w końcówce lektury, staje się wątkiem przewodnim dla kontynuacji, czyli tym, na co czekałem od początku lektury ze „Skrawkami błękitu”. Ale oczywiście nie mogło być inaczej, dlatego zakończenie drugiej części „Dawcy” mnie jednocześnie pocieszyło (bo czekałem na ten moment, kiedy historia przedstawiona w pierwszym i drugim tomie się ze sobą zazębi) oraz trochę demotywowało (pojawiło się sporo nowych tajemnic).

Zakończenie to oczywiście jedno z wielu zaskoczeń, których się nie spodziewałem, a które kompletnie zbiły mnie z tropu (do czasu aż sięgnąłem po „Posłańca”, czyli tom trzeci). Niemniej, między innymi dla tego typu właśnie cliffhangerów, aż tak dobrze czyta się tę historię – bo nigdy, tak do końca, nie wiadomo, czym zaskoczy nas autor. Lois Lowry udało się po raz kolejny zostawić mnie z masą pytań i tylko połowicznym zaspokojeniem czytelniczej żądzy… Jeśli więc zależy wam na zachowaniu własnych nerwów, lepiej czytajcie od razu cały czteroksiąg, bo w innym wypadku… Co by nie mówić, oczywiście gorąco polecam przeczytanie tej serii, bo w obliczu igrzysk i niezgodnych, jest to propozycja nadzwyczaj godna polecenia.



