Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Jest to książka przede wszystkim sympatyczna

Jest to książka przede wszystkim sympatyczna

Pokaż mimo to


Na półkach:

Myślałem, że to będzie jakiś kasztan, ale jednak pięknie się pożera te Węże

Myślałem, że to będzie jakiś kasztan, ale jednak pięknie się pożera te Węże

Pokaż mimo to


Na półkach:

Wchodząc w świat „Profesora i Besserwissera”, wielu rzeczy możemy nie być pewni, jedno jest jednak oczywiste. Jesteśmy u siebie, jesteśmy w „literaturze”. I to takiej, której zadaniem raczej nie jest przeprowadzenie zabieganego świadka od punktu A do punktu B z zastosowaniem zestawu fabularnych fajerwerków, MacGuffinów i puent wyrwanych z podręcznika adepta creative writing.

Gra odbywa się tutaj o zdecydowanie wyższą stawkę, mimo traktowania przez autora literackiego budulca z zacięciem postmodernistycznego konstruktora. Tak, jest to pisanie często autotematyczne, samoświadome, korzystające z szerokiego arsenału konwencji i stylistyk. Nie jest to jednak cyniczne sztukowanie zdań, wzdychanie, że wszystko już było czy żonglowanie pustką. Żurkowi bliżej jest do zachwytu nad możliwościami stwarzania świata, własnego świata, zbudowanego ze wszystkiego, co wpadnie mu w ręce i do głowy. Z fragmentów kanonu, ulotek piętrzących się pod supermarketem, kawałków audycji czy aluzyjnie przywoływanego klimatu z wielu filmów i książek. Nie sposób zlekceważyć tej ponad 500-stronicowej książki właśnie z powodu autorskiego entuzjazmu i towarzyszącemu mu poczuciu, że literatura to nie żart, a sprawa prawie życia i śmierci.

Andrzej Żurek w „Profesorze i Besserwisserze” rzuca nas w rzeczywistość, która jest z jednej strony połączeniem kanadyjskich i amerykańskich rewirów (autor od 30 lat mieszka w Kanadzie), a z drugiej pewnym amalgamatem wielu północnoamerykańskich fabuł i światów przedstawionych. Mamy więc bary, magazyny, porty, chińskie dzielnice, tanie czynszówki, szklane dystrykty. Mamy emigrancki spleen, piski taksówek, zderzenia kultur, amerykański koszmar i sen. Mamy tylne uliczki, w których wirują śmieci, przegranych z wózeczkami, mijanych przez maklerów w wyprasowanych garniturach. Świat z Monopoly, w którym gdzieś tam na samym końcu, w niszy, praktycznie w piwnicy mała grupka osób stara się wbić flagę w grunt, aby zaznaczyć swoje miejsce na mapie.

A to wszystko za sprawą podstarzałego profesora literatury, marzyciela i idealisty, który ma przesadną skłonność do introspekcji i rozpamiętywania przeszłości: „Zakotwiczył się w przeszłości, w tym co dla bardzo wielu ludzi już dawno minęło… lub nigdy nie było ważne”. Ten, wyrzucony przez współczesność na twardy brzeg, safanduła, który dba już głównie o to, czy dolary schowane w bucie pozwolą mu opłacić następną kolejkę w barze, poprzez zadziwiające zbiegi okoliczności i moc literackich marzeń zostaje rektorem samozwańczego Uniwersytetu Cecila. Ta fantazyjna, choć przy okazji zanurzona w rozrastającej się szybko kodyfikacji i biurokracji, instytucja powstaje w starym hotelu Cecil, znajdującym się w opuszczonej i niebezpiecznej dzielnicy nienazwanego miasta.

Andrzej Żurek zaprasza nas na przejażdżkę, choć czasem jest to powolne podglądanie powoli stwarzającego się na naszych oczach Uniwersytetu, a czasem szybka trasa z przystankami w labiryncie nawiązań, kryptocytatów, bohaterów znanych z innych książek czy historii.

Każda z partii „Profesora i Besserwissera” wydaje się być wyrwana z trochę innej literackiej tradycji. Zaczynamy Kosińskim, może DeLillo, Głowackim, Barthem, aby przejść w bardziej realistyczne i twarde rejony trzeciej części powieści, gdy do gry wchodzą Hamsun, Fante, Bukowski czy Roth. Końcówka za to jawi się jako rzecz mocno zależna od Mrożkowskiej fantazji i satyry społecznej. A to wszystko dodatkowo wznoszone jest z takich literackich cegieł, jak reportaż, esej, książka o sztuce, powieść społecznie zaangażowana, powieść morska, emigracyjna, uniwersytecka, sensacyjna, szpiegowska, wojskowa, kryminał, a nawet powieść socrealistyczna, choć w pastiszowym wydaniu.

Wygląda na to, że autor trzyma się postmodernistycznych prawideł, według których książka jest formą gry z czytelnikiem mogącym zrobić z nią wszystko to, co mu się podoba. Czyli na przykład znaleźć nawiązania czy cytaty, których zupełnie nie przewidział autor. I tak się pewnie stanie, bo ta powieść to prawdziwa skarbnica, połączenie biblioteki z pchlim targiem.

Warto dodać, że Profesor stwarza Uniwersytet Cecila z prawdziwą bandą ekscentryków i idealistów. To poczucie wspólnoty odrzuconych, niechcianych, utkwionych w świecie, który ich wyprzedził, to szczególnie chwytający za serce element „Profesora i Besserwissera”. Może dlatego, że podświadomie lgniemy do bycia razem z ludźmi, którzy w jakiś sposób nas przypominają i rozumieją. W życiu nie zawsze uda się stworzyć swojską drużynę, twórczą grupkę muszkieterów czy słodką ekipę outsiderów. Po to mamy więc marzenia i powieści, takie jak dzieło Żurka, które tchnie klimatem „Cudownych Chłopców”, „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”, Bolañowskich bebechorealistów czy Hotelu Chelsea.

Jest to laurka, czuły poemat dla starego świata, prawdziwych czy wyobrażonych czasów, kiedy ludzie lubili wiedzieć, czytali książki i gazety, spierali się w barach przy kawie, whisky i papierosach. I taką wizję stwarza Żurek, taką, jaką pamięta lub taką, w jakiej zawsze chciałby istnieć. Nie jest to więc tylko pochwała i zachwyt nad światem sztuki, nauki, wiarą w kanon czy „kulturę wyższą”, ale także skowyt nad współczesnością, która poszła w swoim kierunku, zainteresowana tylko kolekcjonowaniem kapitału i dopaminowym kołowrotkiem.

Zdaje się (choć to tylko moje przypuszczenie), że zbyt detaliczny opis struktur stwarzanego Uniwersytetu jest autorską formą buntu i sprzeciwu wobec globalnemu „teraz”, w którym ludzie nie wierzą już w moc słowa. A może ta przesadna detaliczność to wspomniany już pastisz powieści socrealistycznej (budowanie uniwersytetu niczym huty żelaza) albo próba pokazania tego, że gdy pojawiają się jakiekolwiek struktury, to automatycznie wyrasta spod ziemi biurokracja? A może mamy do czynienia z igraszką wyczerpania w stylu nowej powieści francuskiej czy eksperymentem spod znaku grupy OuLiPo?

Mimo olbrzymiej sympatii dla tej książki, z jej klimatem cudownej niedzisiejszości, odrobinę męcząca wydaje się mocno akcentowana w tej powieści niezgoda na współczesny spektakl. Zbyt wyraźnie szkicowana jest w tych fragmentach linia demarkacyjna pomiędzy nami idealistami-niematerialistami kochającymi sztukę, a złymi powiernikami kapitału, którzy chcą ukraść świat. Najczęściej to, co najciekawsze, rozgrywa się na styku rzeczywistości, klimatów i paradygmatów. Autor to wie, pozwalając w pewnym momencie wreszcie zbratać się na chwilę zwaśnionym armiom, operującym na innych kulturowych wyspach.

Nawiasem mówiąc, mam wrażenie, że esencja bycia w gruncie rzeczy się nie zmienia, tasują się tylko formy. Naszą cenną kulturę zabić już miały przecież prasa drukarska czy telefon stacjonarny – a czy nie od zawsze mamy do czynienia z konfliktem poszukiwaczy prawdy z oportunistami, którzy dążą do osiągnięcia zysków? Sokratesowie wszystkich czasów wadzą się z sofistami, a świat dalej się kręci i w każdym pokoleniu dochodzi do podobnych rozdań charakterologicznych. Na to wygląda, że książkowi szaleńcy nie przesiadują już w barach i bibliotekach, ale na przykład na forach obrazkowych, dyskutując o powieściach Davida Fostera Wallace’a. A kiedyś pewnie garstka robotów zechce zamieszkać w żelaznej beczce.

Te drobne różnice w postrzeganiu kanonu, współczesności czy tzw. „kultury wyższej” w żaden sposób nie wpływają na mój bardzo pozytywny odbiór „Profesora i Besserwissera”. Duże wrażenie i szacunek budzi dokładność, z jaką zbudowana jest ta powieść. Można wyczuć, że autor powoli i z pietyzmem szlifował swoje dzieło. To właśnie dzięki temu materiał tej powieści nie zgrzyta w zębach, tylko pozwala marzyć, śmiać się i płakać razem z kolorową czeredą zaskakujących postaci. I zatapiać się w rozkołysanym i barwnym świecie przedstawionym. Krainie pełnej szaleńców, pomieszania fikcji i prawdy – ale nie chodzi tu o zwykłe zatarcie się fikcji i prawdy, lecz o tworzenie nowych bytów w ich ramach.

Świetnym przykładem tej praktyki może być kreacja jednej z postaci. Mam nam myśli Stillera z powieści „Stiller”, który mówi wszystkim, że nie jest tym Stillerem. Wszystko to tworzy przyjemne poznawczo falowanie, a krążące skojarzenia wysyłają nas do „Zdradliwości obrazów” Magritte’a, „Bakunowego faktora” czy innych postmodernistycznych lub surrealistycznych snów.

Chciałbym już powoli zamknąć ten tekst, a nie powiedziałem jeszcze ani słowa o drugim tytułowym bohaterze, Besserwisserze. Pokazuje to, z jakim panoptikum stylów, bohaterów, klimatów i gatunków mamy do czynienia w tej powieści. Besserwisser to hardy emigrant, poławiacz skorupiaków i wodorostów, który dość bezceremonialnie poczyna sobie w relacjach z profesorem. Mimo zadufania i wyższości, z jaką traktuje starszego przyjaciela, nie sposób nie darzyć tej postaci pewną sympatią.

Relacja tych dwóch, potężnie różniących się od siebie, bohaterów najlepiej wybrzmiewa w trzeciej części powieści. Ostrej, realistycznej, bliższej ziemi, ale także zabawnej, w której Profesor przeżywa ekonomiczne trudy, tułając się od roboty do roboty.

Dlaczego więc warto otworzyć „Profesora i Besserwissera” i sprawdzić, co wyrzeźbił dla nas, w swoich piętrowych frazach, Andrzej Żurek? Bo mało kto odważyłby się w tym czasach na napisanie podobnego hołdu dla literatury. Kunsztownej powieści, w której szaleńczo zakręcona karuzela może nas zabrać do słodkiego świata idealistów, gdzie myśl staje się ciałem i nie ma takiej dziwności, o której nie można byłoby pogadać z przyjacielem. Niech więc miłośnicy wszystkich Uniwersytetów Cecila tego świata łączą się w zgrane brygady, tworząc miejsca, w których wreszcie poczują się jak u siebie.

Wchodząc w świat „Profesora i Besserwissera”, wielu rzeczy możemy nie być pewni, jedno jest jednak oczywiste. Jesteśmy u siebie, jesteśmy w „literaturze”. I to takiej, której zadaniem raczej nie jest przeprowadzenie zabieganego świadka od punktu A do punktu B z zastosowaniem zestawu fabularnych fajerwerków, MacGuffinów i puent wyrwanych z podręcznika adepta creative...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wykonywanie montażu to podobno jeden z trudniejszych fachów w przemyśle filmowym, wiążący się z potrzebą wielomiesięcznego wgapiania się w kilka ekranów i poszukiwania takich wizualnych konstelacji, które poniosą historię danego filmu. Jednak nasz codzienny montaż, oparty na hipnagogicznych przedsennych seansach, lepieniu życiowych drobiazgów w większą całość czy szybkim przymykaniu oczu na ulicy to coś zdecydowanie przyjemniejszego i bardziej potoczystego niż bycie skazanym na kantorek montażysty. Właśnie do tak rozumianego cięcia klatek nawiązuje Anna Sadzik w swoim "Montażu", w którym z wręcz dziecięcą dezynwolturą rozprawia się z językiem, wspomnieniami, popkulturowymi nawiązaniami czy najbliższym sobie światem.

