Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Daring Mystery Comics #1 Ray Gill, Bob Wood
Ocena 5,0
Daring Mystery... Ray Gill, Bob Wood...

Na półkach:

Nowy cykl komiksów ze stajni Martina Goodmana, "Daring Mystery Comics" trafił na sklepowe półki w styczniu 1940 roku. Miał powiększyć zyski firmy i powtórzyć komercyjny sukces "Marvel Mystery Comics". Niestety jak pokazały wyniki sprzedaży, nowa seria nie powtórzyła osiągnięć wielkiego poprzednika. Ba, nowi bohaterowie nie zdobyli nawet ułamka popularności, jaką cieszyli się chociażby Namor (Submariner) bądź Human Torch. Po skończonej lekturze pierwszego numeru szczerze mnie to nie zdziwiło. Fani są wymagający, i w tym aspekcie bezlitośni. Nowe historie , a także wykreowani w nich nowi superherosi nie mają już tego polotu. Scenariusze są płytkie, przewidywalne, a co gorsza liniowe. O ile cechami nadal odwołują się do utrwalonych i hołubionych w tamtych latach wzorców, to swoimi przygodami wywołują uśmiech na twarzy czy politowanie, aniżeli zachwyt.

Fiery Mask. Toczące się śledztwo swoim mrocznym klimatem początkowo przykuwa uwagę czytelnika, niestety zamiast kulminacyjnego "Wow" mamy farsę w postaci nowego superbohatera, który posiadł moc trzech żywiołów.

Przygody Johna Steela'a, Texas Kida - gorszą kopię Masked Raidera czy też iluzjonisty Monako - który pośród wszystkich swoich sztuczek potrafi też rozmawiać z ostrzem gilotyny, wymusić na nim wyrwanie się z okowów i przecięcie więzów, nie zasługują na większą uwagę.

Przygoda Doca Dentona też nie jest z tych, co to pozostają na dłużej w pamięci.

Może to wydać się dziwne, ale najbardziej podeszła mi historia footballisty, Flasha Fostera - prosta historyjka, w której obiecujący młody pomocnik prowadzi swoją lokalną drużynę, Middlewestern ku upragnionemu trofeum - Rose Plate.

Być może kolejne numery serii przyniosą ciekawsze i bardziej lotne pomysły, ale chcąc nie chcąc, swoich wzorców już nie przebiją.

Nowy cykl komiksów ze stajni Martina Goodmana, "Daring Mystery Comics" trafił na sklepowe półki w styczniu 1940 roku. Miał powiększyć zyski firmy i powtórzyć komercyjny sukces "Marvel Mystery Comics". Niestety jak pokazały wyniki sprzedaży, nowa seria nie powtórzyła osiągnięć wielkiego poprzednika. Ba, nowi bohaterowie nie zdobyli nawet ułamka popularności, jaką cieszyli...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Marvel Mystery Comics #2 Al Anders, Carl Burgos, Bill Everett, Paul Gustavson, Paul J. Lauretta
Ocena 5,5
Marvel Mystery... Al Anders, Carl Bur...

Na półkach:

Druga część z serii Marvela. Podobnie jak jej poprzedniczka trzyma poziom. Na uwagę zasługują dwie kontynuacje przygód niezniszczalnego Human Torcha czy zaciekłego wroga ludzkości, Submarinera. Ciekawostką jest polski akcent w krótkim opowiadaniu tekstowym, którego akcja rozgrywa się w małym miasteczku, Grzybowie. Ciekawie zapowiada się pierwsza część historii z cyklu "American Ace" Paula Lorety. O ile nazwy państw są fikcyjne, samą fabułą nawiązuje do wybuchu pierwszej wojny światowej. Zdecydowanie piętą achillesową drugiego numeru jest historia obrazkowa Angela, zbyt krótka i naiwna w całej swojej prostocie.

Druga część z serii Marvela. Podobnie jak jej poprzedniczka trzyma poziom. Na uwagę zasługują dwie kontynuacje przygód niezniszczalnego Human Torcha czy zaciekłego wroga ludzkości, Submarinera. Ciekawostką jest polski akcent w krótkim opowiadaniu tekstowym, którego akcja rozgrywa się w małym miasteczku, Grzybowie. Ciekawie zapowiada się pierwsza część historii z cyklu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wyobraź sobie, że jesteś „człowiekiem” – w stanie „żywo-trupim” wysłanym wespół z innymi badaczami w przestrzeń kosmiczną na same krańce Układu Słonecznego. Uściślając: w rejon pasa Kuipera, rozciągającego się za orbitą Neptuna. Mi przychodzi to łatwo. Traf chciał, iż nasz statek-matecznik, Tezeusz w trakcie naszej hibernacji zboczył z kursu. I tak niepomni niczego znaleźliśmy się w obłoku Oorta pośród pyłu, drobnych okruchów i niezliczonych planetoid. Naszą misją jest eksploracja źródła Świetlików, które nawiedziły Ziemię 13 lutego 2082 roku. 65536 sond równomiernie rozsianych według siatki geograficznej i przyłapanych na wykonywaniu zdjęć naszej planety. Każdy wycinek powierzchni o rozmiarach metr x metr uwieczniony na stop-klatce. Pierwsze pytania rodzące się w głowie to: kto? i w jakim celu tego dokonał?

Ziemia na skraju XXI wieku nie jest tą planetą znaną z Waszej epoki. Czy też należałoby raczej stwierdzić, iż to my – ludzie – nie jesteśmy już do końca tym samym gatunkiem. Postęp technologiczno-cywilizacyjny z rozwojem gospodarki postniedoboru zbierał swoje żniwo. Wszechogarniający chaos - skutek wzajemnie zwalczających się grup ideologicznych, był zewsząd namacalny. Egzystencja ludzka wyewoluowała do nieprzewidywalnych kształtów. Mimo całego postępu utraciła na poczuciu fizyczności, namacalności, która przynajmniej w dawnych czasach dawała pozór szczęścia. Teraz wszystko zaczyna i kończy się w naszych głowach, mózgu, który jest centrum naszego postrzegania. Stale niwelujemy nasze wady i niedoskonałości – niejednokrotnie wrodzone. Z pomocą przychodzi nam szereg operacji, wszczepek oraz powoli już odchodząca do lamusa neuroestetyka. Seks został zastąpiony szeregiem impulsów serwowanych właściwym splotom nerwowym. Rozwój cyfrowego transferu pozwolił nam oszukać śmierć. W naszym świecie mamy coś na modłę Nieba, które jest niczym więcej jak pasożytniczym, cyfrowo zrekonstruowanym w umyśle ochotnika światem, w którym przebywa jego jaźń. Wystarczy tylko podpiąć swój mózg przewodem i mamy namiastkę wieczności. Nieobce są nam wędrówki w przestrzeń kosmiczną. Po całym Układzie mamy rozproszone statki handlowe, wchodzimy powoli na drugi stopień w skali Kardaszewa, czerpiąc energię z naszego Słońca do produkcji antymaterii przez tajemniczą Macierz Ikara. Wspominałem już wcześniej, że wszystko praktycznie zaczyna się i kończy w naszych głowach? Informacja to jeden z najcenniejszych towarów na rynku. Analiza topologii poszczególnych osobników, ich zachowań stanowi chleb powszedni syntetyków, działających na usługi rządów, organizacji czy różnego rodzaju instytutów naukowych. To świat, gdzie powszechną religią jest teoria gier, której wyznawcy za wszelką cenę próbują być zawsze o kilka kroków przed konkurencją. Czego jeszcze nie udało nam się osiągnąć? W dalszym ciągu u progu naszego technologicznego rozwoju leżała i pukała do drzwi Osobliwość. Skuteczna softwareowa emulacja ludzkiej świadomości.

Tak oto zaczęła się moja pierwsza przygoda z literaturą stricte hard science fiction. Dla mniej wtajemniczonych pragnę zaznaczyć, iż jest to podgatunek fantastyki naukowej, który kładzie nacisk na naukę i technologię. Koncepcje i twierdzenia oprócz szczegółowych opisów najczęściej są zgodne i nie zaprzeczają obecnemu stanowi wiedzy, chociażby z takich dziedzin jak fizyka czy biologia. Są hipotezami, które mogą być prawdziwe i być podejmowane w dyskusjach akademickich. Mimo ogromnego zamiłowania do nauki i tematyki kosmosu, moje pierwsze kroki z książką Watts’a były ciężkie, wręcz mozolne. Ale o tym później. Wróćmy do samej fabuły.