http://raven-wing.blogspot.com/2017/11/lois-lowry-skrawki-bekitu.html?m=1

Już jakiś czas temu przeczytałem „Skrawki Blękitu”, które z kolei w moich dłoniach pojawiły się jakiś czas po przeczytaniu „Dawcy”. Już wtenczas, kiedy pożyczyłem od siostry pierwszy tom tego czteroczęściowego cyklu, wiedziałem, że chcę kiedyś znaleźć się w posiadaniu całości. Kiedy już do tego doszło, od razu zabrałem się zadrugi tom – opisywane w tym tekście „Skrawki...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jakiś czas zastanawiałem się nad tym, czy „Dawcy” nie opisać dopiero po przeczytaniu całego cyklu. Ostatecznie jednak, postanowiłem od razu lecieć z kosem i przedstawić wam mój punkt widzenia, póki jestem świeżo po lekturze.
Za takim wyborem przemawiało także moje zaznajomienie się z opisem każdej z kolejnych książek tejże serii i w sumie wyszło na to, że kolejne to zupełnie nowe historie, przynajmniej tak wynikało z ich krótkich zapowiedzi, w których nie było mowy o Jonaszu czy też Gabrielu. Można by rzec, zupełnie coś innego, choć nie mogę powiedzieć, że to prawda, bo „Skrawki błękitu, „Posłaniec” i „Syn” dopiero przede mną.
Dobra, nie przeciągam dłużej i przejdę od razu do tego, co chciałbym zawrzeć w tym poście (a jest kilka istotnych rzeczy)…
Rozpocznę może, pozwolę sobie tak to ująć, od małego kolokwializmu, który brzmi: „Przeraźliwie i cholernie zachęcam was do przeczytania tej książki”, może nie wyszło zbyt kolokwialnie, ale trudno… „Dawca” (ang. „The Giver”) autorstwa Lois Lowry, jak wspomniałem powyżej i wcześniej na stronie facebook, jest pierwszą z kwartetu powieści z serii „Dawca”, których pozostałe tytuły wspomniane zostały powyżej.
Historia niebanalna o głębokim przesłaniu, mimo iż kontynuowana w późniejszych latach. Przedstawia nam losy Jonasza, chłopca żyjącego, można by rzec, w utopijnym świecie. W miejscu, w którym wszystko jest poukładane i ma swoje konkretne miejsce, a wszelakie zmiany są czymś co mogłoby zagrozić temu, na pozór, idyllicznemu porządkowi.
Widzicie, z pomocą „Dawcy” autorka przekazuje nam pewną naukę. Coś dzięki czemu człowiek zastanawia się nad sensem, nie tyle swojego istnienia, co szeroko pojętej egzystencji.
Zacznijmy jednak od początku. Jonasz, który jest głównym bohaterem i jedynym narratorem pokazuje nam od po kolei jakie jest miejsce, w którym się wychował, jak wygląda życie społeczności, w której wszyscy są równi i w której nie ma podziałów na lepszych i gorszych. W dzisiejszym świecie powiedzielibyśmy to inaczej – brak podziału na „dobrych i lepszych”. Tego tam nie było, a nawet jeśli, to wskazywanie jakichkolwiek różnic było niedopuszczalne i każda z jednostek o tym wiedziała i miała świadomość konsekwencji. Kto się wyłamywał, buntował lub po prostu „nie pasował” do systemu zostawał ze społeczności zwalniany.
Utopijność świata, jaki widział i znał Jonasz polegała na tym, że każdy z żyjących w społeczeństwie godził się na swój los i nawet nie myślał o tym, żeby przeciwstawić się z góry narzuconemu planowi.
Świat bez walk, bez wojen, bez przemocy, bez gniewu, bez zbędnych emocji, które mogłyby urazić kogokolwiek, doprowadzić do łez, sprawić ból… Można by powiedzieć, że to świat idealny, bo nie posiadał widocznych wad.
Błąd.
To, że czegoś nie widać, nie znaczy, że nie to istnieje.
Jonasz zrozumiał to niedługo po tym, kiedy skończył swoje dwunaste urodziny. Podczas ceremonii, ja bym to nazwał, „przydziału”, kiedy każdej z jednostek po kolei (każdy człowiek ma swój własny numer) przydzielana jest rola społeczna, którą powinien lub powinna kierować się w późniejszym życiu.