Nie sposób nie czytać tego zbioru wierszy z perspektywy wizualnej, obserwacyjnej czy podpatrującej, ponieważ właśnie taki kierunek percepcji podpowiada ich bohaterka, która nawet gdy jest zmęczona lub znudzona, nie pozwala sobie na to, żeby ominął ją jakiś naoczny spektakl. Stąd to wieczne wypatrywanie przez okno, przyglądanie się ulicom i latarniom czy "wertowanie spojrzeń przechodniów". Najczęściej opisywanym zmysłem w "Montażu" jest więc wzrok, który wydaje się mocno uaktywniony i wręcz zbyt wrażliwy. Oczy przykryte lekką mgiełką są tu zmuszone do obcowania z ciągłym kołowrotem obrazów, ostrym światłem, powidokami czy świdrowania wzrokiem pokojów, korytarzy i skwerów, które wirują, rozmywają się i pikselizują niczym w jakimś cybernetycznym kalejdoskopie.

Kwestia pulsu współczesności i cyfrowego rozedrgania to sprawy, które w wyraźny sposób wybrzmiewają w tekstach Sadzik. Autorka wydaje się szkicować kontury swojej rzeczywistości i wysyłać komunikaty z przestrzeni przesterowanej, w której mnożą się odnośniki, a wciąż niemożliwe jest dotarcie do jakiegoś egzystencjalnego, albo chociaż znaczeniowego czy kameralnego, rdzenia. Mglistą realnością jest tylko zamykanie się w pokojach z fajkami, paprotkami i klepką na podłodze. Sadzik zdaje się mówić, że uczucia, bliskość, podkradanie się do drugiej osoby nie zdarzą się tak po prostu jak kiedyś, ponieważ muszą być teraz w jakiś sposób technologicznie, kulturowo czy kapitalistycznie zapośredniczone - niczym w wierszu "kino 5D", w którym relacja jest możliwa tylko dzięki obrazowi i trzymanym w dłoni kontrolerom. Wersy z "Montażu" to takie swoiste domowe majsterkowanie, wykonywane po to, aby dotrzeć do świata samego w sobie, a nie kolejnych śliskich emanacji i symulakrów.

Z większości tych wierszy emanuje klimat krygującej się wolności pomieszanej z nierealnością i nudą, którą odczuwa bohaterka. Przypominają się podczas lektury "Montażu" powojenne francuskie czy amerykańskie filmy, które próbowały oddać charakter nowego pokolenia, wzrastającego wreszcie w klimacie względnej prosperity i chęci zmiany obyczajów, co jednak kończyło się czasem poczuciem braku sensu. Atmosfera i urok, znane z na przykład "I bóg stworzył kobietę" czy twórczości Françoise Sagan, topią się tutaj w czymś bardziej współczesnym, stroboskopowym, internetowo delirycznym. Wiersze Sadzik kojarzą się z nocnym miastem, nasiąkającym światłem neonów, potokiem rozmów, dźwiękami koturnów odbijających się od kocich łbów czy zapachami z pobliskiej kebabowni. Ci marzyciele ery cyfrowej, nawiązując do następnego francuskiego filmu, przemykają przez uliczne przesmyki niczym duchy, zostawiając za sobą smugi, które zaraz połknie nocna łuna. "Chungking Express" czy "Upadłe anioły" to kolejne kinematograficzne tropy, z którymi najbardziej kojarzy się "Montaż".

Warto jeszcze zwrócić uwagę na język, który bez większych ciśnień płynie przez wersy tego zbioru. Swobodne flow, kolejne słowa stawiane z dziecięcą łatwością, nostalgiczny dystans, słodko-gorzkie ekspresowe skojarzenia - te wszystkie elementy łączą się po to, aby wybrzmieć w rzutkich zdaniach, którymi może żonglować w swojej głowie odbiorca. Jest to pisanie bez kompleksów, które jest sprawnie zmontowane, o ile nie wręcz "zlutowane", bo autorkę nie interesuje prawdopodobnie przechodzenie z obrazu do obrazu bez zakłóceń. Raczej chodzi jej bardziej o fontannę iskier czy szeleszczenie przy każdym kroku, o ekspresję mającą na celu zbudzenie miasta. Stąd wrażenie, że odbywa się lektura nie tyle zdań, ile czystych, namacalnych kolorów, że buduje się sprytna instalacja z neonów i lamp LED. Trudno pisać o takim typie ekspresji, bo bardziej kojarzy się on z wizualnymi strumieniami, nagłym wejściem do kina pełnego rozedrganych obrazów czy garażu z automatami, a nie ze słownikiem terminów literackich albo wieczorkiem poetyckim w pobliskiej bibliotece.

Wykonywanie montażu to podobno jeden z trudniejszych fachów w przemyśle filmowym, wiążący się z potrzebą wielomiesięcznego wgapiania się w kilka ekranów i poszukiwania takich wizualnych konstelacji, które poniosą historię danego filmu. Jednak nasz codzienny montaż, oparty na hipnagogicznych przedsennych seansach, lepieniu życiowych drobiazgów w większą całość czy szybkim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uniwersalia i materialne, uszczegółowione konkrety to nie tylko pojęcia, okupujące stronice przykurzonych książek, ale także kwestie, które są naturalnym elementem życia. Każdy w pewnym stopniu zawieszony jest pomiędzy ideami a codziennością, w której detale rozgrywają swoją nieubłaganą partię. Ktoś może skupiać się dzień w dzień na przeliczaniu każdej małej kalorii, drobiąc widelcem wśród strączków i kaszy jaglanej, a zupełnie nie interesować się ogólnikami. Ktoś inny chce zupełnie uciec od fizjologii czy spraw przyziemnych i podróżować myślami po tajemniczych zakątkach niczym piłeczka porwana przez kolorową mgławicę.

W literaturze można zauważyć podobną dychotomię - zwykle szczegół i ogół tańczą wspólnie, i to nieraz w jednym zdaniu. Bywa jednak tak, że akcent położony jest na jednym tylko aspekcie - i powstaje absurdalnie detaliczny opis pomieszczenia znany z nowej powieści francuskiej albo gruby blok idei, który nie jest kontrowany życiowym konkretem, jak to bywa w książkach niektórych filozofów. "Wszystko już było" Kamili Ciołko-Borkowskiej to zbiór wierszy, które więcej zawdzięczają raczej sferze uniwersalnych myśli, niż przestrzeni, w której wyraźny podmiot liryczny szczegółowo relacjonowałby drobiazgi ze swojego życia.

Uważny czytelnik tej książki mógłby teraz zaprotestować, mówiąc, że na pewno autorka przemyciła w wierszach wiele z własnych uczuć i emocji, stąd jest to subiektywna i konkretna wypowiedź poetycka. Ciołko-Borkowska jednak skrupulatnie zacierając w swoich wersach ślady dotyczące poszczególnych przestrzeni, osób czy sytuacji, automatycznie osiągnęła efekt pewnej uniwersalizacji swoich myśli czy uczuć. Stąd wrażenie obcowania z czymś co mogłoby pochodzić z każdego miejsca na świecie i z każdego czasu, także tego sprzed stu lat. Brak umiejscowienia tych wierszy i osadzenie ich na planie ogólnym powoduje, że naturalnie wpisują się one w pewien odwieczny czy prastary cykl myśli, a nie w dany rok, miasto czy też środowisko.

Tomik ten przypomina w pewnym sensie dwa inne zbiory, które wyszły swego czasu w Wydawnictwie Mamiko. W "Na jeden oddech" Agnieszki Zajdowicz i "Histeryjkach obrazkowych" Danuty Hein bohaterki także odbierały całym ciałem rzeczywistość i toczyły swoje wojny podjazdowe ze światem, szukając prawdy, piękna, ukojenia czy kosztownej esencji. Jednak ta rzeczywistość idealistyczna przetykana była codziennością, pewnymi konkretnymi zdarzeniami, kapslem na ulicy lub określonym typem żelu pod prysznic. Ciołko-Borkowska świadomie lub też podświadomie rezygnuje z takiego rozwiązania i wypływa na wody, gdzie rządzą uniwersalne reguły. Słowa, które mogłyby wysyłać pocztówki z codzienności, ulegają naciskowi archetypowych jaskiń, gwiazd, żywiołów, ścieżek czy kryształów.

Nie jest to jednak obiektywny, sam sobie wystarczający, świat, ponieważ zatopiona jest w nim niczym pyłek w bursztynie wrażliwa bohaterka. Poznajemy ją poprzez jej myśli (a nie opisane działania), z których wyłania się rozedrgana postać szukająca siebie w swoich emocjach. Strach, niezgoda na przemijanie, niespełnienie, życiowe trudności znikają u niej na chwilę, gdy może skryć się w słowach, podróżując myślami po innych planetach i światach, gdzie nie istnieje czas ani przestrzeń. Mocno akcentowana jest w tym zbiorze wierszy także potrzeba kontaktu, namacalnego obcowania ze światem i drugim człowiekiem. Zaskakująco często Ciołko-Borkowska pisze o dłoniach i opuszkach, jakby poprzez nie, na początku po omacku, można było testować najbliższą sobie rzeczywistość, skórę oraz myśli partnera.

Sporo jest tutaj nie tylko wtrąceń dotyczących marzeń i poszukiwania szczęścia, ale także słów kierowanych bezpośrednio do drugiego bytu. W drugiej partii tego zbioru uniwersalne opowieści o uczuciach przekształcają się w erotyki, w których słodycz miesza się z niepewnością. Seksualność jawi się tu niczym coś mistycznego, odsyłającego do pradawnych rejestrów języka. We "Wszystko już było" gdzieniegdzie możemy spotkać klasyczny, odrobinę młodopolski rytm, szyk przestawny czy metafory dopełniaczowe. Język ten dobrze zgrywa się z rozedrganą emocjonalnością, i trzeba przyznać, że Ciołko-Borkowska dobrze sobie radzi z poetyckim rzemiosłem. Często korzysta także z serii skojarzeń związanych z daną rzeczywistością (na przykład gry czy kolei) i z jej wykorzystaniem opowiada o tym, co czuje jej bohaterka.

świat we "Wszystko już było" jest groźny i czyha na tych zbyt wrażliwych, którzy źle odnajdują się w urzędniczych czy pragmatycznych balladach codzienności. Bohaterka, która czasem chce świadomie kroczyć i wyznaczać swoje ścieżki, a czasem schować się głęboko w słowach, raczej ciągle próbuje szukać, a nie znaleźć i zamknąć doświadczenia oraz przeżywanie na podwójny klucz. Jeśli ktoś lubi uniwersalne wiersze, wybuchające tysiącem sensualnych impresji, na pewno z przyjemnością rozgości się wśród eleganckich fraz Ciołko-Borkowskiej. Z tym zbiorem wierszy łatwo się utożsamić i poczuć emocjonalne drganie, które wywołują sprytnie dobrane prze autorkę słowa.

Uniwersalia i materialne, uszczegółowione konkrety to nie tylko pojęcia, okupujące stronice przykurzonych książek, ale także kwestie, które są naturalnym elementem życia. Każdy w pewnym stopniu zawieszony jest pomiędzy ideami a codziennością, w której detale rozgrywają swoją nieubłaganą partię. Ktoś może skupiać się dzień w dzień na przeliczaniu każdej małej kalorii,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niektórzy pisarze tworzą sobie laurki, aby przeglądać się w nich jak w lustrze, inni piszą o pewnych ludziach, próbując z ich pojedynczych losów wyprowadzić uniwersalne konstrukty znaczeń. Są też tacy, którzy wyznają miłość danym miejscom na świecie i zamiast kłócić się z losem oraz przygodnością, wrzucającą człowieka w określony tunel rzeczywistości, składają hołd miastom, regionom czy zaułkom, w którym przyszło im się urodzić. Oczywiście podobne ścisłe podziały autorów na regionalistów, uniwersalistów czy "wsobniaków" nie mają wielkich pretensji do bycia prawdą objawioną, jednak wciąż u pewnych pisarzy zauważalne są takie, a nie inne tendencje i stosując zasadę grubej kreski oraz publicystycznego skrótu, można usadzić ich w wygodnej szufladce.