Tak jak to naprędce nakreśliłem w tonie narracyjnym mamy podgląd na świat przyszłości, świat ery cyfrowej. Brzmi dziwnie znajomo prawda? I wcale nie jest tak do końca nam odległy. Widzimy go oczami jednego z syntetyków, żargonautów – Siriego Keetona. Siri jest już dorosłym mężczyzną. W dzieciństwie w wyniku ostrych ataków padaczki poddany został wolą rodziców zabiegowi hemisferektomii, resekcji jednej półkuli mózgu. Czy po zabiegu poniekąd ratującym życie chłopca, nadal był sobą? Zachował swoją świadomość? Nie do końca. Po wszczepieniu licznych implantów, wszczepek i innych dobrodziejstw technicznych bardziej przypominał „myślącą”, wyzutą z uczuć i empatii maszynę aniżeli istotę ludzką. Nasz Siri zostaje syntetykiem – osobą, która dzięki licznym udoskonaleniom i wyższym niż u zwyklaków zdolnościom obliczeniowym oraz analitycznym, zajmowała się obserwowaniem powierzchowności, mowy ciała, postępowań innych, przekazując pozyskane informacje dalej - bez zrozumienia - do zleceniodawców. Coś jak skaner i przekaźnik w jednym. Po krótkim flashbacku, w którym Siri wspomina istotną scenę ze swojego dzieciństwa, już będąc tym „drugim ja”, wskakujemy we właściwe tory akcji. Razem z naszym dziwacznym bohaterem budzimy się po latach snu na statku kosmicznym, Tezeuszu, wysłanym w przestrzeń jako tzw. Trzecia Fala. Po nieudanych próbach eksplorowania źródła pochodzenia wspomnianych wcześniej Świetlików przez dwie poprzednie ekspedycje, przychodzi pora na naszą załogę. Siriemu towarzyszą na pokładzie nie mniej ciekawe postacie – efekt licznych poprawek genetycznych: Amanda Bates – major z platynowęglowymi wzmocnieniami na wypadek, gdyby przyszło im walczyć; Isaac Szpindel – z rozszerzonym fenotypem, ekspert od biologii i jej pochodnych; Banda Czworga: Susan James, Sascha, Michelle, Procesor - lingwiści, przykład osobowości wielorakiej, które żyją w symbiozie w jednym ciele, każda wyposażona w swoją odrębną inteligencję i świadomość, które – gdy zajdzie taka potrzeba – potrafią je razem zespolić. Dowodzi im Jukka Sarasti, który jest wampirem. To on podejmuje wszelkie decyzje, komunikując się z tajemniczym Kapitanem.

Wkrótce po przebudzeniu i korektach trajektorii kursu statku, naszej załodze przyjdzie zetknąć się z czymś, o czym do tej pory czytało się tylko w literaturze albo oglądało na ekranach kin. W cieniu wielkiego superjowisza czai się coś niespotykanego, pozaziemskiego – spełniającego kryteria Pierwszego Kontaktu…

„(…) kobieta umierająca z pragnienia, mająca pod ręką wodę, nie dlatego, że nie widziała kranu, ale ponieważ go nie poznała.”

Skupmy się teraz na koncepcji samej książki. „Ślepowidzenie” jest powieścią, która porusza szereg istotnych wątków, powieścią, która pomiędzy wierszami toczącej się fabuły zadaje pytania skądinąd kluczowe dla całej ludzkości, nie uchylając się jednocześnie od odpowiedzi na nie, jakkolwiek dziwne by one nie były. Jądrem całej linii fabularnej jest spotkanie z organizmami pozaziemskimi. Nie będę tutaj zdradzał jaki one przybierają kształt i tak dalej. Grunt, że swoją technologią międzygwiezdną wyprzedzają nas o całe wieki. Jednak to nie kwestie postępu technologicznego mają decydujący wpływ na ich odmienność. Składa się na nią szereg innych czynników: od procesów metabolicznych opartych na mechanice kwantowej, po współbieżność przetwarzania motoryczno-sensorycznego, na braku genów i wynikającej z tego faktu problematyce ich ewolucji kończąc. No i najważniejsze pytanie, dotyczące kwestii ich świadomości. Ale do tego jeszcze wrócimy. Cała narracja prowadzona jest przez naszego wszędobylskiego syntetyka, Siriego. Poprzez liczne retrospekcje, poznajemy przeszłość żargonauty – jednak tylko tą po jego operacji. Jego relacje z rodziną, najlepszym przyjacielem czy dziewczyną. Ponadto dowiadujemy się jak nasz bohater trafił na pokład samego Tezeusza. Chcąc nie chcąc ma bardzo niewdzięczną rolę. Jest tylko obserwatorem, nie zajmuje się niczym innym poza przekazywaniem danych na Ziemię. A pierwszą zasadą wszystkich syntetyków jest nieingerowanie w badany system, co mogło by być źródłem licznych przekłamań w strukturach i algorytmach. Budzi tym niechęć reszty załogi, wstępnie tłumionej, później przybierającej bardziej otwarte formy. Pierwszy Kontakt wywołuje u każdego z naukowców odmienne wnioski, rodzi różne pytania, będące swoistą pożywką dla autora książki. To wtedy na światło dzienne wychodzą kluczowe dla całej historii kwestie. Dyskurs toczy się wokół takich zagadnień jak chociażby co czyni nas ludźmi? I tutaj chciałbym się na chwilkę zatrzymać.

Idąc tokiem rozumowania Watts’a istnieje w ogólnym obiegu kilka haseł, którymi tłumaczymy i wielokrotnie utwierdzamy się w naszym przeświadczeniu, że to właśnie one czynią nas ludźmi. Na pierwszy ogień idzie inteligencja. W porządku, ale inteligentne mogą być również inne zwierzęta. Często o samych maszynach mówimy, że mają jakiś tam stopień AI. No to stawiamy na wolną wolę. Pytanie czym ona jest i czy, aby na pewno jesteśmy wolni. Watts przeciwstawia temu szereg możliwości wpływania na nasz mózg czy to polem magnetycznym czy też ultradźwiękami. Co może powodować m.in. „zespół obcej ręki”. Chodzi tutaj o poruszenia ciała wbrew woli osoby rzekomo nim zawiadującej, mimo, że same osoby mogą upierać się, że było to ich decyzją. I jak tutaj się ma zagadnienie somnambulizmu? Gdy do naszych rozważań dodamy fakt o tym, że ciało zaczyna się poruszać, jeszcze zanim „rozkaże” mu mózg, dochodzimy do wniosku, że zapędziliśmy się po raz kolejny w ślepą uliczkę. Zdezorientowani rozglądamy się na boki. Po jednej ze stron widzimy małą furteczkę – jak mogliśmy ją przeoczyć. Otwieramy nieśmiało skrzypiące drzwiczki. Wchodzimy do środka. Po drugiej stronie od razu rzuca nam się w oczy napis: ŚWIADOMOŚĆ.