Tu rodzi się pewne podobieństwo do tego, co jest teraz na czasie jak „Niezgodna” lub też „Igrzyska śmierci”. Tam też zostały odgórnie narzucone podziały na dystrykty, bądź frakcje, które zrzeszały ludzi, charakteryzujących się pewnymi cechami, jak odwaga, elokwencja itp. Seria „Niezgodna” jest chyba takim nowocześniejszym przedstawieniem „Dawcy”, bo tu należy nadmienić, że „Dawca” w wersji książkowej pojawił się przed rokiem dwutysięcznym, w okolicach 1992 lub 1993, a nie mam w rękach tej książki, by to sprawdzić. Warto wiedzieć takie rzeczy, żeby potem nie wynosić błędnych wniosków o kopiowaniu pomysłu itd. Na dobrą sprawę, obie książki bardzo się od siebie różnią, a hiatus polega na tym, że w „Niezgodnej” główna bohaterka (jakkolwiek ona miała na imię) mogła wybrać do jakiego zrzeszenia chce należeć, podczas gdy Jonasz tego wybory był pozbawiony.
Wracając jednak do meritum i wspomnianej ceremonii przydziału. To zupełnie tak, jakby ktoś wam powiedział kim zostaniecie w przyszłości i w zasadzie nie moglibyście zrobić nic, by to zmienić. Podczas wzywania poszczególnych numerów na scenę, gdzie zostaje przedstawione pokrótce życie z jednostek, a później nadano każdej z nich ich „sens życia”, Jonasz w tym wyliczaniu zostaje pominięty.
Choć chłopiec, kiedy go poznajemy, ma niecałe dwanaście lat jest niezwykle dojrzały – wpajane mu zasady ukształtowały w nim określony system wartości, którym kierował się on, jego siostra – Lilia – jego rodzice, którzy byli raczej opiekunami wyłonionymi do opieki nad nim, a nie biologicznymi ojcem i matką. Każdy kogo Jonasz znał, kierował się w życiu podobnymi zasadami moralnymi. Dawało to pewność, że nikt nie będzie czuć się gorszy i to było na swój sposób dobre.
Niemniej, kiedy wyjaśnia się, że Jonasz jest odpowiednim kandydatem, by zastąpić starzejącego się już dawcę pamięci, zaczyna się prawdziwe życie, którego chłopiec dotąd nie znał, a którego nie miał poznać nikt inny z jego otoczenia – dostępuje on swego rodzaju zaszczytu, jaki płynął w związku z przydzieloną mu funkcją tzw. odbiorcy pamięci, co zaczął rozumieć w chwili odebrania kodeksu, którym powinien kierować się w swojej nowej „pracy”. Podczas gdy jego rówieśnicy musieli mierzyć się z teczkami pełnymi dokumentów, rozpisek z zasadami, naukami itd. Jonasz otrzymał jednostronicowy regulamin, który był całkowitym przeciwieństwem tego, czego chłopiec dotychczas był uczony. Wolno mu było kłamać, być opryskliwym, mieć prawo do prywatności.
W raz z przyswajaniem przekazywanych mu wspomnień przez dotychczasowego odbiorcę, w późniejszym czasie, w końcu poznaje emocje. Zaczyna czuć znacznie więcej niż jego rówieśnicy. Szalą przeważającą jego wybór (na dawcę) było to, że Jonasz jako jeden z nielicznych potrafił zobaczyć świat w sposób inny niż reszta. Dostrzegał coś, co było za razem dziwne, niespotykane, nieznajome, ale i w pewien sposób ekscytujące – widział kolory. W świecie bezbarwności, poprawnej nijakości, w którym brakowało różnic charakteryzujących wszystkich i każdego z osobna, ten dar, który Jonasz posiadł był czymś nadzwyczajnym.
To zabawne, że czytając tę powieść tak łatwo było mi zapomnieć o tym, że świat przedstawiony w utworze, pomimo docierających do wyobraźni opisów, dialogów przepełnionych pewnymi emocjami, tak naprawdę pokazuje mi coś, co nie posiada tych właśnie cech. Lowry starała się pokazać, że życie poszczególnych jednostek nie różni się od siebie w żaden sposób. I już tłumaczę czemu używam słowa „jednostka” – ponieważ wszyscy ludzie w przedstawionym świecie są praktycznie tacy sami, bezbarwni. To trudne – pokazać za pomocą barwnych, acz stonowanych, wręcz pedantycznych opisów, że coś jest zupełnie odwrotne.