Jak w takim razie ma się sprawa z Michałem Kukułą i jego "Innym miasteczkiem"? Właśnie tak, jak sugeruje to tytuł tej książki - niemczański autor staje się w niej czułym eksploratorem terenu, na którym się urodził i przeżył lwią część swojego życia. Nie jest to jednak reporterska robota czy próba oddania wszystkich zawiłych szczegółów z historii Niemczy, tylko dzika zabawa, w której autor skorzystał z materiału historycznego oraz swoich doświadczeń, aby stworzyć malownicze, atrakcyjne i często zwariowane opowieści. Kukuła z niewielkiego miasteczka, kojarzonego przez niektórych z Krzysztofem Piątkiem, strzelającym z karabinków w Serie A, ogrodem botanicznym w Wojsławicach czy rozklekotanymi busami firmy Beskid, które codziennie przemykają przez Niemczę w drodze pomiędzy Wrocławiem a ziemią kłodzką, tworzy scenę pełną fantazji, dziwności oraz magii.

Pobudzona wyobraźnia pozwala Kukule na zupełnie bezpretensjonalne zbieranie faktów z historii Nimptsch (tak nazywała się Niemcza przed 1946 rokiem) i wytwarzanie na ich podstawie opowieści, w których prawa fizyki, chronologii i prawdopodobieństwa nie mają żadnego znaczenia, ponieważ liczy się tu raczej fantazja i klimat rodem z pisarstwa spod znaku realizmu magicznego. Autora nie opuszcza przekonanie o tym, że jeśli przez polityczne decyzje na szczycie pewien teren z dnia na dzień staje się częścią innego kraju, to nie jest to działanie w pełni niewinne. Musi mieć to swoje odbicie w mentalności ludzi, którzy przybyli na Dolny Śląsk oraz pewnej duchowej atmosferze tego regionu. Kukuła nie poszukuje jednak za wszelką cenę (no może poza opowiadaniem "Futro") w tym historycznym rozegraniu tylko wszechobecnej metafizyki długich kadrów, co na przykład miało często miejsce w pisarstwie Olgi Tokarczuk. Bliższe jest mu sowizdrzalstwo, zabawa gatunkami literackimi, świat Obywatela Piszczyka czy "Stacji Bielawy Zachodniej" Klimko-Dobrzanieckiego, który składał podobny hołd tekstylnemu królestwu, leżącemu u stóp Gór Sowich.

"Inne miasteczko" zwraca głównie uwagę sprytnie wykorzystywanymi gatunkami literackimi - proza przygodowa miesza się tu z sensacją, kryminałem, łotrzykowskimi podrygami czy pomysłami stricte fantastycznymi. Kukuła robi to, wymyślając odbywające się w wojsławickim arboretum eksperymenty z miksturami, magiczną drużynę Romów, która walczy, korzystając z czarodziejskich sztuczek, z niemieckim okupantem, czy tajemniczego niemczańskiego kompozytora gwiazd; tu pojawia się myśl zwieńczona pytaniem o to, co robiliby hollywoodzcy scenarzyści, gdyby to Stany Zjednoczone otrzymały po wojnie w spadku Ziemie Zachodnie. Kino Nowej Przygody z Spielbergiem na czele stworzyłoby wysokobudżetowe spektakle o bursztynowej komnacie, kompleksie Riese, złotym pociągu czy lądowisku w Ludwikowicach Kłodzkich. Jednak to nie oni dostali do swojego laboratorium opowieści takie kąski - dostał je Michał Kukuła, który wiedział, jak odpowiednio rozpakować ten ciężki historyczny bagaż.

Pisanie niemczańskiego autora jest bardzo plastyczne, namacalne, filmowe, skupione na stwarzaniu światów, w które z przyjemnością się wnika. Zatapiający się w tej książce musi być gotowy na obcowanie z niesamowitą mieszankę realizmu z fantastyką, co w żaden sposób nie rozstraja uwagi, ale daje po prostu sporo frajdy. To właśnie z przyjemnością i dobrą zabawą kojarzy się "Inne miasteczko". Oczywiście, nie jest też tak, że Kukuła kompletnie odpuszcza "zadawanie wielkich pytań", bo są fragmenty wskazujące na sporą świadomość autora względem historycznych sztanc, odbijających się na życiu jednostek i narodów, czy też kwestii realności zdarzeń, jednak na szczęście te "heideggeryzmy" ustępują na rzecz sprytnie realizowanych opowieści, za którymi chce się podążać.

To, co Michałowi Kukule dała Niemcza, teraz odzyskuje w artystycznej i zaskakującej formie. Nie każdy region czy miasteczko mają swoją opowieść, a wydaje mi się, że wszystkie potrzebują podobnego przepuszczenia przez filtr wyobraźni po to, by stworzyć nowe mity i w zwykłej, codziennej rzeczywistości zobaczyć niespodziewany walor. Warto się czasem zatrzymać i zobaczyć ten inny świat, inną historię czy też "Inne miasteczko".

Niektórzy pisarze tworzą sobie laurki, aby przeglądać się w nich jak w lustrze, inni piszą o pewnych ludziach, próbując z ich pojedynczych losów wyprowadzić uniwersalne konstrukty znaczeń. Są też tacy, którzy wyznają miłość danym miejscom na świecie i zamiast kłócić się z losem oraz przygodnością, wrzucającą człowieka w określony tunel rzeczywistości, składają hołd miastom,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Studium w sepii


Często czytelnik nie wie, jak głęboko sięga literacka gra, którą prowadzi dany autor. Czy polega ona tylko na umiejętnym przesterowaniu swojej biografii, świadomych cytatach, czy może jednak uprawia on, zapożyczając na chwilę określenie ze słownika Geertza, tak zwaną „głęboką grę”. To, co jednak było dla znanego antropologa kultury dogłębnym wejściem w strukturę wybranego środowiska po to, by wyłuskać najważniejsze kody, którymi kieruje się określona społeczność, dla autora może być formą sztukowania wielopiętrowych znaczeń lub zacieraniem granic pomiędzy fikcją i prawdą.

Można mieć skojarzenia z ostatnim filmem Quentina Tarantino i pokazanym tam sposobem kreacji prawdy, fikcji, fikcjo-prawdy i całej masy niejasnych ontologicznie tworów, które trudno byłoby jednoznacznie zakwalifikować – gdyby ktoś chciał podobne próby poddać wizualizacji, moglibyśmy zobaczyć manekin lub amatorską rzeźbę, w której nos nie istnieje, oczy są prawdziwe, usta operują tylko na przypuszczeniach, a całość służy po prostu dobrej zabawie. „Człekołak” Artura Dudzińskiego w żadnym razie nie jest twórczością, która ma wywoływać uśmiech na twarzy, ale kwestia plastycznego podejścia do zdarzeń w celach terapeutycznych może się kojarzyć z trikiem użytym w „Pewnego razu... w Hollywood”. Z tego powodu odbiorca prozy poznańskiego autora w żadnym razie nie może mieć pewności, czy wspomnienia bohatera są formą szczerej, choć poddanej literackim zabiegom, spowiedzi czy może to fikcja oparta na wielokrotnie pozawijanych pętlach.

To, co zwraca najbaczniejszą uwagę, gdy wchodzi się powoli w tajemniczy, duszny świat „Człekołaka”, jest daleko posunięta wsobność tej książki – postaci mają swoje przezwiska, pewne czynności określane są kodami, a spisywane wspomnienia realizowane przy użyciu półsłówek, zatajeń, metafor i symboli. Ta atmosfera pełna zatęchłych zapachów, krzywdy, większych i mniejszych traum, zwierzęcych potrzeb, zwyczajnego zadawana cierpienia wysyła w światy filmów i książek, w których uciśniona psychika bohaterów musiała rozkwitnąć wrażliwością i przesadnym poszukiwaniem symboliki w różnych zdarzeniach, aby poradzić sobie z zadanym przez świat i ludzi złem. Stąd w „Człekołaku” znajdziemy pomieszczenia w sepii, brudne prześcieradła i firanki, rodzącą się cielesność, cierpkie powidoki z przeszłości podlane deszczem muzyki klasycznej. Drobna książka Dudzińskiego otwiera nienazwane odczucia i przywołuje lepkie mikroświaty podobne do buduarów, strychów i korytarzy znanych z prozy Meyrinka czy Schulza lub też filmu „Pająk” Cronenberga.

Momentami przypominają się także Pilch, Iwaszkiewicz i Roth, do którego „Kompleksu Portnoya” Dudziński nawiązuje. „Człekołak” to książka o powikłanej terapii, pozwalającej na wyjście z dziecięcej skorupy, w której schował się bohater po piekiełku przeżytym w domu rodzinnym. Rodzice porównywani są tu do mitycznych stworów, które budzą się w nocy, z ich ust kapie krew, a w pustych oczach jest miejsce tylko na zniszczenie. Ten świat, który rozpadł się zbyt szybko, musi być ponownie scalony, a bohater powinien dowiedzieć się wreszcie, że może być w jego życiu inaczej. Pomaga w tym literatura i granie partii trudnej gry z terapeutą. Skoro oprawców można nazwać inaczej, poddać ich w wyobraźni nowym zasadom, w takim razie jest szansa na to, aby się uwolnić i wymyślić siebie na nowo.

„Człekołak” jest formą oddania hołdu literaturze, która nie tylko dzięki odpowiednim wiązkom słów potrafi dokopać się do zapomnianych wspomnień, ale także rozbić przeszłość w pył. Z pomocą wypracowanych przez wieki technik literackich i mocnemu psychologizowaniu proza stała się skutecznym remedium, ciągle proponującym nowe rozwiązania i dającym wyobrażone możliwości, dzięki którym „tak zwana trudna prawda” okazuje się tylko mirażem.

Fraza Dudzińskiego jest bardzo elegancka, oparta na powściągliwym szlifowaniu zdań i umiłowaniu detalu. Dynamika wspomnień miesza się tu z pewną statycznością niepewnego bohatera, którego sprawczość została zabita poprzez powolne podgryzanie potworów, wilkołaków, człekołaków i całej mitycznej czeredy, nie okupującej tylko starodawnych bestiariuszy, ale ciągle obecnej tu i teraz, mieszkającej w blokach, kamienicach i domkach jednorodzinnych. Autor zdaje się mówić, że trauma potrzebuje metafory, a kto lubi zatapianie się w ciężkich passusach, błotnistym świecie przedstawionym i żyznej literaturze, znajdzie w „Człekołaku” materiał, który wygina szczękę i daje duże pole do interpretacji i rozmyślań.

Studium w sepii


Często czytelnik nie wie, jak głęboko sięga literacka gra, którą prowadzi dany autor. Czy polega ona tylko na umiejętnym przesterowaniu swojej biografii, świadomych cytatach, czy może jednak uprawia on, zapożyczając na chwilę określenie ze słownika Geertza, tak zwaną „głęboką grę”. To, co jednak było dla znanego antropologa kultury dogłębnym wejściem w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Oddychaj, tylko żeby twój oddech było słychać” – nawijał pewien raper ze Słupska, który przeszedł już na zasłużoną emeryturę. Podobnie słyszalny oddech, utożsamiany tu z chęcią wypowiedzi, czasem krzykiem, odpowiednim rytmem czy intonacją, wybiera Agnieszka Zajdowicz, autorka zaskakująco bogatego tomu wierszy „Na jeden oddech”. Nie łatwo zmierzyć się z tym zbiorem, bo rozgrywa się on na co najmniej kilkunastu płaszczyznach tematycznych czy językowych, które sprytnie na siebie nachodzą, tworząc w głowie odbiorcy coś w rodzaju przenikającego się modelu 3D, przypominającego choinkę lub niespotykaną, ostrą figurę geometryczną. Są to wiersze niebezpieczne, ale właściwie dla kogo, skoro sama autorka zdaje się nie mieć zbyt dużych nadziei związanych ze słyszalnością głosów poetyckich we współczesności. Są one jak mamrotanie przez megafon w bunkrze znajdującym się gdzieś daleko na poligonie za lasem.