W ten oto sposób doszliśmy do punktu kulminacyjnego naszej lektury. Czym jest świadomość? Czy to ona decyduje o naszym człowieczeństwie? Empatii? Autor „Ślepowidzenia” podejmuje rękawicę i nie uchyla się od pytań. Rozważania niejednokrotnie są niejasne i zawiłe, ale czy tak naprawdę sami tacy nie jesteśmy, nie tylko z medycznego punktu widzenia? Mimo postępu w psychologii, neurologii dalej nie wiemy jak działa ludzki umysł. Dlaczego wykorzystujemy tylko kilka procent powierzchni naszego mózgu? Może bardziej na miejscu postawionym pytaniem wydaje się to: w czym nam się przydaje świadomość? Jedni powiedzą, że do wykonywania różnych gestów, ruchów ciała, które umownie możemy nazwać świadomymi. Chcemy dajmy na to poruszyć palcem. Zanim zdamy sobie sprawę, że chcemy nim poruszyć, okazuje się, iż co innego wprawiło całą machinę neuronów w ruch i impuls zdążył przebyć już ponad połowę drogi przez nasze ramię, zanim nasza świadomość podjęła samą decyzję o chęci jego poruszenia. Inni powiedzą, że przy nauce gry na instrumentach, w tańcu czy też innych aktywnościach życiowych. Czy, aby na pewno? Wiele utrwalonych i wyćwiczonych rzeczy robimy automatycznie, nie zastanawiając się specjalnie nad tym. Zdajemy sobie sprawę, iż za bardzo skupiając się na jakimś niuansie możemy tylko sobie zaszkodzić. Dlatego uwalniamy nasze ciało spod okowów umysłu, wyłączamy myślenie. Wobec tego skoro tak wiele rzeczy dzieje się niby z udziałem świadomości, która jednak sama w sobie nie jest źródłem inicjowania tychże procesów, to czy naprawdę jest ona nam potrzebna? Nawet empatia nie za bardzo jest tutaj w stanie ją obronić, gdyż sama bardziej zestawiana jest z funkcjonalnością tzw. neuronów lustrzanych. Summa summarum świadomość przydaje się nam tylko w rutynowych, codziennych okolicznościach, przy odbieraniu wiadomości od nieświadomego, ale bardziej rozwiniętego systemu jakim może być u nas chociażby pień mózgu. Nasz nieświadomy umysł wielokrotnie daje sobie sam świetnie radę, podejmując decyzje szybciej i wydajniej w opozycji do bardziej powolnego i kosztowniejszego przetwarzania świadomego. Być może to właśnie świadomość hamuje naszą dalszą ewolucję, czego kontrapunktem mogą być wspomniane wcześniej obce istoty i ich poziom rozwoju. Bardzo spodobała mi się koncepcja, która wskazuje, iż o ile małpy człekokształtne i dorośli ludzie są świadomi, o tyle małe ludzkie dzieci nie są. Z kolei jeśli dzieci nie są nieświadome, bez wątpienia są psychopatami. Coś w tym jest. Kończąc dywagacje warto zahaczyć o aspekt doboru naturalnego i jego udział w całym tym zamieszaniu. Bo skoro nie potrafimy ocenić przydatności świadomości w naszej egzystencji, to czemu dobór już nam jej nie wyplenił? Może jest w trakcie, a sam proces jest bardzo długotrwały. A może rozwiązanie jest znacznie prostsze i jest na wyciągnięcie ręki – to moje spostrzeżenie – że póki co, na tym etapie naszego rozwoju nie jesteśmy po prostu w stanie wskazać procesów zachodzących w naszym ciele, za których katalizowanie odpowiadałaby właśnie świadomość. I ocenianie jej przydatności na gruncie naszej aktualnej wiedzy jest po prostu nie fair względem niej samej.

Wspominałem o wampirze-dowódcy na statku kosmicznym. Peter Watts na potrzeby powieści uczynił bardzo duży krok naprzód w przedstawieniu topologii wampira jako takiego na płaszczyźnie naukowej. Tutaj wampir znacznie odbiega od archetypu i licznych stylizacji wykreowanych w szeroko pojętej literaturze pseudomłodzieżowej. Bardzo ciekawym pomysłem była idea tłumaczenia wrażliwości na krzyże tzw. Skazą krzyżową. Homo sapiens vampiris stoi na szczycie łańcucha pokarmowego. Gatunek, który przepadł bez śladu w epoce zlodowaceń został przypadkiem przywrócony do życia w wyniku eksperymentów genetycznych. Swoim postrzeganiem, zdolnością widzenia dwóch perspektyw naraz znacznie wyprzedza naszą rasę. Układ wampir-człowiek z przyczyn oczywistych jawi się jako układ drapieżca-ofiara. Tutaj jednak Sarasti za sprawą różnych medykamentów i zamienników oszukuje swój organizm. Zapędza w kozi róg swoje odwieczne instynkty. Od samego początku zastanawiają prawdziwe motywy umieszczenia wampira wśród załogi, które wychodzą na jaw dopiero na ostatnich kartach książki i – nie powiem – potrafią mile zaskoczyć przekonanego o rozwikłaniu już wszystkich tajemnic czytelnika.

Książkę czyta się miejscami bardzo ciężko. Wielokrotnie musiałem zatrzymywać się na jakimś zdaniu, wyrazie, sentencji. O częstych odwiedzinach wikipedii i innych użytecznych stron internetowych nie wspomnę. Wszystko po to, aby jak najpełniej zrozumieć zamysł autora. Według mnie nie da się po jednym przeczytaniu ogarnąć całej problematyki poruszanej w „Ślepowidzeniu”, wszystkich niuansów itp. Historia ma kilka płaszczyzn, wiele razy przychodzi nam błądzić po omacku, wychodzić na prostą, po czym cofać się ponownie o dwa kroki w tył. To czyni ją wbrew pozorom wyjątkową. A szereg smaczków naukowych z dziedziny biologii i psychologii (test Turinga, „chiński pokój”, ruchy sakadowe) dopełnia całości – czyniąc dzieło Watts’a pozycją głęboko przemyślaną i niepokojąco wręcz spójną. Uderzające są linie dialogowe członków ekspedycji. Są ograniczone do minimum. Wyzute z uczuć. Nie bez kozery już na samym początku ująłem słowo człowiek w cudzysłów. Kimże stali się ludzie? Kim lub czym uczynił ich postęp? Empatia nabiera nowego znaczenia. Brzmi dziwnie obco i groteskowo w przedstawionej rzeczywistości. Wszystkie odruchy, uczucia, emocje tłumaczone są ciągiem liczb i szeregiem mikroprocesów biochemii molekularnej. Zaprezentowana wizja Pierwszego Kontaktu, gdy wyłączymy myślenie, całkowicie nas pochłonie. Przerażający w niej nie jest sam fakt fizycznego spotkania czy też „obcość” istot pozaziemskich, co sama myśl, jak tak prozaiczna rzecz jaką jest np. język, może przez obcych zostać zinterpretowany jako oręż sam w sobie. Iż z treści fal radiowych, które są nośnikiem zdań puszczonych w eter nic nie wynika, mimo całej ich spójności i poprawności logicznej. Iż nie zawierają one żadnych zrozumiałych informacji, co może być odebrane jako swego rodzaju wirus wyemitowany tylko i wyłącznie w celu osłabienia i zużycia zasobów wroga na procesy samej deszyfracji, konwersji czy transkrypcji. Wobec takich założeń wypada zapytać czy tak naprawdę kiedykolwiek będziemy gotowi na zetknięcie z obcą rasą? Skoro póki co to my stajemy się coraz bardziej obcy względem samych siebie.

Z tego wszystkiego pominąłem jedną, ale nie mniej ważną kwestię. Czym u diabła jest tytułowe „ślepowidzenie”? Jest to zdolność lokalizacji miejsca, ruchu, kształtu a nawet koloru, chociaż badani "nic nie widzą" tylko zgadują.

W dziesięciostopniowej skali książkę oceniam na 8. Na pewno jeszcze kiedyś do niej wrócę i z pewnością wyciągnę nowe, niezauważone dotąd wnioski. Na zakończenie mojej recenzji przytoczę dwa cytaty, które najdobitniej oddają złożoność naszego umysłu, który jednocześnie pośród tak wielu różnego rodzaju psychoz, hipnoz, syndromów, nerwic, zaburzeń czy agnozji jest bardzo kruchą maszynerią.

„Gdyby ludzki mózg był tak prosty, że dałby się zrozumieć, my bylibyśmy tak prości, że nie dalibyśmy rady.”

„(…) nasze świadome jaźnie widzą w głowie tylko symulację, interpretację rzeczywistości, bez końca odświeżaną danymi wejściowymi ze zmysłów. A co się stanie, gdy zmysły zawiodą, ale model, zepsuty przez jakiś uraz czy guz, się nie odświeży? (…) Ile trzeba czasu, żeby dotarło do nas, że widziany świat już nie odzwierciedla tego, w którym mieszkamy? Że jesteśmy ślepi? (…) Odwołania do logiki całkowicie zawodzą. (…)”

Wyobraź sobie, że jesteś „człowiekiem” – w stanie „żywo-trupim” wysłanym wespół z innymi badaczami w przestrzeń kosmiczną na same krańce Układu Słonecznego. Uściślając: w rejon pasa Kuipera, rozciągającego się za orbitą Neptuna. Mi przychodzi to łatwo. Traf chciał, iż nasz statek-matecznik, Tezeusz w trakcie naszej hibernacji zboczył z kursu. I tak niepomni niczego...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Czarny sakrament. Prawdziwe historie opętań i egzorcyzmów. David M. Kiely, Christina McKenna
Ocena 7,2
Czarny sakrame... David M. Kiely, Chr...