Tytułowy „dawca” jest osobą, która jako jedyna w społeczności posiada wspomnienia. Nie tylko swoje, bo coś takiego ma każda z jednostek – ludzie pamiętają co jedli na obiad, co robili dzień wcześniej, tydzień itd. Dawca, natomiast jako jedyna osoba w społeczności posiadał multum wspomnień odnoszących się do historii całego świata. Wie o tym co było wcześniej, jak wyglądała Ziemia przed wprowadzeniem ujednoliceń. Zna ze wspomnień zapach kwiatów, widzi kolor trawy, czuje jak źdźbła łaskoczą jego stopy, gdy chodzi boso. Wie, że niebo jest błękitne, zna uczucie ciepła promieni słonecznych na skórze, wie czym jest śnieg. Ale również zna ból. Zna cierpienie, zna wojny, zna głód…
Zadaniem dawcy pamięci jest pomagać społeczności. Zabranie ludziom wspomnień ma ich chronić przed nimi samymi. Niezależnie od intencji, Jonasz w końcu dochodzi do wniosku, że zabierając im pamięć, tracą oni znacznie więcej.
I tu właśnie objawia się ta nauka, jaką Lois umiejętnie wplotła w poszczególne wydarzenia od początku do końca trwania powieści. Nauka, z której wynosimy, a przynajmniej powinniśmy wynieść, tyle żeby wiedzieć, że małe rzeczy radują najbardziej. Że należy ciszyć się z widoku nieba, zapachu trawy, deszczy, słońca, upałów, chłodu. Jakkolwiek irracjonalnie by to nie zabrzmiało, należy wynosić też potrzebne nauki z wszelakiej maści konfliktów. Bowiem świata nie da się ujednolicić ani udoskonalić. Świat jest doskonały sam w sobie, taki jaki jest, na swój sposób. Gdy w końcu, czytając tę powieść zdajemy sobie z tego sprawę, zaczynamy dostrzegać, że piękno tego przedstawionego w „Dawcy” porządku, jest jego największą wadą. W tym momencie zachodzi proces, w którym domniemana utopia zupełnie zmienia swe oblicze i staje się swoim „anty”. W oczach Jonasza, który wraz z nadaniem mu przez odbiorcę wspomnień, ten w którym żył dotychczas, powoli zaczyna przypominać dystopię, z której należy się jak najszybciej wyrwać, bo świat ten jest z góry skazany na porażkę, choć społeczeństwo, wyprane z jakichkolwiek głębszych emocji, zupełnie nie zdawało sobie z tego sprawy. Jonasz zaczyna dostrzegać bowiem nie tylko piękne cechy świata, w którym żył, a o którym nie wiedział kompletnie nic. Docierają do niego też elementy, które dzięki nowo poznanym umiejętnościom sam ocenia jako okrucieństwo, o którym kompletnie nie miał pojęcia, a które działo się wokół niego samego, mimo iż, jak domniemał żył w społeczności zgodnej i harmonijnej.
Do czego doprowadza ten wewnętrzny spór i walka którą w głębi duszy toczy z samym sobą Jonasz, oczywiście pozostanie mą tajemnicą, chyba że zdecydujecie się przyjrzeć tej powieści (do czego gorąco namawiam).
Dodam też, że warto zagłębić się również w historię poza treścią, bo poznacie wtedy motyw napisania tej powieści. Niezwykle emocjonującą staje się lektura, gdy dowiadujemy się, że autorka przelała w niej nie tyle swą wyobraźnię, co prawdę o samej sobie i o swym życiu.
Gdy ojciec Lois zaczął cierpieć z powodu choroby Alzheimera, aby utrwalić swoją pamięć, zaczął opowiadać jej o swojej przeszłości, by mieć pewność, że wspomnienie o nim przetrwa próbę czasu. Dzięki temu, choć tragicznemu zwrotowi wydarzeń, mamy świadomość, że czytając „Dawcę”, poznajemy tak naprawdę coś więcej niż tylko fantazyjny wymysł autora, ale i część jego samego, którą obnaża przed nami-czytelnikami.
Zdaję sobie sprawę z tego, że ta recenzja jest nieco chaotyczna, niemniej przeczytanie tej książki sprawiło mi tyle przyjemności, jak również była ona dla mnie do pewnego stopnia wyzwaniem, że nie sądzę, iż szybko pozbieram myśli do kupy
Mam nadzieję, że niejako zachęciłem was do przeczytania tego tworu. Niedługo zabieram się za kolejne części, bo końcówka przysporzyła mi nieco nerwów… W każdym razie, gdy uda mi się przejść przez cały cykl, wtedy też postaram się stworzyć jakieś podsumowanie serii, o którym oczywiście powiadomię.