Czy Agnieszka Zajdowicz przejmuje się tym stanem rzeczy? Chyba nie bardzo – ona chce po prostu oddychać wersami, bo to, co poetyckie, stało się już dla niej prawdopodobnie życiowo najważniejsze. Jesteśmy w świadomej niszy: tu ostatni żołnierze i żołnierki ze swoich posterunków na małych wyspach szepczą komunikaty przez walkie-talkie do ludzi sobie podobnych, dla których nie jest to szum, ale stałe recepty na codzienność czy czysta językowa gimnastyka. Chce się o wierszach tej autorki opowiadać, wykorzystując szereg metafor, obrazów, wizualizacji, bo na to wygląda, że są to tego rodzaju teksty – bardzo namacalne, sensualne, pozostawiające w odbiorcy trwałe ślady. Podczas lektury, miałem co chwilę inne skojarzenia, na przykład z borowinowymi okładami albo bambusową konstrukcją, którą nakłada się na świat. Nie jest to jednak Franaszkowska ciepła bluza z kapturem, ale coś brudniejszego, coś w czym można się utytłać. Autorka zdaje się mówić, że nie istnieje życie bez poetyckiej wkładki i zaprasza na ślizgi na brzuchach po błocie, których daleką patronką jest bardziej Genowefa Jakubowska-Fijałkowska, niż śródziemnomorscy klasycy.

Zajdowicz nie jest jednak aż tak zacięta jak poetka urodzona w Mikołowie – jej bohaterka zawieszona między walką a codziennymi obowiązkami czasem chciałaby ugryźć do krwi, ale wybiera raczej miejską obserwację: bezimienni ludzie roztapiają się w światłach neonów, ktoś testuje gardło w oknie, na bruk spadają kapsle. Z takiego podpatrywania rodzi się poezja tej autorki – z poszukiwania metafor i znaczeń w tym, co znajduje się najbliżej – z prostych, codziennych spraw i ich bezpretensjonalnego notowania. Wierzy się w tę postać i jej historie. Wydaje się, że jest ona kimś na styku, zawsze na pograniczu – ostrza wymierzone w tani patriotyzm czy utowarowienie tożsamości rozpływają się tu w stoicyzmie lub też pewnego rodzaju czekaniu na karę ze strony ludzi i świata. Olbrzymi głód znaczeń i intelektualny ferment łagodzone są przez drobną mistykę czy też przywdziewanie stroju szamanki, która ma do pogadania z naturą i księżycem.

Kwestia bycia „pomiędzy” wydaje się być kluczowa w kontekście tego zbioru. Na jednej stronie spotka się tu wspominanie słomy, trzewików w kurzu, słońca szeleszczącego między gałęziami w sadzie, a na drugiej dłonie zostawiające ślady na ekranie, wijące się kable i poznawcze glitche. Obok pisania najprostszego z możliwych odkrywa się w „Na jeden oddech” całą serię językowych susów, w których frazeologizmy i popularne gramatyczne cegły rozciągane są jak guma. Ważny u Zajdowicz jest także rytm – czasem kastaniety, może fortepian, za chwilę szepty, kołysanki, punkowe „darcie ryja” i brukowe rymy. Zaś małe detale językowych układanek, takie jak przecinek, kropla czy myślnik widziane są tu niczym materialne zjawiska – mowa poszła w świat, można wziąć ją do ręki i rzucić nią o mur.

Ważnym tematem w tomiku Zajdowicz jest rodzina, która daje ukojenie, ale jest także źródłem traum, cięć, nieporozumień i niestabilności. Receptą na to, aby sobie z tym poradzić i dojść do psychicznej i relacyjnej homeostazy, jest, według zabłudowskiej autorki, właśnie poezja. Wersy pomogą w zabliźnianiu się ran – Doktor Wiersz przyjdzie na wizytę domową i wszystko się dzięki niemu jakoś ułoży. „Na jeden oddech” to bogaty, komunikatywny zbiór, w którym autorka bez problemu uniwersalizuje swoje bycie w świecie, dzięki czemu odbiorca może współdzielić te uczucia i stany, a nawet chwilami bawić się ową poetycką maszynką, jej dźwiękiem oraz bogatą ilością warstw znaczeniowych i tematycznych.

„Oddychaj, tylko żeby twój oddech było słychać” – nawijał pewien raper ze Słupska, który przeszedł już na zasłużoną emeryturę. Podobnie słyszalny oddech, utożsamiany tu z chęcią wypowiedzi, czasem krzykiem, odpowiednim rytmem czy intonacją, wybiera Agnieszka Zajdowicz, autorka zaskakująco bogatego tomu wierszy „Na jeden oddech”. Nie łatwo zmierzyć się z tym zbiorem, bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasem się mówi, że poezja w wersji klasycznej próbuje oddać tę zaskakującą relację między tym, co rozgrywa się na zewnątrz człowieka, a tym, co dzieje się wewnątrz, w psychicznej i zmysłowej maszynerii podmiotu. Język służyłby w takim wypadku jako narzędzie, które albo ma prostować ścieżki przedstawiania relacji ja-świat, albo gmatwać możliwości poznania, doprowadzając do wrażeniowej pętli, hiperinflacji znaczeń, spiętrzeń czy też kompletnego chaosu. „Spadać można równie dobrze w poziomie” Martyny Piotrowskiej zaciąga kredyt w banku wersów z dawnych lat, wykorzystując język, który raczej podaje dłoń odbiorcy, aniżeli ma ochotę przygwoździć go i podręczyć. Także główny temat tego zbioru to napięcia między wewnętrznym a zewnętrznym, a może także namysł nad tym, dlaczego świat w pewnym momencie wdziera się swoimi niespokojnymi łapskami do serca tej dojrzewającej postaci, w której wnętrzu robi się wszystko, żeby zachować resztki idealistycznego oglądu rzeczywistości.

Martyna Piotrowska wydaje się pracować w swoich wersach na własnych doświadczeniach i uczuciach, które sprytnie kontrowane są świadomą grą z poetyckim materiałem zastanym – Poświatowska, Szymborska, echa Młodej Polski czy bliższe współczesności raporty z prywatności wytwarzają tu wspólnie wrażliwą rzeczywistość, wyraźnie gustującą w atmosferze dawnych czasów, z wektorem zdecydowanie skierowanym ku sygnalizowanej już wsobności. Ballady wewnętrzne, ta cała sejsmika mózgu wydają w tym zbiorze kluczowe – autorka zdaje się mówić, że codziennie następują małe prywatne końce świata, a potem zmartwychwstania o poranku. Nie ma to jednak związku z szerszą, zewnętrzną perspektywą – podmiot, w którym buzują te podgrzane emocje, dla postronnego obserwatora wciąż jest tym samym obiektem. Wewnętrznych rozpadlin nie zauważają nawet najbliżsi – stąd spadać można równie dobrze w poziomie – cicha kulka powoli toczy się po stole, szukając ujścia z piwnicy, o której nikt nie pamięta.

Ciekawym wątkiem w tomiku Piotrowskiej jest namysł nad potencjalnością życia, nad tym, jak wiele okazji gdzieś znika, roztapia się. Wybory, które ostatecznie podejmujemy, są kompletnie losowe, ich stukrotnym rewersem jest mnogość historii, mogących się równie dobrze wydarzyć lub nie. Przypominają się w tych rozpoznaniach te fragmenty z „Nieznośnej lekkości bycia”, w których Kundera wyliczał, jak wiele przypadków musi się zdarzyć, aby zwykła dwójka osób mogła się poznać. Stąd rzeczywistość w „Spadać można równie dobrze w poziomie” nie przypomina linii prostej, ale raczej mgławicę, kulę, z której wychodzą tysiące nitek, mogących w zupełnie inny sposób ukształtować tę uczuciową książkę.

Rozedrganie, wielość osobowości walczących w ramach jednej psychiki o chwilowy prymat – o tym także opowiadają wersy tej poetki, lubiącej posłużyć się czasem grupowymi odezwami w celu szerszego utożsamienia się ze swoim pokoleniem czy skorzystać z drugiej osoby liczby pojedynczej, w której autorka wchodzi w odrobinę nauczycielskie czy też mentorskie tony specjalisty od uczuć, emocji i wewnętrznych tąpnięć. Szybko jednak te fragmenty, lekko dotknięte szykiem przestawnym, rozpływają się w pogodzeniu ze światem w stylu wręcz franciszkańskim. Cieszą tutaj błyski w rodzaju: „świat zastygł jak małe serca mew” czy też „odlew powietrza”. Ten zbiór, w którym dominuje ton pewnego zagniewania na współczesność z całą jej szybkością oraz naskórkowością, kończy się wrażeniem spełnienia, zaczerpnięcia oddechu, a nawet ukojenia.

„Spadać można równie dobrze w poziomie” to tak naprawdę tomik o dziewczęcym dojrzewaniu – pojawiają się tu zawoalowane opisy pierwszych prób w tym na poły dorosłym świecie, czasu błędów i testowania życia, zastanawiania się nad chmurami możliwości, potencjałem każdego dnia i międzyludzkich relacji. Po tym okresie musi przyjść spokój, który utożsamiany jest tu przede wszystkim z miłością i zrozumieniem samej siebie. Zbiór wierszy Piotrowskiej czule się domyka i można spokojnie odłożyć go na półkę do czasu kolejnej lektury, podczas której odkryje się nowe zakamarki w tym świecie zawieszonym między rozedrganiem a zgodą na przeżywanie.

Czasem się mówi, że poezja w wersji klasycznej próbuje oddać tę zaskakującą relację między tym, co rozgrywa się na zewnątrz człowieka, a tym, co dzieje się wewnątrz, w psychicznej i zmysłowej maszynerii podmiotu. Język służyłby w takim wypadku jako narzędzie, które albo ma prostować ścieżki przedstawiania relacji ja-świat, albo gmatwać możliwości poznania, doprowadzając do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piotr Barański wraca z nową poezją, tym razem zebraną w zbiorze o szybkim, dobrze brzmiącym tytule, „Rym”. Zbiór ten jest kolejnym ogniwem konsekwentnej strategii twórczej autora. Wszystkie tomiki Barańskiego wydają się spowinowacone ze sobą, tak jakby mocno szczepione dłońmi z resztą twórczości poety, razem tworząc coś w rodzaju sznura, pochodu dążącego w przyszłości do utworzenia koła spełnienia. A stanie się to wtedy, gdy formuła poetycka będzie już w całości gotowa i zastygnie w ostatecznym kształcie.

Autor głównie przez swoje notki biograficzne prowadzi politykę samookreślenia, zdefiniowania swojej twórczości, rozbicia mylnych interpretacji, które przylgnęły do jego starszych kawałków. Czuje się w tych autotematycznych wstawkach chęć pokazania swojej zmienności, własnej drogi metamorfoz. Barański jednak nie zmienia się tak bardzo, co wcale nie musi zostać odebrane in minus, jawi się raczej jako kontynuator swojego stylu, w którym pierwsze skrzypce gra zwięzłość, minimalizm.

Sposób podania wersów w „Rymie” jest beznamiętny, prawie mechaniczny, a autor, mam wrażenie, chce mówić o czymś ludzkim, emocjonalnym, uczuciowym. Z tego mętliku formy i treści wypływa całkiem ciekawa sytuacja kontrastowa, przypominająca wyobrażoną scenę z Odysei Kosmicznej, w której komputer HAL 9000 zacząłby deklamować poezję swoim głosem ze specyficzną kadencją. Prawdopodobnie jego wiersze nie byłyby oparte na opisie, wytwarzaniu klimatu czy określonego poetyckiego tła, ale na ciągłej produkcji znaczeń. Taka właśnie jest poezja Piotra Barańskiego, każdy jej wers ma dążyć do specyficznego morału, puenty, otoczki logicznej, która niesie za sobą znaczenia lub odkrywa pewien potencjał nowego spojrzenia w pozornie przezroczystych językowych zbitkach. Tym samym czytelnik naturalnie zostaje postawiony przed zadaniem, jego pobyt w „Rymie” ma charakter gry zręcznościowej, łamigłówki do rozwiązania. Każdy wiersz jest małym labiryntem, poziomem do przejścia, niedużym sejfem, do którego zbliżamy się z widelcem. Tak naprawdę po skończonej lekturze powinniśmy otrzymać planszę, na której wyszczególnione byłyby nasze osiągnięcia i wyniki: ilość rozwiązanych zagadek, wziętych złotych monet, tajnych bonusów, liczba uników przed toporem, ślepą uliczką czy wnykami ustawionymi w trawie. Poezja interaktywna? Automaty z poezją? Poezjonoid? Prawdopodobnie autor „Rymu” powinien włączyć się w ten nowy nurt.