Na półkach: ,

Kolejny już raz powtórzę jak mantrę, że najlepsze historie, scenariusze pisze ludzkie życie. Nieinaczej jest z książką Davida Kiely'ego i Christiny McKenny "Czarny sakrament". Książka jak nietrudno zgadnąć odwołuje się do tej najmroczniejszej strony wiary człowieka. Strony, której istnienia do tej pory wielu nawet zatwardziałych katolików nie potrafi zaakceptować. Pytanie - czy to czego nie potrafimy objąć racjonalnym wytłumaczeniem w rzeczywistości nie ma prawa istnieć? - wydaje się niewystarczającym dla wielu jednak wyjaśnieniem. I tu pojawia się dylemat. Wydaje mi się, że przy tego typu literaturze każdy na swój sposób przeżywa opisywane w niej historie. U każdego w zależności od siły wiary czy też stopnia wierzeń w zjawiska nadnaturalne i paranormalne wywołują zupełnie inny stopień intensyfikacji napięcia. Jednych przerażą (i to dosłownie). Inni przebrną jak przez zwykłą książkę. U reszty wywołają uśmiech na twarzy. Tak więc wszystko oscyluje wokół naszego nastawienia do religii, w tym przypadku ogólnie do chrześcijaństwa. Wspomniana trudność leży w tym przypadku po stronie recenzenta. Analizując książki tego rodzaju nie sposób uniknąć pytań i nawiązań do religii, dogmatów, co jednych może satysfakcjonować, a niewierzących przyprawić o wrzody. Próba wypośrodkowania swojej wypowiedzi, znalezienia "złotego środka" z jednej strony jest uczciwa względem odbiorców, gdyż bierze pod uwagę poglądy każdego człowieka. Pozostaje pytanie - czy tego typu wywodem recenzent jest uczciwy względem samego siebie, swoich osobistych przekonań. Nie chodzi mi bynajmniej o próbę nakłaniania bądź też narzucania komukolwiek swojego zdania. Ale zważając na opinie osób stojących w opozycji do niego samego, a co za tym idzie unikając drażliwych zagadnień i tematów, człowiek zaprzecza sam sobie, swojemu sumieniu. Finalny twór - w zamierzeniu autora obiektywna recenzja, szanująca w epoce naciąganego ekumenizmu poglądy i wierzenia bliźnich - staje się populistycznym bełkotem, starającym się ukryć między wierszami to, czego ludzie nie chcą słyszeć. Na co wolą mieć klapki na oczach.

"Czarny sakrament" wspomnianych autorów nie jest moim pierwszym spotkaniem z tematyką egzorcyzmów i opętań. Pomijając horrory na dużym ekranie czy na papierze bliżej udało mi się przyjrzeć tym zagadnieniom w książce Gabriele Amortha, głównego egzorcysty Rzymu - "Wyznania egzorcysty". Obie książki mimo, że skłaniają się ku tej samej problematyce, dzieli duża różnica. O ile ta druga podejmuje czysto religijną analizę ogólnie pojętego zła na różnych obszarach, wzbogacona osobistymi wspomnieniami egzorcysty, o tyle "Czarny sakrament" - chyba w założeniach autorów - jest przeznaczony dla szerszego grona odbiorców. Książka składa się z 3 części. Po krótkich rozważaniach o pochodzeniu słowa egzorcyzm, jego obecności w literaturze i popkulturze, a także przyjrzeniu się bliżej samym egzorcystom i wskazaniu pewnego modelowego ich wzorca, przechodzimy do dwóch głównych części książki. Składa się na nie 10 opowiadań, wspomnień osób, którym przyszło skonfrontować się z siłami ciemności. Wszystkie relacje odnoszą się do wydarzeń mających miejsce w Irlandii między 2. połową XX wieku i początkiem XXI. 5 opowiadań odnosi się do porządku protestanckiego, w których uczestniczył i po latach komentował kanonik William Lendrum. Pozostała część dotyczy obrządku katolickiego z udziałem ojca Ignacego McCarthy'ego. Książkę wieńczy historia egzorcyzmów, szkoda, że w głównej mierze ograniczona tylko do kraju Irlandii oraz zbiór modlitw używanych podczas rytuału "związania demona przysięgą i mocą Boga rozkazania mu odejścia i nie niepokojenia więcej dręczonego", jak należy rozumieć słowo egzorcyzmowania.

Z racji tego, że "Czarny sakrament" jest autorstwa dwójki świeckich autorów całość napisana jest bardzo prostym, czasami aż do przesady językiem. Pewnie z powodu tego, iż w przeważającej większości autorami przytaczanych wspomnień są prości ludzie. Opisywane wydarzenia skonstruowane są na modłę mini-powieści grozy, choćby ze względu na stopniowanie napięcia, ale i nie tylko. Podobał mi się pomysł ze swego rodzaju otoczką, rozbudowanym wstępem, który wprowadzał czytelnika w historię każdego z bohaterów. Życie jest ciężkie, a religia wymaga głębokiej wiary i wyrzeczeń, tak więc nie każda, skądinąd wstrząsająca relacja kończy się happy endem. Są również takie, w których osoba dręczona jest po dziś dzień. Niestety tak to już jest, jeśli osoba sama nie uwierzy i sama z siebie nie zechce poprawy swojego życia. Jeśli chodzi o samą budowę przytaczanych koszmarów wszystkie są zbudowane według tego samego schematu. Pojedyńcze odstępstwa od normy, przybierające z każdym miesiącem na sile. Ciekawa jest ludzka psychika, która z początku odrzuca to co do tej pory wydawało jej się niedorzeczne. Kiedy jednak dochodzi do bezpośredniej konfrontacji, realizują się znamiona, które nazywamy niezaprzeczalnym dowodem. Osoba taka próbuje na wstępie zbagatelizować problem, udać, że go nie ma, że to zwykłe omamy, przywidzenia. Dręczenia i dziwne zjawiska przybierają na sile. Ofiara zaczyna, bardziej w trosce o swoją rodzinę niż o samego siebie, szukać pomocy u lekarza lub miejscowych duchownych. Jeśli to nie zdaje rezultatu, Kościół sięga po broń ostateczną, w postaci egzorcyzmu. Żadna z przytoczonych historii nie jest przypadkiem opętania ekspiacyjnego. W każdej istniał jakiś powód, jakiś moment w przeszłości, czy to samego poszkodowanego czy jego krewnych, który zadecydował o opętaniu. Może bardziej konkretnie: nastąpiły pewne wydarzenia, które w wyniku kumulacji, osłabiły siłę ducha przyszłej ofiary, obudziły w niej uczucie nudy, zwątpienia, dostrzeżenia beznadziejności życia, świata; osłabiły siłę woli - choćby w trakcie kontaktów z tabliczką ouija, pozwalając złym siłom na dostęp do swojej duszy.

Bardziej do gustu przypadły mi jednak historie, w których brał udział kanonik Lendrum, może dlatego, że w historiach tych widać większy jego wkład i udział aniżeli w tych z wykorzystaniem Rituale Romanum. W obrządku katolickim udział duchownego i jego komentarz jest dużo skromniejszy, ale może to tylko moje subiektywne odczucie. Mimo, że wszystkie opowieści zbudowane są według tego samego planu, nie wszystkie są godne przytaczania i są w stanie zainteresować postronną osobę. Do moich ulubionych zaliczam: Chłopiec, który obcuje z demonami i Niespokojny duch dziewczynki o imieniu Sarah.

Jak zauważyliście pominąłem tutaj kwestię czy powyższe historie są prawdziwe itp. Czytając tego rodzaju literaturę zdaję sobie sprawę, że często można paść ofiarą fałszu czy obłudy. Któż nie pragnie w dzisiejszych czasach żerować na ludzkich niepokojach. Wierzę w istnienie Boga, tak samo wierzę w istnienie zła. Są to dwa nierozdzielne pojęcia. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, mówiąc: iż wierzy w dobro, ale nie ma czegoś takiego jak Szatan czy bliżej nieokreślone zło - że samym sobie zaprzeczają. Istnienie dobra nie wyłącza istnienia zła i na odwrót. To tak jak z plusem i minusem. Nie ma alternatywy, jest tylko koniunkcja. Dla mnie wszystkie historie są autentyczne, za czym stoją zbyt dokładne opisy, szczegóły. Duchowni i sami egzorcyści są również bardzo powściągliwi w tych sprawach, bardzo dokładnie obserwują i rozmawiają z daną osobą, ażeby wykryć wszelkie symptomy oszustwa bądź zwykłej choroby psychicznej. I tutaj przychodzi nam skonfrontować odkrycia nauki, czegoś namacalnego z czymś transcendentnym. Ale to już temat na inną dyskusję, do której z pewnością w swoim czasie powrócę. Gdyż nie jest to moje ostatnie spotkanie z tego typu literaturą.