http://raven-wing.blogspot.com/2017/03/lois-lowry-dawca.html

Jakiś czas zastanawiałem się nad tym, czy „Dawcy” nie opisać dopiero po przeczytaniu całego cyklu. Ostatecznie jednak, postanowiłem od razu lecieć z kosem i przedstawić wam mój punkt widzenia, póki jestem świeżo po lekturze.
Za takim wyborem przemawiało także moje zaznajomienie się z opisem każdej z kolejnych książek tejże serii i w sumie wyszło na to, że kolejne to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pierwszy tom trzyczęściowego cyklu „Endgame” przeczytałem już jakiś czas temu i była to pierwsza powieść fantastyczna, która łączyłaby w sobie tyle różnych cech, za którymi z osobna szczególnie nie przepadam. Bo czy mamy w tym wizję postapokaliptycznego świata? Mamy. Czy mamy coś w rodzaju kosmitów o nadzwyczajnej inteligencji? No ba! Czy mamy też dziwnie zaprezentowany rodzaj magii (?) – poniekąd, ależ owszem...
W rezultacie dostajemy od pomysłodawców serii prawdziwie wybuchową mieszankę różności, które, co zaskakujące, w połączeniu ze sobą, okazały się być czymś niezmiernie dobrym!

Oczywiście, mam świadomość tego, że ile jest głów, tyle będzie opinii, jednak mnie – amatora powieści fantasy, który przecież wcale nie jest into these themes, „Endgame” porwało. Wcale nie muszę czekać do zakończenia notki, by napisać, iż gorąco polecam przeczytanie tej książki!
Jak wcześniej opisywany „Wirus”, tak samo i „Endgame” powstało na mocy porozumienia dwóch autorów. Niemniej w odróżnieniu od tego pierwszego, „Wezwanie” na rynek wdarło się szturmem dzięki potężnej promocji wspartej ogromnymi działaniami marketingowymi, z których najhuczniejszym jest z pewnością międzynarodowy konkurs, w którym główną nagrodą do zgarnięcia było bodajże 500 000$! W sumie nie wiem, czy zagadka została rozwiązana, a jej zwycięzca wyłoniony… Jeśli nie, macie jeszcze jeden powód do tego, by sięgnąć po tę książkę :)
Kiedy czyta się opis na temat tej powieści, można odnieść wrażenie, że jest bardzo schematyczna i że coś takiego zostało już pokazane między innymi w trylogii „Igrzysk Śmierci”. Uwierzcie mi jednak, mimo kilku niewielkich, choć widocznych podobieństw, tekst przy bliższym poznaniu mocno zyskuje.

Dość istotna jest narracja, a raczej sposób w jaki jest ona prowadzona, bowiem nie występuje tu jeden narrator wszechwiedzący. Jest ich kilkoro, a dokładniej 12. Dokładnie tylu, ilu jest uczestników Endgame – gry na śmierć i życie, w której od wygranej zależą losy ludzkości. Drugą rzeczą jest fakt, że narracja przedstawiona jest w trzeciej osobie – „on coś zrobił, on pokazał”. Dzięki temu zabiegowi, opowieść jest jeszcze ciekawsza, bo nie przedstawia wydarzeń widzianych oczami danego gracza, jedynie przybliża jego emocje. Bardzo dobry zabieg, wymagający od czytelnika zastanowienia się, analizowania tego, co przeczytał.

Doszukiwanie się ukrytych znaczeń to największa zabawa, która wiąże się z tą serią. To nie tylko domniemanie uczuć poszczególnych bohaterów, ale również moc łamigłówek i sekretów, które trzeba rozwikłać. Nie wszystko jest od razu jasne, rozwiązania nikt nie podaje czytelnikowi na tacy – on także musi się nieco wysilić, by rozwikłać zagadki i robi to wraz z poznawaniem nowych szczegółów związanych z fabułą. Dodajmy do tego niezłą mieszankę historii i fikcji literackiej, bo wiem każdy z uczestników Endgame nie jest tylko zwykłym mieszkańcem Ziemi. Korzenie każdego z nich sięgają pradawnego ludu, którego jest się przedstawicielem – któremu się służy, który szkoli i wymaga.

Nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić wszystkich zainteresowanych do czytania. Ja biorę się za kontynuację, bo zwlekałem z tym do czasu wydania trzeciego – ostatniego tomu, który pojawił się w Polsce jakiś czas temu.

http://raven-wing.blogspot.com/2017/04/james-frey-nills-johnson-shelton-endgame.html

Pierwszy tom trzyczęściowego cyklu „Endgame” przeczytałem już jakiś czas temu i była to pierwsza powieść fantastyczna, która łączyłaby w sobie tyle różnych cech, za którymi z osobna szczególnie nie przepadam. Bo czy mamy w tym wizję postapokaliptycznego świata? Mamy. Czy mamy coś w rodzaju kosmitów o nadzwyczajnej inteligencji? No ba! Czy mamy też dziwnie zaprezentowany...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pamiętacie jak wyglądały gobliny w filmie „Władca Pierścieni”? albo trolle w „Krainie lodu”? Jeśli tak to wiedzcie, że z takim właśnie wyobrażeniem podchodziłem do książki pt. „Porwana Pieśniarka”. Historia w skrócie opowiada o ludzkiej dziewczynie (Cecile de Troyes) porwanej na zlecenie władcy Trollus (trolla) w celu wydania jej za mąż (bez jej wiedzy i zgody) za jego syna (następcy tronu), by w konsekwencji zdjąć z ludu trolli (mieszkających w podziemiach Samotnej Góry) ciążącej na ich rodach wieloletniej klątwy.

To tak, w wielki skrócie o co chodzi. Nie ukrywam, że zachęcony wieloma pozytywnymi opiniami na temat tego tworu, oczekiwałem naprawdę lekkiej i przyjemnej lektury i, co zaskakujące, ta książka spełniła moje oczekiwania, choć nie obyło się bez kilku zbędnych westchnień w typie: „Meh, autorka mogła sobie tego oszczędzić”, nad którymi nie będę się wielce rozwodzić, bo nie są one tak istotne.