Co się wydarzy, gdy Barański utworzy wspomnianą już całość, słodkie koło, swoje królestwo, do którego będzie dzierżyć klucze? Zastygnie, będzie obserwatorem własnego pola na mapie, czy wyruszy, aby odkryć nowe tereny? Możliwe także, że wszystko zburzy, aby zasiać nowe ziarno na gruzach jednostkowego świata. Jak uczy Susan Sontag w „Przeciw interpretacji”, literatura nie powinna być tylko służką autora, który przygotowuje zagadki znaczeń do rozwiązania, czy też wypożyczalnią szkiełek egzegezy, nakładanych we własnym światku przez czytelnika. Może chodzi o coś małego, prywatnego, nienazywalnego, tajemniczego, coś, co wybucha w całkiem innym miejscu, niż tam, gdzie podłożyliśmy proch.

Piotr Barański wraca z nową poezją, tym razem zebraną w zbiorze o szybkim, dobrze brzmiącym tytule, „Rym”. Zbiór ten jest kolejnym ogniwem konsekwentnej strategii twórczej autora. Wszystkie tomiki Barańskiego wydają się spowinowacone ze sobą, tak jakby mocno szczepione dłońmi z resztą twórczości poety, razem tworząc coś w rodzaju sznura, pochodu dążącego w przyszłości do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy Piotr Barański w swoim najnowszym zbiorze wierszy nawiązuje do idei miasta-ogrodu, myśli o końcu cywilizacji, gdy rośliny przebiją dywany, obrazy, pożrą pomniki i arterie? A może chodzi o tę niezliczoną ilość zakurzonych paprotek, które oblegają urzędowe kwietniki i parapety w prokuraturze, będąc porzuconym symbolem ujarzmionej natury? Chyba żadna z tych odpowiedzi nie jest prawidłowa. Myślę, że warszawskiemu autorowi chodzi bardziej o namysł nad językiem, narosłym na podstawie odwiecznego ludzkiego przyglądania się przyrodzie, a który teraz rozbija się w niedostosowanym do niego mieście, pełnym murków, skrzyżowań, biurowców, supermarketów, wirujących ulotek i haseł.

Poza tym „naturo-gadaniem” czy też „naturo-myśleniem” najważniejszymi tagami „Miasta roślinnego” zdają się być „obserwacja” oraz „horyzont”, choć dla autora horyzont nie mógłby istnieć bez aktu jego obserwacji. Barański powtarza Kantowskie rozpoznanie uzależniające istnienie świata od obecności obserwatora. Według poety nie ma żadnej obiektywnej rzeczywistości, to podmiot wytwarza wszystko swoimi zmysłami, a później zabiera się za odkodowywanie przyjętych wrażeń przy pomocy języka. Autor przykłada do widzialności, do tak rozumianego horyzontu, swoje narzędzia, aby spróbować wyłapać paradoksy narastające między materialną a językową sferą rzeczywistości. Przypomina tym odrobinę ludzi z dawnych czasów, próbujących prostymi przyrządami geometrycznymi dotrzeć do zasady wszechrzeczy, czy też angielskich lub holenderskich malarzy krajobrazu, którzy całymi godzinami wpatrywali się w tę tajemniczą linię pomiędzy niebem a ziemią.

Gdy linie, bryły, pion, poziom i horyzont na chwilę chowają się tu pod wersami, zaczyna się wyczuwać pewną autorską niechęć wobec zawłaszczanego przez korporacje i anglicyzmy języka. Puchnące w głowie leady i prodżekty rzucają się stylem wilkołaka na rusałki, łąki, mech i cały olbrzymi bagaż z niegdysiejszych uroczysk i ruczajów, których właściwością był przyjemny nadmiar szeleszczących głosek. Odzywa się w „Mieście roślinnym” pewna tęsknota do archetypowej grupy wsparcia, plemienia, sacrum, świata ciepłych słów, które znaczą dokładnie to, co mają znaczyć.

Piotr Barański dalej szlifuje swój idiom. Beznamiętne gry językowe, swoisty dystans, ukrywanie podmiotu lirycznego za wersami, skłonność do miejskiej obserwacji i wyłapywania szybkich skojarzeń, tworzenia rebusów codzienności – to jego "spécialité de la maison". Często jest to badanie języka na dość standardowym poziomie, ale zdarzają się też poecie momenty mocniejszej, niecodziennej analizy. Szukając takich, warto przypatrywać się dalszym krokom Barańskiego, jego wychodzeniu poza horyzont. Oko ma już naostrzone, ołówek też. W jakim kierunku pójdzie to pisanie? Tego nie wie nikt; może przyszłość ma jakiś plan, ewentualnie sam autor.

Czy Piotr Barański w swoim najnowszym zbiorze wierszy nawiązuje do idei miasta-ogrodu, myśli o końcu cywilizacji, gdy rośliny przebiją dywany, obrazy, pożrą pomniki i arterie? A może chodzi o tę niezliczoną ilość zakurzonych paprotek, które oblegają urzędowe kwietniki i parapety w prokuraturze, będąc porzuconym symbolem ujarzmionej natury? Chyba żadna z tych odpowiedzi nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po sukcesie „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy podniosły się gdzieniegdzie ciche głosy o tym, że podobnej książki nie wypada krytykować, bo byłoby to prawie równoważne z bezczeszczeniem pamięci o zmarłej matce autora. „M+M” Dominiki Lewickiej-Klucznik nie warto krytykować, ponieważ to mocny i intensywny zbiór wierszy, ale rzeczywiście książki z wrażliwym tematem, opartym na szczerym doświadczeniu pisarki lub pisarza, stanowią pewien problem opisowy, każde zdanie w podobnym tekście jak ten przypomina chodzenie po lodzie w zbyt ciężkich butach.

Elbląska autorka pisze o sprawach jej najbliższych, o relacji matki i niepełnosprawnego dziecka, o przedzieraniu się przez gąszcz państwowych druczków, społecznej niechęci, o codziennej walce dedykowanej osobie, która poradzić sobie nie jest w stanie. „M+M” jest efektem uniwersalizacji własnych przeżyć i stworzenia na ich podstawie nośnej historii, która ma drążyć, wiercić i zmieniać ludzkie przyzwyczajenia myślowe czy utarte opinie. Ta para-poetycka, para-reporterska ballada o Marianku i Mariolce rzuca snop światła na miejsca, których nie znamy lub nie chcemy znać. Robi to jednak na tyle skutecznie, że odbiorca ma ochotę wziąć sprawy w swoje ręce, przeciwstawić się niegodziwości, czyniąc tym samym świat trochę lepszym miejscem.

„M+M” nie ma w sobie nic z dydaktyzmu czy szybkiego manifestu. Jest to zdystansowane przedstawianie kolejnych emocjonalnych czy biurokratycznych aktów radzenia sobie z żywiołem niepełnosprawności. Zdaje się, że bardzo ważne jest obranie odpowiedniej egzystencjalnej i pisarskiej formy, która poradzi sobie z cierpieniem. Autorce obca jest chęć uświęcania cierpienia stylem żydowskich mistyków czy Viktora Frankla. Bardziej niż poszukiwanie sensu i znaczeń w „trudnym”, interesuje ją działanie, pragmatyczne ruchy, przesuwanie armii codzienności o kilka pól wprzód. Unika także ubierania się w strój ofiary, rozckliwiania się, wymyślania siebie wobec niepełnosprawności. „Miała wrażenie, że te turnusy są dla mam, a nie dla dzieci”, zauważa w pewnej chwili, mając spore wątpliwości wobec jednej z form odnalezienia się w podobnej sytuacji i budowania swojej tożsamości w oparciu o chorobę dziecka. Prawdopodobnie na pytanie „kim jestem”, Mariolka nie odpowiedziałaby – „jestem matką niepełnosprawnego dziecka”, tylko „jestem matką, która chce pomóc swojemu dziecku”. Wracając do kwestii cierpienia, możliwe, że jest to źle użyte słowo, autorka chyba nie filtruje własnej sytuacji poprzez cierpienie, a opowiadając o swojej walce, myślę, że mniej mówiłaby o „humanizmie” czy „przyzwoitości”, a więcej o tym, że jest to po prostu życie i trzeba się z nim zmierzyć.

Jest to zbiór wierszy także o mechanizmach systemu, który narósł wokół fenomenu niepełnosprawności, szczególnie po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. System jawi się na kartach „M+M” jako kompletnie dziurawy i niedorzeczny. Urzędnik ustala, gdzie niepełnosprawność się zaczyna, a gdzie kończy, lekarze prowadzą swoje eksperymenty na żywym materiale, przydzielona do pomocy asystentka nie ma ochoty dziecka przewijać, aby nie połamać sobie tipsów, a sanitariusze mają wątpliwości, czy jest sens kontynuować tę „niepełną egzystencję”. W tle majaczy też kościół, który ma swoje opinie i plany wobec cielesnej i mentalnej odmienności swoich baranków. Gdy mówiłem, że samo pisanie o podobnych książkach jest jak stąpanie po bardzo cienkim lodzie, trudno wyobrazić sobie, czym musi być tego rodzaju realne doświadczenie czy próba jego opisu. Czy to moment, gdy rozpływają się metafory i tylko czerń gada sama ze sobą?

Mówi się, że spora część współczesnej poezji to sprytne triki, zabawy idiomami i rejestrami języka – pobawimy się nożyczkami w jego obrębie, wejdziemy w światła i dym, aby za kwadrans o wszystkim zapomnieć. Zdecydowanie nie jest to przypadek „M+M”, wyrazistego zbioru, z zapamiętywalnymi wersami, mocno działającym, niby zdystansowanym, światem, który stoi tuż obok tego prawdziwego. Czy to forma poezji zaangażowanej? Chyba podobne łatki nie mają w tym wypadku znaczenia, wiersze Dominiki Lewickiej-Klucznik dają świadectwo niewidzialnej walki, uwrażliwiają, pobudzają emocje, myśli, działania. Czego chcieć więcej od trzydziestostronicowej książki, która niesie w sobie ładunek, zwykle utożsamiany, z opasłymi tomami z przeszłości?

Po sukcesie „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy podniosły się gdzieniegdzie ciche głosy o tym, że podobnej książki nie wypada krytykować, bo byłoby to prawie równoważne z bezczeszczeniem pamięci o zmarłej matce autora. „M+M” Dominiki Lewickiej-Klucznik nie warto krytykować, ponieważ to mocny i intensywny zbiór wierszy, ale rzeczywiście książki z wrażliwym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Janusz Rudnicki w jednym z wywiadów mówił, że przeszłość jest dla niego tak mocno obecna i namacalna, że wydaje mu się, gdy jest w jakimś mieście, w którym kiedyś mieszkał, że przeszły świat wciąż tam istnieje, że wciąż może wejść do tamtej kamienicy, do tego mieszkania, i jego stara egzystencja będzie na niego czekać, szczelnie zamknięta niczym w kulce z formaliną. Paulina Adamczyk i jej „Przeszłość chwili obecnej” są całkowicie na innej planecie niż wulgarny autor „Śmierci czeskiego psa”, ale jedno ich łączy – przeszłość nigdy im nie odpuści.

Dla kultur plemiennych wszystko sprawiało wrażenie widzialnej lub duchowej manifestacji tego, co było przed nimi. Autorka w swoich wierszach nie hołubi przodków, ale rekwizyty, stare uczucia, kruche relacje. Zdjęcie, przedmiocik, zapach, ponownie odwiedzone miejsce wytwarzają u jej bohaterki mocne imersyjne stany głębokich wspomnień. Nie jest to jednak silnie oddzielona od teraz przeszłość, ale ciągłość trwania – zdjęcie nie uruchamia tylko mglistych reminiscencji, to zdjęcie jest teraźniejszością, jest ciałem.