Książkę powyższą oceniam na 7. Jest dobra, daje do myślenia - a to już duży plus, zmusza do spolaryzowania naszych poglądów. Dostrzeżenia tego czego nie potrafimy bądź nie chcemy dostrzec. Konfrontacji z naszymi lękami. Poza mocnymi historiami publikacja zawiera sporo ciekawostek. Mi w pamięć zapadła szczególnie jedna. Mianowicie papież Jan Paweł II za swego pontyfikatu przeprowadził w sumie aż trzy egzorcyzmy. Powszechnie uważa się, iż jest to robota, którą papież jako głowa Kościoła nie powinien brudzić sobie rąk. Swoją recenzję kończę cytatem poety, którego od czasów liceum dażę dużym szacunkiem dla jego twórczości, w sposób nietuzinkowy, bez żadnych ozdobników ukazujący otaczającą nas rzeczywistość. Tak więc za Charlesem Baudelairem:

"Moi drodzy bracia, nie zapominajcie nigdy, gdy słyszycie o chełpieniu się postępem oświecenia, że najbardziej wyrafinowaną ze sztuczek diabła było przekonywanie nas, że on nie istnieje."

Kolejny już raz powtórzę jak mantrę, że najlepsze historie, scenariusze pisze ludzkie życie. Nieinaczej jest z książką Davida Kiely'ego i Christiny McKenny "Czarny sakrament". Książka jak nietrudno zgadnąć odwołuje się do tej najmroczniejszej strony wiary człowieka. Strony, której istnienia do tej pory wielu nawet zatwardziałych katolików nie potrafi zaakceptować. Pytanie -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po długiej - około 10 tygodniowej przerwie - wracam ponownie. Głowa oczywiście pełna przemyśleń po ostatniej książce. Owa pozycja to "Pod kopułą" Stephena Kinga. Książka szczególna, gdyż czytana przeze mnie chyba najdłużej z dotychczasowych w moim życiu. Uściślając, z dużymi przerwami od września zeszłego roku. Na sam fakt złożyło się kilka zdarzeń - w tym niekoniecznie objętość samej książki. Która jednak do najcieńszych nie należy - około 950 stron robi swoje. I w tym miejscu najsamwpierw nachodzą mnie myśli, w jakim to stopniu na ocenę czytanej przez nas książki, naszym podejściu do przedstawianych w niej treści mają wpływ wydarzenia, okoliczności, które dzieją się w tym "naszym" życiu, toczącym się równolegle do akcji rozgrywającej się na kolejnych stronach powieści. W jakim to stopniu wypaczają, o ile o jakimkolwiek wypaczeniu może być tu mowa, naszą interpretację przedstawianych w książce pomysłów, zachowań. Moim skromnym zdaniem znaczny. Stąd z punktu widzenia samych książek: jednym się poszczęści, innym nie. Kończąc na tym powyższą myśl, jak to się miało z tytułową "Pod kopułą"?

"Pod kopułą" - kolejna powieść znanego, wszystkim wielbicielom horrorów i nie tylko, Stephena Kinga przypadła mi średnio do gustu. Dlaczego? Postaram się to pokrótce wyjaśnić rozbiwszy moją ocenę na kilka podpunktów.

Na pierwszy ogień rzucamy treść książki. "Pod kopułą" opowiada o perypetiach mieszkańców małego miasteczka w stanie Maine, Chester's Mill, których życie pewnego jesiennego dnia zostaje zakłócone pojawieniem się nad miastem szklanej kopuły. Skutkiem czego zostają oni w nienaturalny sposób odcięci od zewnętrznego świata. Od razu rodzi się pytanie: Skąd u diaska się ona wzięła? Wraz z kolejnymi kartami powieści przyjdzie nam dowiedzieć się, iż z pewnością nie jest ona pochodzenia ziemskiego. Ciekawym faktem jest, iż mimo że samą kopułę wyczuwa się zmysłami, z punktu widzenia nauki w ogóle nie ma prawa istnieć. Powieść jest nie powiem długa i bardzo rozbudowana. Jest masa różnych postaci i wątków z nimi związanych. Ale o tym poniżej. Wiele z powieści Kinga doczekało się już ekranizacji. Jeśli ktokolwiek zdecydowałby się na wyreżyserowanie tego obrazu nie widzę innej możliwości poza miniserialem. Patrząc wstecz kilka z jego książek przedstawiono już w tej formie. Chociażby "Stukostrachy".

Drugim punktem oceny nierozerwalnie związanym z treścią są jej bohaterzy. Tutaj duży plus dla mistrza grozy, który do perfekcji opanował sztukę kreowania ludzkich tragedii. Z precyzją wytrawnego neurochirurga sięga do zakamarków ludzkiej duszy i psychiki. Z początku, również mnie samego, poraziła wielośc postaci - imion, nazwisk, ich pokrewieństwa, prowadzonych przez nich instytucji itp. Po topornych pierwszych podrozdziałach akcja powoli wskakuje na właściwe tory. Znajdziemy tutaj zarówno typowo czarne charaktery, choćby w dobrze skonstruowanej, acz przewidywalnej postaci, w osobie wiceprzewodniczącego miasta Jima Renniego. Znajdziemy osoby czystego serca, osoby, które pod wpływem tłumu przechodzą na ciemną stronę mocy. Osoby, które odpokutowywują grzeszne życie niosąc pomoc innym. Mało tego. Ogrom bohaterów daje pisarzowi masę możliwości. Znajdziemy tu wiele sytuacji, zachowań, przy których ocenie dane będzie nam stanąć przed dylematem moralnym. Za przykład daję choćby zbrodnie syna Renniego, Juniora. W jakim stopniu zawinił jego porywczy charakter, w jakim pogłębiający się nowotwór mózgu. Mamy dzieci, nastolatków, osoby dorosłe, w średnim wieku i te najstarsze, u kresu żywota. Tak więc na samą katastrofę i jej późniejsze konsekwencje jest nam dane spojrzeć z niemal każdej ze stron.

Kolejnym elementem jest sam pomysł na książkę. Czy jest on oryginalny? Być może tak. Z pewnością temat jest, nazwijmy to "na czasie". Mamy XXI wiek, z roku na rok rosnący postęp technologiczny, a co za nim idzie większy wspólczynnik zanieczyszczenia środowiska. Postępujące w nieubłaganym tempie zmiany w klimacie i idące za nimi katastrofy ekologiczne czy też klęski żywiołowe w postaci choćby huraganowych wiatrów dają nam sygnał zrewidowania naszego stanowiska względem planety Ziemi. Czy jest ona tylko i wyłącznie naszą własnością czy też przyszłych pokoleń. Z pewnością niektórych już zmian nie można cofnąć. Tak więc ludzkość pewnym zjawiskom, szczególnie tym destruktywnie wpływającym na naszą cywilizację, stara się przeciwdziałać. W przypadku dużych miast w Stanach Zjednoczonych już opracowywane są plany odgrodzenia ich od czynników zewnętrznych za pomocą kopuł geodezyjnych. Oczywiście są to projekty o rozmiarach dotąd nigdzie niespotykanych, ale możliwych przy odpowiednio dużych nakładach finansowych do urzeczywistnienia. Pytanie czy poza prawami fizyki bierze się pod uwagę ludzką psychikę, która z natury zdolna do szybkiej akomodacji, w większej masie jest krucha.