Zanim jednak poskromię tę książkę swoją wielce ważną opinią, należałoby rzucić nieco światła na kwestie wydawnicze. Otóż, „Porwana Pieśniarka” to pierwsza część tzw. „Trylogii Klatwy” (ang. „The Melediction Trilogy”) autorstwa Danielle L. Jensen – kanadyjskiej autorki, dla której ta seria jest pisarskim debiutem, bardzo udanym, trzeba przyznać. Książki z tej serii zostały wydane przez Galerię Książki w formacie zeszytowym (jak sądzę – B5) w miękkiej, przyjemnej w dotyku oprawie. Bardzo ładnie zaprojektowane zostały okładki, a dzięki temu, że każdy z trzech tomów utrzymany jest w innej kolorystyce, nie sposób się pomylić, sięgając po nie np. w księgarni. Piszę o tym odnośnie tego, że książka to zawsze fajny pomysł na prezent, just sayin’. Tłumaczeniem trylogii na język polski zajęła się pani Anna Studniarek, a więc doświadczony tłumacz, który ma za sobą parę świetnych tytułów (chociażby „Drogę Królów” Sandersona). Może to nic szczególnie istotnego, ale uwierzcie mi na słowo, że dobre tłumaczenie to już połowa sukcesu do bycia zadowolonym z jakiejkolwiek książki. Oczywiście, jednym tłumaczenie się spodoba, innym nie, niemniej, warto zwrócić na to uwagę :)

Przyznam szczerze, z początku byłem nastawiony dość sceptycznie do tej książki, a to dlatego, że oceniłem ją przez pryzmat okładki… a właściwie o temat trolli się głównie rozchodziło. Jak wspomniałem na początku, moje wyobrażenie świata jaki został przedstawiony w tej książce odbiegał od tego, co faktycznie znalazłem w treści „Porwanej Pieśniarki”. Fabuła może nie należny do tych najlepszych, które udało mi się w życiu poznać, jednak treść niewiele pozostawiła mi do życzenia. Bogato opisany świat podziemny, gdzie toczy się większość akcji, był zaskakująco interesujący. W szczególny sposób zapamiętałem szklane ogrody, które podczas czytania książki, wywarły na mnie naprawdę duże wrażenie – oczami wyobraźni byłem zdolny je zobaczyć i było to coś naprawdę mega…

Niewielka ilość istotnych dla fabuły bohaterów pozytywnie wpłynęła na odbiór tej książki w mojej opinii. Każda z omówionych postaci jest ważna dla fabuły i w większym lub mniejszym stopniu wpływa na rozwój wydarzeń. Pozytywnym zaskoczeniem okazała się być dla mnie postać władcy, który początkowo nie budził we mnie większych uczuć, jednak pod koniec powieści wyszło szydło z worka… XD Takie charaktery są czarnymi diamentami, które napędzają całą tą emocjonalną machinę i powiem szczerze, czytając o władcy Trollus, przed oczami miałem filmowego króla goblinów z LOTR-a.

Ale nie ma tak, że wszystko było idealnie… Zawsze czegoś mi brakuje i nic nie jest dla mnie perfekcyjne, nawet jeśli do takiego miana startować może... W tym przypadku zawiodłem się nieco na, o losie, głównej parze. Zacznę od więzi jaka wytworzyła się między nimi. Pisząc o więzi, wcale nie mam na myśli tego jak rozwijały się ich uczucia względem siebie nawzajem, ale jak w pewnym momencie zaczęli na siebie oddziaływać >>> SPOJLER >>> po złączeniu. Ten etap wyczuwania swoich emocji przypomniał mi o „Intruzie” Stephenie Meyer, gdzie to Melanie istniała w swoim ciele, mimo iż została do niego wszczepiona dusza Wagabundy. Nie jest to, co prawda zrzynka pomysłu, ale zaleciało mi bardzo podobnym schematem i jestem ciekawy jak w kolejnych tomach ta rzecz się rozwinie.