Sporo się mówi ostatnio o mądrości ciała, systemie sterowania poddanym innym zasadom niż logika i namysł. Taka jest ta bohaterka, swoje intuicje, emocje, empatie wyprowadza z somatycznego obcowania w przestrzeni, z włóczenia się i szwendania po parkach, budynkach, mieszkaniach i ludziach. Spalony wesołek z „Samotnych”, którego grał Jiří Macháček, twierdził, że u każdego, w każdej relacji, coś zostawiamy, kawałek swojej substancji, energii, ducha. Przestrzegał później przed tym, aby uważać i za bardzo się w życiu nie rozdrabniać, bo kiedyś nic z nas nie zostanie, wszystko niefortunnie rozdamy, a na samym, samym końcu robaczy syndyk dobierze się do reszty masy upadłościowej. Podobne myśli wydaje się mieć autorka w swoich czułych wersach. Mówi jakby o tym, aby uważnie stawiać kroczki, a gdy zdarzy nam się niefortunne rozdanie, chociaż o nim mocno pamiętajmy, przeróbmy przeszłość, aby zachować w tym wszystkim coś dla siebie.

Może to jej urok, może to kapitalizm? A może polska zima? Na kartach „Przeszłości chwili obecnej” niczym refren pojawia się potrzeba zawinięcie do portu, wstąpienie do swojego małego kąta, domu, który wizualizowany jest niczym baza do rozmyślań. Na zewnątrz wichury, plucha i słota, a wewnątrz myśli, przeglądanie zdjęć i poszukiwanie ciepła. Kto nie wykona pewnych ruchów zabezpieczających, nie zaprojektuje sobie schronu podczas polskiej zimy, w kwietniu co najwyżej może strzelić sobie w łeb. Łasice i borsuki przygotowują nory, aby przeczekać mrozy. Ucieczki, chowanie się w kokon mogą mieć różne wymiary. Można uciec w streaming albo w przesterowaną Młodą Polskę. Adamczyk wybiera przycupnięcie na kartkach, w czule leciwym świecie, który kojarzy się z werandami, fotelem, „wąska sienią, gdzie będziemy rozkładać mokre parasole”, z recytacją. Jest to dość świadome wejście w podobną dykcję, ale z brakiem potrzeby rozpylania ironii, która gryzłaby metafory dopełniaczowe i mocną uczuciowość. Adamczyk używa bardzo niebezpiecznego rekwizytorium: przyroda, jesienne liście, kartki papieru. Emocje, myśli, doznania czytane są tu poprzez zmiany krajobrazu. Wyjście z twarzą z tak standardowego poetyckiego rozdania to nie lada sztuka, ale autorce się to udaje, bo jest po prostu swojska i szczera, nie boi się prostoty i rzewności.

Przyszło mi do głowy, że taki zbiór wierszy mogłaby napisać Amélia Poulain. Sensualność, uczuciowa odwaga, poszukiwanie magii w okruchu i pyłku, próba spojrzenia na codzienne rutyny w zupełnie niestandardowy sposób. Adamczyk bardziej przypadła mi do gustu w momentach, gdy otwiera się na współczesną rzeczywistość językową, czy też jest nowofalowo zaangażowana, tropiąc metafory nawet w prozaicznej gazetce, którą wyłożony jest kubeł na śmieci. Dokładając do tego jednak jej szczerą uczuciowość i eteryczność, z dużą łatwością można uwierzyć w „Przeszłość chwili obecnej” i cieszyć się tym zbiorem w trudnych czasach smogu i zmarzliny.

Janusz Rudnicki w jednym z wywiadów mówił, że przeszłość jest dla niego tak mocno obecna i namacalna, że wydaje mu się, gdy jest w jakimś mieście, w którym kiedyś mieszkał, że przeszły świat wciąż tam istnieje, że wciąż może wejść do tamtej kamienicy, do tego mieszkania, i jego stara egzystencja będzie na niego czekać, szczelnie zamknięta niczym w kulce z formaliną. Paulina...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od lat z różnych podziemnych nisz dochodziły głosy o mocnych opowiadaniach tajemniczego wrocławskiego autora. Był on nagradzany na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania, publikował w szacownych papierowych czasopismach, ale te, przekazywane drogą pantoflową, pogłoski dotyczyły raczej czytelniczych zachwytów i transów, w które wpadali doraźni odbiorcy tekstów Jakuba Tabaczka. Komunikat tych szeptanek był prosty: w jego historiach świat realistyczny i ten wyobrażony podają sobie łapę, tworząc wspólnie kolorowy, plastyczny i egzotyczny pochód, który na długie miesiące zostaje w świadomości oszołomionego czytelnika.

Zbiór „Czytajcie, co jest Wam pisane” ukazał się wreszcie na papierze, a ploty o jego mocy nie były w żadnym stopniu przesadzone. Mamy do czynienia z soczystym literackim „bombardowaniem”: bo to nie tylko sprawne opowieści, pastowane i pieszczone przez lata, ale też wiązki słów, dzięki którym w kilku momentach możemy zdrapać rzeczywistość i zobaczyć jej szczeliny, dostając się do tej rozedrganej niewidzialnej galarety. Zanim jednak zalejemy autora falą, w pełni uzasadnionych, komplementów, wejdźmy w te opowiadania niczym do śpiworka, gdzie czekają na nas koty, ale też diabeł tasmański.

Ulokowanie tych opowiadań w jakiejś wygodnej szufladce nie będzie wcale łatwe. Oczywiście, odzywają się tu i ówdzie rozpoznane głosy, szepty skojarzeń – przychodzi do głowy Keret, szeroko rozumiany realizm magiczny, Hrabalowskie umiłowanie „swojskich dołów”, z polskich oddźwięków pewnie Gombrowicz z jego biegiem w „absurdalne zaparte” i rozpoznaniami o kościele międzyludzkim, może Sylwia Siedlecka, czy też Marta Kucharska z ich spuszczonymi ze smyczy wyobraźnią i intuicją. Żadne jednak szkiełko i filtr z nazwiskiem czy nurtem nie oddadzą w pełni niecodzienności wsobnego idiomu, którymi cechują się opowiadania wrocławskiego autora.

A o co tutaj toczy się gra? Co się wyrabia w tym laboratorium opowieści, które tak mocno działają na czytelnika, czującego je gdzieś tam w okolicach serca, pleców czy głowy? Mam wrażenie, że podstawą w nich jest badanie granic intersubiektywności. Poznanie jawi się tu nie jako docieranie do obiektywnego, substancjalnego świata, ale trening własnych wizji, wytwarzanie niepowtarzalnych soczewek, przez które będziemy się gapić na najbliższy nam emocjonalny rewir jak przez kolorowego, kupionego na dożynkach, lizaka. Tabaczkowi prawdopodobnie towarzyszy przeczucie, które nigdy nie opuszczało Philipa K. Dicka – nie możemy założyć, że każdy z nas odbiera świat tak samo; nasza sąsiadka może widzieć na niebiesko, łydki naszego ulubionego sprzedawcy mogą być strefami erogennymi, ciotka jest poddana innym biologicznym zasadom, a ratownicy basenowi przeżywają tajemnicze wizualne tańce nienazwanych przemian. Co jednak u Dicka było przedsionkiem do zapętlonych paranoi i dzikiej nieufności wobec drugiego człowieka, u Tabaczka jest wstępem do fascynacji innością, tym drugim bytem, który myśli, czuje i widzi w zupełnie odmienny sposób. „ – To, że nigdy takich nie widziałeś, wcale nie znaczy, że nie istnieją” – mówi do swojego siostrzeńca, podsumowując ontologiczny status niebieskich niedźwiedzi, jedna z bohaterek opowiadania „Niedźwiadek”, ujawniając przy okazji któreś z podstawowych haseł zapisanych przed wejściem do labiryntu „Czytajcie, co jest Wam pisane”.

Zainteresowanie drugim, nadstawianie uszu i gapienie się przed siebie, aż coś się zmieni, aż horyzont zafaluje i zobaczymy coś, czego nigdy tam nie było. To prawdopodobnie Tabaczkowe podstawy, specjalności tego czułego obserwatora i empatycznego gościa wielu zmieniających się i przelewających światów. Niezależnie od tego, czy czarne znaczki wizualizują przed nami amatorskiego boksera-murarza, chłopca, który rozpoznaje świat tragedią, wariata, który nienawidzi rodzynek czy „Ubota”, pływający wiekowy archetyp, wiemy, że autor raczej poda im kompres i postara się ich zrozumieć, a nie przeczołga ich, by wbić im nienawistne szpilki. To literatura niedoskonałych bohaterów z pobocza, którzy jednak podejmują walkę, i, aby wygrać swoją krótką chwilę, będą taplać się w swoich codziennych rytuałach przejścia, szukając oczyszczenia i odkupienia w błotku. To opowieści, w których realizm bez żadnych zgrzytów zjeżdża po rampie prosto w najdziksze ostępy pobudzonej wyobraźni. Komedia i dramat cwałują tu na jednym koniu, świetnie skonstruowane opowieści z rzutkim rytmem poklepują się po plecach z językowymi eksperymentami i śmiałą dekonstrukcją.

Pojawiają się w „Czytajcie, co jest Wam pisane”, sygnalizowane już, momenty wysokiej sztuki, migotania znaczeń i dobierania się do czegoś, co jest daleko poza literaturą i co operuje na niezbadanych metafizycznych dzikich polach. Czasami przypomina się podczas trawienia tych opowiadań magiczne dotknięcie Grzegorza Królikiewicza, który potrafił przez spektakularny cykl obrazów uciec od swojego medium, podłączając się do pasów transmisyjnych nienazwanych uczuć i znaczeń. Tabaczek osiąga kilka razy „to coś”, opisując głównie wizualne przemiany. Coś się zmienia, ciało mutuje, wystrzeliwują ze skóry grudy i brodawki, wnętrzności przelewają się przez rurkę od słoika do retorty, młodość zamienia się w starość za pstryknięciem palca; a może to wszystko gra mrugnięć i sen śpiącego, któremu przyśnił się sen. Tak, jak pamięta się latami scenę przemierzania oceanu na brzuchu olbrzymiej niebieskiej kobiety z „Walca z Baszirem”, tak samo przechowuje się w głowie nienazywalne wizualne spektakle, kreacje wyobraźni Tabaczka.

Bez dwóch zdań, autor się spisał, te opowiadania skaczą w świadomości jak popkorn, a z kulturą kraju, w którym wychodzą w niszy takie kąski, chyba nie jest tak źle. Przekazuję zatem plotkę o tym, że pojawił się na mieście dobry zawodnik, który pisze mocne opowiadania. Nazywa się Jakub Tabaczek. Opowiadań dwanaście. Tytuł: „Czytajcie, co jest Wam pisane”.

Od lat z różnych podziemnych nisz dochodziły głosy o mocnych opowiadaniach tajemniczego wrocławskiego autora. Był on nagradzany na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania, publikował w szacownych papierowych czasopismach, ale te, przekazywane drogą pantoflową, pogłoski dotyczyły raczej czytelniczych zachwytów i transów, w które wpadali doraźni odbiorcy tekstów Jakuba...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Promotorzy czytelnictwa zapominają często o tym, że inne media nie są konkurencją dla książek, ale partnerami, dzięki którym można pełniej poczuć pulę życiowych doświadczeń i otworzyć się na większe spektrum poznawcze. Katechizujące wojny podjazdowe miłośników książek, którzy sakralizują papier, wąchają go niczym kadziło i obfotografują się w pieleszach, produkując odpustowe święte obrazki pod wezwaniem skarpeteczek, kawki i kota, dążą pewnie do wywyższenia swojego kościoła. Literatura pochłania jednak wszystko, wchodzi w nieoczywiste mariaże, nie boi się mezaliansów, tworzy synkretyczne totemy. Filmy odciążyły literaturę w kontekście detalicznego opisywania świata, pozwalając jej skupić się na językowej materii. Dorzuciły też myślenie o akcji w kategoriach montażowych, dowartościowały scenę jako ważną część fabularnego budulca. Rewolucja serialowa za to uczyniła nas chyba bardziej świadomymi tajników poetyki opowiadanej historii. Obserwujemy baczniej to, co się z nami dzieje podczas płynięcia wraz z opowieścią. Dzięki wspomnianemu telewizyjnemu przewrotowi bez problemu używamy takich haseł jak immersja, cliffhanger czy retrospekcja. Mówię o tym wszystkim dlatego, ponieważ „Setki oceanów” wydają się być książką specjalisty od wykładania historii, który raczej pobierał nauk nie z klasyki literatury, ale z seriali.