Bardzo ciekawym rozwiązaniem jest moim zdaniem samo pochodzenie kopuły. I tutaj cofnę się w czasie. Konkretnie do pewnego wiosennego dnia w klasie trzeciej gimnazjum. Jest lekcja plastyki. Czyli wiadomo nuda. Jednakże większośc z naszej klasy - w tym ja - czuje pewne napięcie, gdyż mamy mieć nowego nauczyciela. Okazuje się nim postawny wąsaty pan. Nie wiem dlaczego, ale na sam jego widok biło od niego ogromem wiedzy i doświadczenia życiowego. Wszyscy w milczeniu siadamy do naszych ławek. Nastawiamy się na jakąś nudną przemowę z jego strony. Tymczasem nauczyciel przedstawia się pokrótce i zaczyna swój monolog o różnych poglądach na budowę świata. Zarówno z naukowego jak i filozoficznego podejścia. Wszyscy słuchamy jego słów z niespotykanym dotąd skupieniem. I nie chodzi tylko o samą tematykę, która zawsze interesowała i będzie interesować człowieka. Ale o sposób w jaki akcentował każde słowo, jego dykcję, budowanie napięcia. Wyglądało to z punktu widzenia nas, słuchaczy, jakby ta snująca się opowieść była ostatnią jaką nam dane było usłyszeć, a wygłaszającemu, wygłosić. Do teraz wiele rzeczy zdążyło mi już umknąć. Jednakże jeden pogląd szczególnie zakorzenił się w mojej pamięci. Chodzi mianowicie o pewne spostrzeżenie co do możliwości konstrukcji otaczającego nas świata. Wraz z postępem w wielu dziedzinach nauk poznajemy coraz to mniejsze cząsteczki. Kiedyś był to atom. Później okazało się, że składa się on z jeszcze mniejszych cząstek: protony, neutrony, elektrony. I do pewnego momentu to był koniec dalszej eksploracji. Aż pewnego dnia ktoś powiedział: "NIE, na tym nie koniec". I tak mamy kwarki. Teraz załóżmy, iż w każdym z tym mikroskopowych "światów" żyją organizmy wielokrotnie mniejsze od nas - ludzi. Z kolei każdy element z ich światów zamieszkują istoty wielokrotnie mniejsze od nich samych. Tak możemy się cofać w nieskończoność. Taka np. kropla wody może być dla pewnych organizmów odpowiednio mniejszych pewnym rodzajem wszechświata, jeśli chodzi o proporcje rozmiarów. Zagłębiając się w naszych rozważaniach nie możemy założyć z góry, iż Ziemia i otaczający nas wszechświat nie są elementem bardziej złożonej całości. Iż na osi skali rozmiarów zajmujemy jakąś tam kolejność. I są w jakimś tam świecie istoty, które są wielokrotnie on nas większe. A cały ten wszechświat jest tylko kropelką rosy w innych wymiarach. Tego nie wiemy. Ale autor po części chyba zbliżył się ku tej koncepcji, czym zaskarbił sobie moją sympatię.

Pisząc o powieści Kinga ciężko nie wspomnieć o samej narracji, tudzież konstruowaniu napięcia. Akcja, mimo że przesycona masą wątków i przewijających się postaci toczy się bardzo wartko. Ciekawym zabiegiem, wielokrotnie stosowanym przez autora są wybiegi w czasie. Wygląda to tak:

"Przelecieli nad autokomisem Jima Renniego i zostawili miasto za sobą. Po obu stronach szosy numer sto dziewiętnaście rozciągały się pola, drzewa płonęły intensywnymi barwami jesieni(...) Zostało im czterdzieści sekund życia."

lub

"I tak sobie jechali, podczas gdy różowe gwiazdy w górze robiły się coraz jaśniejsze, migotały, ale nie spadały; dziś deszczu meteorów nie będzie. Kiedy mijali przyczepę Sammy - przyczepę, do której Sammy już nigdy nie zajrzy - nawet nie zwolnili."

Wyprzedza to troszeczkę akcję, uchyla rąbka tajemnicy nadając całości swego rodzaju nastrój tajemniczości. Z drugiej strony pogłębia przekonanie, że ludzkim życiem rządzi los, fatum. Że wszystko zostało już postanowione. A ludzkie scenariusze rozpisane. Nastrój grozy i pogłębiającej się tragedii jest wyczuwany cały czas. Smaczku całości dodają wywoływane u dzieci przez kopułę prorocze majaki. Które mimo, że z początku mogą być swego rodzaju niezrozumiałym szyfrem, pod koniec odsłaniają swoje ukryte oblicze. Przytaczając jeden z rodziałów wszędzie jest pełno krwi. Samo pojawienie się kopuły niesie w sobie całą serię katastrof. Człowiek z obciętą ręką jest tutaj na porządku dziennym. Wszystko po to, aby jak najdobitniej zobrazować czytelnikowi tragizm sytuacji. Mimo całej powagi sytuacji interesującą odskocznią są rozdziały, w których narrator otwarcie bawi się z czytelnikiem.

Ode mnie w dziesięciostopniowej skali książka dostaje notę 6. Czego zabrakło. Nie do końca podpasowały mi spojrzenia na daną katastrofę z kilku perspektyw. O ile z początku może się to podobać. To na dłuższą metę jest nużące i wlecze się w nieskończoność. Nie do końca moim zdaniem został rozwinięty pomysł pochodzenia kopuły. A samo jej zniknięcie - nie zdradzę wskutek jakiego działania - jest śmieszne i zrobione na odwal się. Poza tym książka jest dość przewidywalna. Wiadomo, iż jeśli miasto zostanie odcięte od świata, z władzami, wśród których wiceprzewodniczący ma dyktatorskie zapędy - oczywiście w imię większego dobra, dobra ogółu - nie trzeba być alfą i omegą by trafnie odgadnąć kolejne posunięcia zmierzające do przejęcia pełni władzy. Co mnie jeszcze dobiło. Skoro w naszym kraju audycje telewizyjne mają obowiązek obwieszczać nam, widzom informacje o reklamie jakiegoś produktu pod hasłem: "lokowanie produktu" czemu inaczej ma być z książką. Mowa mianowicie o urządzonku, a raczej niewielkich rozmiarów skrzyneczce, która stosunkowo niedawno pojawiła się na naszym rynku. Apple TV. Nie wiem po co znalazł się on w treści samej książki. Aby tylko pokazać, że akcja dzieje się w 2009 roku? Chyba w USA totalnie już zbaranieli na punkcie tej firmy.

Jeśli ktoś lubi książki Kinga, które umiejętnie analizują na ile kosztem własnego przeżycia człowiek jest w stanie skrzywdzić drugą osobę, z małą domieszką science fiction, plus, wzorem świetnej "Mgły", opisów destrukcyjnej roli fanatyzmów religijnych i ich ortodoksji w czasie największego kryzysu, "Pod kopułą" jak najbardziej polecam.

"(...) Miasto nie jest wielkie. Łapiesz, w czym rzecz? Miasto nie jest wielkie, kotku. I wszyscy gramy razem."

Po długiej - około 10 tygodniowej przerwie - wracam ponownie. Głowa oczywiście pełna przemyśleń po ostatniej książce. Owa pozycja to "Pod kopułą" Stephena Kinga. Książka szczególna, gdyż czytana przeze mnie chyba najdłużej z dotychczasowych w moim życiu. Uściślając, z dużymi przerwami od września zeszłego roku. Na sam fakt złożyło się kilka zdarzeń - w tym niekoniecznie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po przeczytaniu książek, do których scenariusz napisało życie - książek opisujących krzywdę ludzką z rąk drugiego człowieka - zawsze nachodzą mnie wątpliwości co do ich ostatecznej oceny. Bo niby chce się dać wysoką ocenę - a w powieściach ocenie poddawana jest głównie fabuła - co można interpretować jako nasze przyzwolenie, poklask dla tego rodzaju zdarzeń. Bo gdyby nie one, podobna książka by nie powstała. Gdyby nie historia oparta na faktach, nawet luźno - to opisywane wydarzenia utraciłyby na swojej wiarygodności. No i dochodzą do tego przesłanki jakimi kierował się sam autor danej książki. Czy były one szczere czy też celem było żerowanie na tragedii ludzkiej. Z drugiej strony można wyjść przed szereg i powiedzieć: STOP. Oceniając książkę najniżej w skali. A tym samym przeciwstawiając się okrucieństwu i historiom w nich opowiadanych. Czy istnieje wyjście pośrednie? Sądzę, że tak. Można rozpatrzeć powieść w oderwaniu od rzeczywistości. Uprzednio zakładając sobie kryterium celowościowe. Może ono być pozytywne bądź negatywne. Jednakże w zależności od tego jakie przyjmiemy, będzie zależała nasza dalsza analiza.

Powyższe wątpliwości naszły mnie również w przypadku książki Jacka Ketchum'a "Dziewczyna z sąsiedztwa". Z góry założyłem sobie i tego się trzymałem, iż celem autora było wstrząśniecie czytelnikiem. Pokazanie mu, bez ogródek, do jakiego stopnia okrucieństwa może posunąć się człowiek względem dziecka, unaocznienie iż tego typu rzeczy nie są tylko i wyłącznie wymysłem scenarzystów w filmach typu grozy lecz dzieją się wokół niego, każdego dnia, wobec jego bierności, bierności otoczenia.