Przechodząc do samych głównych postaci. Pomijając podwójną rolę w państwie – księcia, a jednocześnie buntownika, Tristan wydał mi się miejscami mocno kluchowaty. Przyznaję, początkowo bardzo mi odpowiadało jego zimne usposobienie i fakt, że trzymał się na dystans od pomysłu poślubienia ludzkiej kobiety (le fuj) – co było mu mocno w niesmak, jeśli wspominać kwestię rebelii – w późniejszym czasie, a bardzo szybko w fabule, zaczął czuć miętę do owej ludzkiej dzierlatki. To chyba mój główny zarzut, co do ich romansu – wszystko wydarzyło się naprawdę szybko. Zbyt szybko, jak na mój gust. Niemniej, o ile jakoś przeżyję kwestię Tristana, to Cecile od połowy książki zaczęła działać mi na nerwy. Pojawiło się w niej sporo znienawidzonych przeze mnie rzeczy, które wcześniej, aż w takim stopniu, wkurzały mnie tylko u jednej postaci, którą była Bella Swan – najbardziej beznadziejna książkowa bohaterka romantyczna. De Troyes także zaczęła miewać te okropnie irytujące myśli o tym, jaki to jej ukochany jest cudowny, wspaniały i och-ach, i jak bardzo nieporadni sobie bez niego w życiu, ojojoj… Aż się chce krzyczeć coś w stylu: „Dziewczyno! Hasałaś konno na oklep przez las, zraniłaś swojego porywacza (od którego też dostałaś bęcki i żyjesz) i przez większy czas pobytu w Trollus, myślałaś tylko o tym w jaki sposób zwiać, a teraz nie poradzisz sobie, bo brakło ci zalotnego spojrzenia swojego kochasia?!”. Litości…

Ogólnie rzecz biorąc, jestem bardzo nieczuły na romanse w tego typu powieściach, gdzie dzieje się coś ciekawego, ale kwestia miłości zawsze wypychana jest na wierzch. To denerwujące. Ale pomijając tę kwestię (a nuż, kontynuacja zadowoli moje pragnące wojaży serduszko), ode mnie dla tej książki solidne 7/10.

Pamiętacie jak wyglądały gobliny w filmie „Władca Pierścieni”? albo trolle w „Krainie lodu”? Jeśli tak to wiedzcie, że z takim właśnie wyobrażeniem podchodziłem do książki pt. „Porwana Pieśniarka”. Historia w skrócie opowiada o ludzkiej dziewczynie (Cecile de Troyes) porwanej na zlecenie władcy Trollus (trolla) w celu wydania jej za mąż (bez jej wiedzy i zgody) za jego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Wirus Chuck Hogan, Guillermo del Toro
Ocena 6,7
Wirus Chuck Hogan, Guille...

Na półkach: , ,

Ja wam mówię: Cooooooo?!

A potem krzyczę: WOW!

Ktoś mógłby powiedzieć, że kiedy osoba zajmująca się na co dzień czymś innym niż pisanie książek i siłą wpycha się literaturę, na pewno nie wyjdzie z tego nic nadzwyczaj dobrego. Tymczasem mamy Guiliermo del Toro, który jest reżyserem, a który wydaje trylogię „The Strain”, z której miałem przyjemność przeczytać pierwszy tom. Muszę powiedzieć, że to było coś nadzwyczaj interesującego i chcę więcej!

Trochę historii na temat tego tworu… „Wirus” początkowo powstał jako scenariusz i za jego pomysłem stoi właśnie del Toro, niestety swego czasu niewielu było zainteresowanych wyprodukowaniem serialu na jego podstawie, stąd też pomysł wydania go w formie literackiej. Pomoc w tym przedsięwzięciu Guiliermo uzyskał od Chucka Hogana. Żeby było śmieszniej, po sukcesie książek, serial powstał także, lecz tym razem, za jego produkcję obok del Toro odpowiadał również Hogan. Nom, to tyle słów wstępu, przejdźmy to meritum, czyli treści :D