Zaskakujące jest to, że niektórzy oceniliby ostatnie zdanie jako deprecjonujące, a jest to tylko zwykłe przekazanie czytelniczej intuicji i stwierdzenie równoważne z takimi wypowiedziami jak: „napisał swoją książkę na podstawie obserwacji mrówek, pracy na stacji benzynowej, czytania gazet codziennych, podróży do Australii czy dociekań komparatystycznych w twórczości austriackich pisarzy powojennych”. Paweł Stelmach wzorem Palahniuka, a na naszym gruncie Żulczyka, wpuszcza nas na popkulturowe rodeo, gdzie specjalnością zakładu jest sprawność w żonglowaniu motywami, tłumaczenie decyzji i rozterek bohaterów przez piętrowe, a'la serialowe, retrospekcje oraz przelewanie wszystkich mocy twórczych ku chwale czytelniczej przyjemności i szlifowanie historii niczym otoczaka w górskim strumieniu. Ta specyficzna, wyżyłowana do granic możliwości, atrakcyjność dzieła powoduje to, że „Setki oceanów” wciąga się jak złoto, bijąc przy okazji kolejne rekordy przeczytanych stron na minutę i krzycząc na wzór Scytów wdzierających się do McDonald'sa: WIĘCEJ, WIĘCEJ, WIĘCEJ.

Czytając książkę Stelmacha, odkrywamy powoli kryptocytaty, nawiązania, cegły, z których (czasem może nie zdając sobie z tego sprawy – konstrukcje i fabularne przebłyski lubią zostać nam w świadomości, zatajając szybko miejsce, z którego pochodzą) sztukował swoją zwariowaną, sensacyjno-humorystyczną powieść. Klimaty rodem z prozy, poza wspomnianymi Palahniukiem i Żulczykiem, może też Irvingiem i Kingiem, przychodzą nam podczas lektury „Oceanów” do głowy rzadziej, za to wyświetlają się nam obrazy, wizje i estetyki z klasowych współczesnych seriali. W tej opowieści o czwórce dziwacznych, poszarpanych postaci, których losy powoli się splatają, ciągle zapala nam się serialowe światełko. Gdy poznajemy strumienie handlarzy bronią i narkotykami, którzy przewalają się po pylastym południu Stanów, widzimy „Breaking Bad”, a gdy jesteśmy trochę bardziej na północ „Ozark”. Gdy penetrujemy amerykańską prowincję, spotykamy dziwność, a atmosfera przybiera barwę stali, migocze „Detektyw”. Kiedy autor na szali ustawia dobro i zło, które szachują się we wspólnej walce i dążą do harmonii, wspominamy, trochę już zapomniany, serial „Carnivale”. W momentach mniej poważnych, naznaczonych komediowym sznytem i przebąkiwaniem o fikcjonalności całej tej zabawy, machają do nas z odległego klifu bracia Coen i elementy „świadomej siebie sensacji” znane z „Fargo”, serii na podstawie dorobku słynnych filmowych braciszków.

Mimo tego, że autor tak przygotował swoją, przypominającą olbrzymią kałamarnicę, opowieść, abyśmy lecieli przez strony z szybkością światła, nie zapomniał o „znaczeniu”, czyli często podnoszonej sprawie w kontekście dzieł Tarantinowskich, które bazują na wielu wzorcach i składnikach tworzących odpowiedni koktajl. Stelmach w swojej szalonej, atrakcyjnej książce opowiada o emocjonalnym wyjałowieniu spowodowanym przyśpieszeniem i utowarowieniem każdego elementu rzeczywistości. Zastanawia się nad „sztafetą traumy” i złem, które przekazujemy niczym gruźlicę, często wcale tego nie chcąc. Jego bohaterowie – niezależnie, czy to ksiądz misjonarz, podejmujący się chrystianizacji niemożliwej w pogrążonej wojną domową Somalii, handlarz bronią z przeszłością, prawnik żyjący halucynacjami, czy też porzucona przez rodziców dziewczyna, której nie imają się kule, są emocjonalnie odrętwiali i za wszelką cenę pragną coś poczuć, aby na chwilę zapomnieć o zmorach przeszłości. Te postaci jawią się niczym maszyny napędzane złymi wspomnieniami i potrzebą zmiany, wypalające za sobą ziemię i relacje, pragnąc zagadać swoją uczuciową pustkę i wytłumaczyć się przed sobą sprytnie dobieranymi bonmotami. Przy pływaniu w „Ocenach” przypomina się „Pierwszy krok w chmurach” Hłaski (który nota bene też rozpoczynał od prozy gatunkowej, a dokładnie westernu) z zawartą w tym opowiadaniu ideą o noszeniu zawsze przy sobie kułaczka napakowanego złem, które ktoś nam kiedyś uczynił. W odpowiednim momencie to my zadamy zło, pozbywając się naszego balastu i puszczając przed siebie ognistą kulę, którą ktoś poda dalej.

Nie można żyć dłużej w izolacji, na uczuciowych peryferiach, w swoim tunelu, bańce i oceanie. Ci bohaterowie to wiedzą i pragną metafizycznie się zbratać, być razem przez chwilę jak chłopaki z „Fight Clubu”. Pomagają w tym zaskakujące siły, odwieczne bożki opowieści. Nie mogę jednak zdradzić tutaj niczego więcej, aby nie zepsuć zabawy pływakom, którzy zamiast wisieć na klifie, skoczą w świat przygotowany pieczołowicie przez Stelmacha. Palahniuk, w którymś ze swoich małych nieformalnych wykładzików, pytał, dlaczego mam wejść akurat w świat tej książki, czy tego filmu, dlaczego mam poświęcić swoje cenne godziny, swojego jednorazowego życia na to akurat dzieło, a nie na tysiące innych? Przy „Setkach oceanów” odpowiedź jest prosta: warto, bo to świetnie skonstruowana powieść z rodziny literatury niewyczerpanej, łakomej na elementy pobierane z innych sztuk, z żywymi bohaterami, mocną akcją, filozoficzną wkładką i niecodziennym światem przedstawionym, w którym płynnie mieszczą się strzelaniny, kokaina i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska.

Promotorzy czytelnictwa zapominają często o tym, że inne media nie są konkurencją dla książek, ale partnerami, dzięki którym można pełniej poczuć pulę życiowych doświadczeń i otworzyć się na większe spektrum poznawcze. Katechizujące wojny podjazdowe miłośników książek, którzy sakralizują papier, wąchają go niczym kadziło i obfotografują się w pieleszach, produkując...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tryptyk Piotra Marcina Kraski otwiera klasyczna poezja gorzko-słodkich wspomnień. Przeszłość widziana przez pryzmat kalendarza, zmieniających się pór roku i ważnych indywidualnych doświadczeń formujących, wpisanych w wydarzenia dużej historii, takich jak: upadek komunizmu, śmierć Papieża czy atak na World Trade Center. „To kiedyś” widziane jest tutaj jako kraina mitów i małych jednostkowych przestrzeni, nad którymi krążą wielkie statki historii, które powodują lekkie wstrząsy i uruchamiają egzystencjalne wiry. Wyczuwa się w tej części chęć powrotu do niezakłóconych dziecięcych pętli, pierwszych wycieczek zagranicznych, spokoju, z jakim rysowało się runy na ostatniej stronie zeszytu.

W drugim rozdziale "ROK END LOLA" autor sięga po poezję konkretną, minimalizm, coś w rodzaju mechanicznego zapisu kontrolowanego. Prawdopodobnie chce w ten sposób uciec od autorstwa, kierując uwagę odbiorców na językowe cegiełki. Przez wyliczanie samogłosek w wierszu lub graficzne próby oddania percepcji deszczu czy religijnej epifanii Kraska ma ochotę na chwilę zniknąć, zostawiając nam w poczekalni jolki i sudoku do rozwiązania.

Trzeci segment wita nas literackimi figlami, fraszkami, wykrzykiwanymi przez pijanych szczęściem bachusów. Są to odezwy i prośby o śmiech Zagłobów wyrwanych prosto z karczmy piwnej czy przedwojennych kabaretów. Autor nie lubi trzymać się zasad, potrzebuje swawoli i zabawy, stąd zabiera ze sobą w poetycką podróż i rubasznych wujaszków, i rozentuzjazmowanych gimnazjalistów, próbując zdekonstruować ich języki i oczyścić kontekstowe naleciałości, które obrastają pewne typy wypowiedzi czy małe kultury. Kwestie stylu i kontekstu wydają się kluczowe w tomiku Kraski. Weźmy na przykład niewinny akronim LOL, który występuje w tytule. Mogłoby się wydawać, że ten skrót jest już od dawna passé, swoją świetność zamknął z hukiem ponad 10 lat temu. Wszystko jednak wraca, włącza się w dziwaczny, post-ironiczny taniec kontekstów. W podobny sposób „ROK END LOL” oddaje się we władzę czasu, i właściwie z treściami w nim zawartymi może wydarzyć się wszystko. Zmienią się kulisy i warunki, a sam autor nie pozna znaczeń, pływających jeszcze niedawno spokojną żabką między wersami.

„ROK END LOL” przypomina pociąg z trzema wagonami, a każdy z nich jest całkiem inny. Na stacji stoi grupa złodziejaszków żądnych marcepanu, nie wiedzą jednak, w którym wagonie go znajdą. Pociąg odjeżdża, a oni go gonią, wywracając się o żużel. Podobnie wygląda szybkie, wybiórczo-łakome obcowanie ze zbiorem Kraski. Gdy jednak mamy czas i spokojnie ze smakiem przeżujemy jego wszystkie trzy części, czekają nas niespodziewane przebłyski, humor, możliwość utożsamienia się i nieoczywiste węzły znaczeń.

Tryptyk Piotra Marcina Kraski otwiera klasyczna poezja gorzko-słodkich wspomnień. Przeszłość widziana przez pryzmat kalendarza, zmieniających się pór roku i ważnych indywidualnych doświadczeń formujących, wpisanych w wydarzenia dużej historii, takich jak: upadek komunizmu, śmierć Papieża czy atak na World Trade Center. „To kiedyś” widziane jest tutaj jako kraina mitów i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cosmo(s)

Poetycki debiut Agaty Wielgołaskiej balansuje pomiędzy myśleniem znanym z kolorowych czasopism, czy stron typu VICE a kosmosem, czyli poezją pisaną i rozumianą po bożemu, w której ma być ładnie, poetycko i interpretowalnie. Autorka zaskakująco i z dużą dozą samozaparcia łapie na gorącym uczynku współczesność, czy raczej ponowoczesność. W "Zaplanowanym nieporozumieniu" wypisaną mamy całą litanię ponowoczesnych spięć, głównie tych tożsamościowych, w których próbuje się odnaleźć czasem wybuchowa, a czasem wyblakła, bohaterka. Postać wrzucona w świat poddany Baudrillardowskiej kopii, z tysiącem rozpoznanych i utowarowionych stylów życia, gdzie nieważna jest myśl, tylko emocja, dyktat czasu teraźniejszego. Egzystencjaliści twierdzili, że świat to absurd, ale mimo wszystko trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. Podmiot liryczny "Zaplanowanego..." upozorowany często na dziewczynkę, także wie, że świat to absurd, ale zupełnie nie ma ochoty brać za cokolwiek odpowiedzialności, skoro świat powielił się tysiąc razy i stał się niedojrzały. Można tylko zatopić się w marzeniu, bo rzeczywistość zawsze przegra z wyobrażaniem. Wielgołaska pokazuje nam kolejne obrazki i niczym Magritte mówi, "to nie jest podróż", "to nie jest Stambuł", "to nie jest miłość". Jej bohaterka świadoma tego, że rzeczywistość jest zbyt przejrzysta, wybiera ruch, wystrzał, bycie nienażartą. "Tak sobie teraz myślę//że wszystko to bym naraz zżarła//i wypiła". Hurt, pożarcie w całości, pochłonięcie ciała jako jedyne sposoby na dotknięcie wymykającej się realności.