Ów horror jest luźną interpretacją autentycznych wydarzeń, które rozegrały się w Stanach w połowie lat 60. XX wieku na przedmieściach miasta Indianapolis, stanu Indiana. Jest to historia niebywale brutalnego morderstwa 16-letniej dziewczyny, Sylvii Marii Likens, którego dokonały dzieci w wieku 11-12 lat pod przewodnictwem opiekunki dziewczyny, 37-letniej Gertrude Baniszewski. Tyle odnośnie historii, przejdźmy do samej książki.

Moja pierwsza przygoda z Ketchumem zaczyna się całkiem niewinnie, wręcz sielankowo. Mamy wakacje. Dwunastoletni David, główny bohater i jednocześnie narrator całego koszmaru leży na skale w letnich promieniach słońca, łapiąc nad rzeką raki do metalowej puszki. Po chwili dołącza do niego ni stąd ni zowąd piękna, rudowłosa, 14-letnia Meg. Jest nowa w mieście, jednak już od samego początku swoim sposobem bycia robi piorunujące wrażenie na młodym chłopcu.

Pierwsze rozdziały powieści opisujące mieszkańców, dzieciaków z miasteczka, ich zwyczaje i codzienne życie przywoływały mi w pamięci książki Stilne'a - znanego z serii krótkich opowiadań grozy dla młodzieży "Gęsia skórka" - którymi się wręcz zaczytywałem w młodszych latach. Może ze względu na to, że akcja ulokowana jest na przedmieściach, w sąsiedztwie lasów, będących świadkami mrocznych wydarzeń i sekretów. Może dlatego, że bohaterami byli w głównej mierze dzieci, a dorośli z ich problemami stanowili tylko tło dla rozgrywającej się akcji.

Z rozmowy z kuzynami dziewczyny,a jego długoletnimi towarzyszami zabaw David dowiaduje się, iż Meg razem z młodszą siostrą Susan po utracie w wypadku rodziców, zamieszkały u ciotki, Ruth. Od samego początku stopniowo nasila się niechęć Ruth do swoich siostrzenic. Niechęć, która to pada na podatny grunt w osobach jej trzech synów i ich najbliższych kolegów, by w końcu osiągnąć swe apogeum w postaci wymyślnych tortur w podziemnym schronie.

Ruth jest jedną z głównych postaci w książce i wydaje mi się, że także kluczem do zrozumienia - o ile o jakimś zrozumieniu może być tu mowa - sensu bestialskiego znęcania się nad swoimi podopiecznymi. Czy powodem pogłębiającej się u bohaterki choroby psychicznej, a co za tym idzie zdrowia było ciężkie dzieciństwo, warunki w jakich przyszło tej szalonej kobiecie żyć - możemy się tylko domyślać i snuć przypuszczenia. Można jednakże przyjąć, iż w tym wypadku punktem zwrotnym było odejście męża, który zostawił ją razem z trójką dzieci na pastwę losu, a w trakcie trwania ich związku zdradzał ją nagminnie z pierwszą lepszą napotkaną kobietą. Wszystko to zrodziło u Ruth - może w podświadomości - ogólną nienawiść do wszystkich kobiet, a szczególnie tych ładnych i pociągających. W każdej zaczęła widzieć potencjalną kochankę jej męża. Odgrodziła się od wszystkich kloszem, pogorszeniu uległy jej stosunki z sąsiadkami. Ruth jawi nam się jako postać niestabilna emocjonalnie, pełna skrajności, popadająca w coraz to gorszą paranoję. Oddana matka dla synów, dla dwójki dziewcząt twarda i nieugięta.

Od samego początku widzimy - początkowo uśpioną, ale z kolejnymi rozdziałami budzącą się, nienawiść do Meg. Od kiedy siostrzenica znalazła się pod jej dachem, podejmuje się wychowania nastolatki. Na dzień dobry podejrzewa ją o rozwiązłość, organizuje jej plan dnia wypełniony szeregiem prac domowych. Stale ją poniża i karze o najdrobniejsze przewinienia. Nie ma względem dziewczyny żadnych zahamowań. Zaczyna się niewinnie - od ciosu wymierzonego w policzek, by skończyć na okaleczaniu jej ciała w piwnicy. Bliżej niesprecyzowana odraza Ruth nabiera wyraźnych kształtów po rodzaju tortur, którymi - według niej - "umilała" pobyt swojej siostrzenicy. Wyrycie rozżarzoną igłą na brzuchu słowa "Zerżnij mnie" czy wypalenie na wzór cofniętych cywilizacyjnie krajów afrykańskich łechtaczki miało w oczach Ruth zdewaluować Meg jako kobietę. Wyryć jej piętno, które nie pozwoli jej zapomnieć, które naznaczy ją do końca życia. Oszpecić ją i tym samym uniemożliwić jej związanie się z jakimkolwiek mężczyzną. A wszystko to pod szczytnym hasłem "brzydkie kobiety mają lepiej". Cała ta katorga, którą zgotowała Meg miała - o zgrozo - paradoksalnie pomóc jej, uniknąć wychowywania dzieci, kłótni i zdrad ze strony męża. Jakby tego było mało dochodzi do tego molestowanie jej młodszej siostry - Susan. W moich oczach Ruth swoją osobą przedstawia dobitnie upadek człowieczeństwa. Wszelkich wartości moralnych i społecznych. Zezwierzęcenie się w najczystszej postaci.
W książce jest mowa o psach, wilkach, mrówkach. Ja osobiście nie słyszałem żeby jakiś pies w tak wymyślny sposób zabijał innego przedstawiciela swojego gatunku. To, że stoimy na szczycie drabinki rozwoju, to że posiadamy zdolność abstrakcyjnego myślenia, czyni
z nas najgorsze na świecie zło, maszynę do zabijania, którą nie ograniczają z góry narzucone prawa natury.

Na osobną uwagę zasługuje kolejny bohater, David. To on jest, jak już wcześniej wspomniałem, narratorem całego horroru. Całą historię przedstawia nam z perspektywy minionego czasu. Teraz jest już dorosłym człowiekiem, w kwiecie wieku, u progu trzeciego małżeństwa. Jednak mimo upływu lat, nie potrafi zapomnieć o tych koszmarnych wakacjach z lat 50. Warto dodać na marginesie, iż umieszczenie Davida jako narratora w pierwszej osobie jest ciekawym zabiegiem - z jednej strony mamy do czynienia z 12-letnim dzieciakiem, wrażliwym a jednocześnie zafascynowanym tym co zakazane i o czym się nie mówi. Wielu rzeczy jeszcze nie rozumie, tak więc można rzec za autorem: "nie dostrzega wszystkiego". Z drugiej mamy starszego dojrzałego mężczyznę, który sam wartościuje i decyduje o czym może nam powiedzieć, a co warto jednak przemilczeć. Wszystko to pozwala umiejętnie uniknąć dokładnego opisu tych najokrutniejszych zdarzeń.

David jest jedynakiem. Jak każdy dzieciak bawi się z rówieśnikami, obozuje. Kocha wolność i brak zakazów wychowawczych. Tym bardziej nie dziwi jego fascynacja osobą Ruth, która swoim podejściem przedstawia tzw. model "bezstresowego wychowania". Pozwala swoim synom i ich kolegom na wiele - z pozoru zakazanych - rzeczy. Picie piwa i palenie papierosów są u niej na porządku dziennym. Razem z innymi dzieciakami jest od niej całkowicie uzależniony. Martwi mnie ich podejście i postrzeganie świata. W pewnym momencie padają słowa, które najdobitniej pokazują ich rozumienie rzeczywistości:

"(...) wszyscy byliśmy słabi, będąc dziećmi. Bycie "tylko dzieciakiem" nabrało nowego znaczenia, była to nieustająca groźba, o której nigdy wcześniej nie myśleliśmy. Cholera, jeżeli tylko by chcieli, mogliby nas wszystkich potopić w rzece. Byliśmy "tylko dziećmi". Byliśmy własnością. Należeliśmy do naszych rodziców ciałem i duszą. To oznacząło, że czekała nas zagłada w obliczu każdego prawdziwego niebezpieczeństwa ze strony świata dorosłych, a także oznaczało to bezradność, upokorzenie i złość."