W świecie książek o tematyce wampiryzmu trudno szukać drugiej takiej. Przynajmniej, jeśli chodzi o ten kawałek książkowej fantastyki, który ja znam, a należą do niego tacy autorzy (a w zasadzie autorki), jak Anne Rice, L. J. Smith i (niechlubnie) Stephenie Meyer. Hoga i del Toro zrobili jednak taki myk, że kompletnie przełamali wizję „uwspółcześnionego” wampira, wykreowanego przez kobiety XXI wieku. Próżno więc szukać w „Wirusie” poszukującego prawdziwej miłości, wyalienowanego romantyka, będącego mocno into vege, gdzie to „vege” oznacza rezygnację z picia ludzkiej krwi… Wampirka łamanego na przyjaciela leśnych zwierzątek – sarenek, jelonków (koniecznie małych Bambi) i króliczków… Krótko mówiąc, totalnej kluchy! Ci dwaj panowie powrócili do tego, z czym wampir powinien być utożsamiany, a więc na złotej tacy dostajemy prawdziwe monstrum, które trudno określić innym mianem niż potwór.

„Wirus” to książka z gatunku… w zasadzie trudno jest określić ją jednoznacznie, bo choć wampiry to element fantastyczny, to mamy tu też wyraźnie zarysowany wątek detektywistyczny, poniekąd psychologiczny i społeczny, a wszystko to okraszone jest posypką stworzoną z grozy i dramatu. Multitematyka, jak sobie pozwolę to nazwać, bardzo mocno zachęca do zgłębiania tej lektury osadzonej w ramie współczesności i, co chyba oczywiste, Stanów Zjednoczonych. To w sumie całkiem logiczne, że jeśli chodzi o grubszą rozpierduchę, to na myśl od razu przychodzi „Emeryka”.

Jeśli o mnie chodzi, przeczytałem pierwszy tom i widziałem pierwszy sezon serialu. Serial nie porwał mnie szczególnie. Nie był tak dobry jak książka, co w sumie zaskakuje, kiedy wiadome jest, kto stał za kamerami. Nie powiem żeby była to produkcja zła, bo pomysł na kreację wampiryzmu jest naprawdę niebanalny i bardzo łatwo się w to wciągnąć. Niemniej jednak, od wersji telewizyjnej czuć trochę coś, co przypomina niskobudżetowość, choć wcale nie wiem, ile produkcja kosztowała. Po prostu, niektóre rzeczy przedstawione zostały w dość kiepski sposób – w porównaniu z własnym wyobrażeniem po przeczytaniu książki, a należy zwrócić uwagę, że książkowe opisy charakteryzują się dosadnością i naprawdę barwnymi szczegółami…

Jak wspomniałem na początku, chcę więcej „Wirusa”. Niestety mam ten problem, że kolejne dwa tomy bardzo trudno jest dostać. Drugi tom – „Upadek” – można znaleźć np. w Empiku, jednak książka wydana jest w innym formacie niż prequel, który nabyłem, a to nie godzi się z moją chęcią i potrzebą posiadania… Ostatni tom – „The Night Eternal” jest praktycznie niedostępny, a co więcej, nie znalazłem niestety przetłumaczonej wersji. Niby nie stanowiłoby dla mnie większego wyzwania, by przeczytać tę powieść po angielsku, ale trzeba by ją najpierw posiadać, prawda…

Ode mnie to tyle. Postanowiłem przestać rzucać spojlerami na prawo i lewo, więc notki będą znacznie, znacznie... krótsze. Jeśli ktoś jest ciekawy „Wirusa”, gorąco zachęcam, bo wśród współczesnych, mocno ugrzecznionych wampów, ta książka pokazuje coś naprawdę godnego uwagi. Trochę w tym horroru, trochę kryminału i sporo spekulowania. A do tego wszystkiego, występuje tam też ciekawy, polski dodatek, który poniekąd zachęcił mnie na początku do zgłębienia lektury.


http://raven-wing.blogspot.com/2017/04/chuck-hogan-guiliermo-del-toro-wirus.html

Ja wam mówię: Cooooooo?!

A potem krzyczę: WOW!

Ktoś mógłby powiedzieć, że kiedy osoba zajmująca się na co dzień czymś innym niż pisanie książek i siłą wpycha się literaturę, na pewno nie wyjdzie z tego nic nadzwyczaj dobrego. Tymczasem mamy Guiliermo del Toro, który jest reżyserem, a który wydaje trylogię „The Strain”, z której miałem przyjemność przeczytać pierwszy tom....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to