Jak wynika z książki jego rodzina chyli się ku upadkowi z powodu stale pogarszających się relacji na linii mama - tata. W obliczu tragedii i nasilających się tortur Meg, chłopiec nie ma komu się zwierzyć, podzielić swoimi wątpliwościami i rozterkami. David przeżywa wewnętrzny konflikt. Z jednej strony nie chce zawieść dziewczyny, widząc jej krzywdę. Pragnie iść za głosem rozsądku, sumienia i pomóc jej. Z drugiej jednak nie chce się narazić. Wypaść z kręgu towarzystwa, znajomych, drugiej rodziny. Fascynuje go przekraczanie kolejnych barier tego co zakazane, fascynuje go fakt do czego mogą się posunąć pod okiem osoby dorosłej. Wszystkie dzieciaki traktują to jak Grę. Podnieca ich moment, w którym choć przez chwilę mają władzę nad drugą osobą. Słusznie zauważa jednak bohater, iż jest to jednak władza nadana im przez Ruth. "Tylko nie mów nikomu, David". Tymi słowami Ruth ustala z chłopcem zasady Gry. Możesz się bawić razem z nami, ale nikomu masz nic nie mówić. To są nasze rodzinne sprawy.

Razi też nieporadność policjanta, Jenningsa, który z początku nie bardzo wierzy Meg, kiedy to zwierza się mu ze swoich przeżyć u ciotki. Razi brak odzewu rodziców dzieciaków, kiedy jeden z nich zdradza tajoną prawdę. Syndrom Genovese wiecznie żywy i aktualny bez względu na upływ czasu. Rodzice wiedzą najlepiej czego potrzeba ich pociechom, i w kształtowaniu ich osobowości i postawy mogą się imać wszelkich środków.

Ostatecznie u Davida wygrywa ta jego dobra strona. Pytanie - czy aby nie za późno. Stara się z początku sabotować ich akcje, by z czasem przejść do bardziej ryzykownych przedsięwzięć. Jakim z pewnością była nocna eskapada, która zakończyła się fiaskiem. W końcowych rozdziałach, kiedy cień podejrzeń ze strony "kręgu" pada na jego osobę i zostaje uwięziony razem z Meg w schronie, podejmuje ostateczne, desperackie próby uratowania wycieńczonej dziewczyny. Niestety dziewczyna umiera. Boli, że tak niewiele zabrakło, gdyż zaraz nad ranem zjawia się w domu Ruth policja, z Jenningsem na czele.

Według mnie Meg zasługuje na szacunek i uznanie. Swoją postawą udowodniła, że można - przynajmniej próbować - przeciwstawić się otaczającemu nas złu i niesprawiedliwości ludzkiej. Że wiek nie ma znaczenia. Mimo 14 lat zniosła z uśmiechem na ustach dużo upokorzeń i fizycznych tortur. Nie wspominając o ich destrukcyjnym wpływie na jej psychikę. Mimo śmierci wydaje mi się, że wygrała. Swoim heroizmem - jakim była z pewnością próba ratowania siostry spod jażma obłąkanej ciotki - pokazała siłę ducha i charakteru. Bardzo trafnie wykombinował to autor - wiedząc, że tylko w ten sposób wzbudzi w Nas - czytelnikach współczucie. Pozostają jeszcze kwestie moralne nieumyślnego zabójstwa Ruth przez Davida w odwecie. Ale to już temat na odrębną dyskusję.

Czego moim zdaniem zabrakło? Ciężkie pytanie, ale wydaje mi się, że całościowo powieść jest zbyt krótka. Poznajemy Meg tylko powierzchownie, po łebkach - co spowodowane jest sposobem prowadzenia narracji. Widzimy ją wtedy kiedy widzi ją David. Całośc napisana jest prostym, miejscami poprzetykanym wulgaryzmami językiem, żeby jeszcze dobitniej oddać klimat zapadłej dzielnicy miasteczka. W tle widać klimat lat 50. Ameryki. Lata powojenne, schrony w obawie przed atakiem nuklearnym, ortodoksje w podejściu do wychowania i religii w opozycji do nadchodzących zmian. Mamy baby boom, ludzie mają już dość zagrożenia wybuchem wojny. Pojawia się Pan Spock razem ze swoim bezstresowym wychowaniem.

Nie jest to z pewnością moje pierwsze i ostatnie spotkanie z Panem Ketchumem. Ode mnie "Dziewczyna z sąsiedztwa" dostaje słabą 5. Na długo pozostanie w mojej pamięci.

Na zakończenie mojej przydługiej wypowiedzi przytaczam - z punktu widzenia książki - nieco surrealistyczne założenie Spocka o wychowaniu dzieci, które przyjęło wielu rodziców w Stanach, na których podwalinach wychowało się pokolenie hippisów i boomersów:

"(...) mały człowiek potrzebuje tylko poczucia bezpieczeństwa, a takie poczucie rodzice dać mu mogą wyłącznie okazywaniem bezwarunkowej miłości. (...) dziecku narzucać niczego, niechże ludzkość wreszcie to pojmie, wcale nie trzeba: dziecko ma wrodzony instynkt dobra, i byle tylko pozwolić mu się rozwijać swobodnie, na pewno odnajdzie właściwą drogę. Zbrodniarze istnieją na tym świecie jedynie dlatego, że w dzieciństwie zakazywano im różnych rzeczy i karano za nie; kiedy jednak dorośli przestaną dzieciom cokolwiek narzucać, powyrastają z tych dzieci, jeden w drugiego, same anioły, które pchną z posad bryłę świata."

Nic dodać nic ująć...

Po przeczytaniu książek, do których scenariusz napisało życie - książek opisujących krzywdę ludzką z rąk drugiego człowieka - zawsze nachodzą mnie wątpliwości co do ich ostatecznej oceny. Bo niby chce się dać wysoką ocenę - a w powieściach ocenie poddawana jest głównie fabuła - co można interpretować jako nasze przyzwolenie, poklask dla tego rodzaju zdarzeń. Bo gdyby nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zawsze zastanawiał mnie fenomen wampirów i wilkołaków w literaturze grozy XXI wieku. Fenomen, który na naszym podwórku wypłynął po sukcesach książek Stephanie Mayer z cyklu "Zmierzch". Próbując go zrozumieć postanowiłem zmierzyć się z jedną z serii z tej tematyki. Wybór padł na cykl "Zew nocy" autorki Keri Arthur.

Akcja powieści dzieje się w Australii, koncentrując się wokół Melbourne. W autorskim uniwersum stworzenia takie jak wampiry czy wilkołaki żyją obok ludzi nie wchodząc sobie zbytnio w drogę. Główna bohaterka Riley Jenson - dhampir (pół wampir, pól wilkołak) jest pracownikiem departamentu ds. inncyh ras. Przewrotny los rzuca naszą bohaterkę w ciąg zdarzeń, w których przychodzi jej wielokrotnie stanąć oko w oko ze śmiercią czy ponownie zrewidować kto jest przyjacielem a kto wrogiem. Jakby tego było mało, w tle aż do znudzenia przewala nam się "księżycowa gorączka" - czyli okres szczególnego pobudzenia seksualnego u wilków.

Dwie części z dziewięciu, które dotychczas się ukazały na rynku mnie osobiście do siebie nie przekonały. O ile na zwroty akcji narzekać nie można - szczególnie w kontynuacji 1. części, w której to autorce udało się odejść odrobinę od erotycznych perturbacji głównej bohaterki (których było aż nadto w jedynce) - to całościowo historii czegoś brakuje. Momentami wydaje się trochę przekombinowana. Do tego dochodzi zbyt wybujała fantazja pseudogenetyczna z krzyżowaniem gatunków czy udoskonalaniem genomów. Gwoździem do trumny jest sposób prowadzenia narracji. Mianowicie całość napisana jest w pierwszej osobie liczby pojedyńczej, z perspektywy Riley. Wg. mnie znacznie zuboża to możliwość poprowadzenia fabuły wielotorowo.

Reasumując mnie książka nie pochłonęła - do drugiej części podchodziłem wielokrotnie. Jako miłośnik horrorów możliwe, że będę kontynuował obserwację tego fenomenu i kiedyś po coś może jeszcze siegnę - ale nie prędko :). Zdecydowanie wolę klasykę.

Ode mnie słaba 2.

Zawsze zastanawiał mnie fenomen wampirów i wilkołaków w literaturze grozy XXI wieku. Fenomen, który na naszym podwórku wypłynął po sukcesach książek Stephanie Mayer z cyklu "Zmierzch". Próbując go zrozumieć postanowiłem zmierzyć się z jedną z serii z tej tematyki. Wybór padł na cykl "Zew nocy" autorki Keri Arthur.

Akcja powieści dzieje się w Australii, koncentrując się...

więcej Pokaż mimo to