Z zaplanowanych nieporozumień podsuwanych przez autorkę mniej ważne wydają się nieporozumienia na planie uniwersalnym (ogólnoludzkim) oraz na płaszczyźnie nadania i odbioru - autora i czytelnika. Wielgołaska skupia się na rozpoznaniu nieporozumień damsko-męskich oraz kłopotów w komunikacji międzykulturowej. Kontakty międzypłciowe porównuje do przygotowywania posiłku, otwierania drzwi, sytuacji planetarnej, układania puzzli. Relacje tu są szybkie, nietrwałe, aktorzy związków to dzieciaki, które nie chcą się do siebie przywiązywać. "Ja wiem, że pana nie interesują już inni ludzie", "Zwykle wszystko układa się po jakichś innych myślach". Przeważa niechęć i brak zainteresowania sobą, sprytniejszy wygrywa uczuciową przepychankę.

Opis wkraczania w nową rzeczywistość kulturową, choć niewolny od prostych dychotomii wschód-zachód, północ-południe, zrealizowany jest ciekawiej. Nie ma w nim typowego psioczenia na zaściankowość miejsca, które się opuszcza. Istnieje nawet drobny sentyment – nie jednak do katolicyzmu czy monogamii, ale do polskiego dzieciństwa, przygotowywania przetworów na zimę. Czytelnik właściwie nie wie, dlaczego planująca nieporozumienie się przemieszcza. Od czasu do czasu ma się wrażenie, że niczym Levi Strauss nienawidzi podróży i podróżników. Wydaje się sądzić, że wszędzie może być dobrze lub źle, a Bliski Wschód wybiera przez przypadek lub gnana chwilową fascynacją. Często zainteresowana jest możliwą samodeprecjacją, która mogłaby wyniknąć ze zderzenia kulturowego. Chciałaby być ośmieszona przez orientalizm, sprowadzona na ziemię, skoro po przekroczeniu rzeki nie jest ani swoja, ani ich, ani niczyja. A wszystko to, "pogmatwam bardziej do której tam potęgi". Poprzez zdobytą wiedzą i myślenia zbyt wielowątkowe, czeka ją tylko przyszłość i przeszłość, a "czas pomiędzy jakoś tam zleci".

Na gruncie stylistycznym w "Zaplanowanym..." zwracają uwagę przesunięcia w powiedzeniach i frazeologizmach (kości zostały strawione). "Wiersz na diecie" to koronny przykład wykorzystania tego stylu, zbudowany w całości na zamyśle gry z usankcjonowanymi społecznie zbitkami wyrazowymi.

W debiutanckim tomiku Agaty Wielgołaskiej, który dla niektórych będzie zbyt Cosmo, dla niektórych odpowiedni wyważony, a jeszcze dla innych zbyt poetycki, najbardziej zwracają uwagę aktualność i świeża, szczera krytyka "teraz", a przy okazji radosne zanurzanie się we współczesnej, skopiowanej rzeczywistości. Każdy może przejrzeć się w przygotowanym przez Wielgołaskę lustrze-poradniku, zastanawiając się, czy w tym tygodniu warto odpuścić ćwiczenia, przedstawić się jako windsurfer czy może tylko trzykrotnie zrobić zdjęcie makaronu i wina.

Cosmo(s)

Poetycki debiut Agaty Wielgołaskiej balansuje pomiędzy myśleniem znanym z kolorowych czasopism, czy stron typu VICE a kosmosem, czyli poezją pisaną i rozumianą po bożemu, w której ma być ładnie, poetycko i interpretowalnie. Autorka zaskakująco i z dużą dozą samozaparcia łapie na gorącym uczynku współczesność, czy raczej ponowoczesność. W "Zaplanowanym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trzeba przyjść przed dwunastą, aby dostać jeszcze pierogi ruskie w dwóch barach przy rynku. W znanej kawiarni jej właściciel uprawia prestidigitatorskie sztuczki, zamieniając dwadzieścia metrów kwadratowych patio w scenę znaną z włoskich filmów. W oknach i na ławkach siedzą emeryci i renciści, wyciskając z każdej sekundy obserwacyjne maksimum. Nad miastem wbitym, jak meteoryt, pomiędzy wzgórza czeka w lesie Dolina Muminków, czyli skalna wyrwa, gdzie robiło się ogniska. Dzwony i hejnały zatrzymują czas na coraz bardziej pustych, oblanych słońcem, kamiennych uliczkach, aby za chwilę poderwać gołębie do lotu. Można byłoby tak dłużej, ale każda noworudzianka i każdy noworudzianin szybko odczytają kody, którymi sypie jak z rękawa w swoim debiucie, w „Pępowinie”, Alicja Mielcarek, tworząc na ich podstawie opowieść o powrocie do miejsca narodzin, przemianie i kobiecej solidarności.

Lućka, odrobinę sfatygowana pani psycholog, przyjeżdża z Wrocławia na urlop do swojego rodzinnego miasteczka i to, co miało być tylko powrotem do nostalgicznych wspomnień, zamienia się wraz z kolejnymi przygodami i zwrotami akcji w stały pobyt. Wiąże się z tym próba uładzenia przeszłości poprzez rozwiązanie starej zagadki kochanków znad rzeki, których podpatrywała w dzieciństwie bohaterka. Autorka wykorzystując cały kryminalny sztafaż (małe przesłuchania, szukanie śladów i dowodów, ciągłe pytanie „kto zabił?”), ma czas, aby narysować w swojej prozie rzeczy, które najbardziej ją interesują: prowincjonalne miasteczko jako scena teatralna, opisy relacji i obyczajów, potrzeby i ludzkie dążenia, małe codzienne rytuały, wiara w przeznaczenie czy odkrywanie w sobie niezakłóconej archetypowej kobiecości. Szczególnie zwracają tu uwagę sensualne, „mądro-eteryczne”, motywy kombinowania swojej kobiecej drużyny, z którą raźniej idzie się przez rzeczywistość, odkrywa siebie i jeszcze rozwiązuje zagadkę sprzed lat. Wspólne wywoływanie ducha na „babskim combrze” to jedna z najżywszych i najbardziej kolorowych scen tej książki.

Alicja Mielcarek w swoim pisaniu świadomie lokuje się w noworudzko-wałbrzyskim kobiecym realizmie magiczno-kryminalnym. Tak nieco niezgrabnie można nazwać ten nurt stworzony przez Olgę Tokarczuk i Joannę Bator, o których kilkukrotnie autorka w swojej powieści wspomina. Podstawowymi cechami tego zróżnicowanego, ale rozsławionego w świecie dzięki wielu tłumaczeniom i kinematografii, gatunku, wydają się być: dążenie do nowego porządku, „zmysłocentryczność”, kobiecy punkt widzenia, poszukiwanie jedności i harmonii w trudnym świecie, prymat intuicji nad logiką, konieczność oczyszczenia i wyzwolenia, kreowanie postaci starszej kobiety w typie szeptuchy-mentorki. I wszystko to realizowane z wykorzystaniem mechanizmów prozy kryminalnej. „Pępowina” zanurzona w tym stylu próbuje mimo wszystko wychodzić na brzeg, otrzepywać się, by wygryzać literackie i mentalne korytarze po swojemu. Nie ma tutaj intencji bycia przeciwko czemuś, chęci ukarania kogoś ze swoją kobiecą załogą, na przykład oślizgłego męskiego agresora, jak w „Wielkich kłamstewkach”, które „Pępowina” momentami przypomina. To bardziej potrzeba zrozumienia wszystkich w ich niedoskonałościach, formowanie siły, która wynika z własnego umysłu i ciała, a nie z posiadania wroga, z którym można się zatracić w wiecznym czarno-białym tańcu.

Mielcarek zaprasza czytelników i czytelniczki do wspólnej, niedługiej podróży, podając materiał, który ma odetkać im zmysły. Jej zdania można jeść, przyglądać się im, czy wąchać. Karuzela detali, sprytna struktura tej kryminalno-metafizycznej opowiastki szybko łapią odbiorcę za włosy, niezależnie czy będzie to znajomy eksplorator lokalnego kolorytu, czy kobieta z Suwałk bądź Zabrza. Autorka wychodząc od najbliższego jej sudeckiego świata, naświetla go z wprawą, i tworzy uniwersalną historię o powrocie na „stare śmieci”, o walce z tym czymś z przeszłości, co za nic nie chce dać nam spokoju. Debiutancka „Pępowina” została przecięta (o ile nie odgryziona), a widoki na wolną literacką przyszłość są praktycznie nieograniczone. Ciekawe, gdzie zawędruje autorka, jakie umości sobie nisze. Pozostaje nam z ciekawością wypatrywać jej nowych ruchów, wiedząc już, że wspomniany nurt zasiliła świeża krew, a noworudzka gleba to wciąż czarnoziem dla tych, którzy chcąc oddychać tym, co wyobrażone, widzą to w zasięgu swojej pamięci.

Trzeba przyjść przed dwunastą, aby dostać jeszcze pierogi ruskie w dwóch barach przy rynku. W znanej kawiarni jej właściciel uprawia prestidigitatorskie sztuczki, zamieniając dwadzieścia metrów kwadratowych patio w scenę znaną z włoskich filmów. W oknach i na ławkach siedzą emeryci i renciści, wyciskając z każdej sekundy obserwacyjne maksimum. Nad miastem wbitym, jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W przedszkolu zabierano nas na strych, gdzie w dziwnie podniosłej atmosferze na starym wyświetlaczu pokazywano nam radzieckie bajeczki. Plastelinowe ludziki, owady, zwierzyna przewalały się w nich po dżdżystej ściółce, a to wszystko wśród nerwowych szarpnięć smyczka. Z czymś podobnym kojarzy się pierwsza część książki „Obiecuję ci niewidzialność” Roberta Jóźwika. Autor zaprasza nas na specyficzny festiwal pod paprocią, na którym natura tworzy swoje korowody i układy choreograficzne. Jeszcze bez obserwatora, wkładającego próbki mchu do słoika i robiącego wymaz z mikroorganizmów, aby później delektować się nimi przez szkiełka mikroskopu. Żyje tu za to królestwo chwastów, zielska, strzelających nasion, kropli wody, które moczą małe skrzydła. Bachiczna uczta istnienia, harmonia i spokój, ale też darwinowskie akty obwieszczane nagłym dźwiękiem szarpniętej struny.

Gdy natura w zbiorze Jóźwika ustępuje miastu, wczuwamy się w klimat znany z „Frantica”. Ona zniknęła, choć bardziej odeszła, a bohater, który wyłania się wstydliwe spod wersów, poszukuje jej po omacku w wąskich korytarzach dziesięciopiętrowców, na ulicach, zaułkach, w artefaktach, które po niej zostały. W pierwszej chwili te dwa światy wydają się nie mieć ze sobą zbyt wiele wspólnego, ale autor podrzucając tu i tam wskazówki, pozwala nam uszyć mgliste połączenia między kolejnymi utworami. Natura w świecie tych wersów utożsamiana jest z kobietą, autor stosuje klasyczne rozpoznanie antropologii kulturowej, ale robi to mimochodem, w „Obiecuję ci niewidzialność” nie ma schematycznych naukowych dychotomii, zatapiamy się w krainie niejednoznaczności, przeczuć, dominacji zmysłów.

Nad wszystkim w tym tomie, a głównie nad jego sferą znaczeń i atmosferą, czuwa tytułowa niewidzialność, która szatkuje odbiór i zapewnia wersonautom naprawdę mnogie możliwości interpretacji. Poprzez dziecięce zabawy w duchy, zamykanie oczu, fantazje o znikaniu ku niewidzialności wiecznej lub kończeniu relacji i stawaniu się dla siebie cieniem czy zjawą. Ktoś mógłby pomyśleć także o autorskiej niewidzialności, usuwaniu się z głównej sceny czy też języku niewidzialnym, który pędzi z prędkością światła do swojej materialnej reprezentacji. A kto wie – może gdy przejedzie się zapalniczką między wersami Jóźwika, ujawnią się sprytnie ukryte tam kawałki.

Cieszy styl autora. Mało kto jest tak nastawiony na spokój, a nie poetycką szarżę. Umiarkowane, powściągliwe pisanie wywołuje zdecydowanie mocniejszy efekt niż odpalane co chwilę petardy, które buzują kolorami, narzucają się i terroryzują odbiorców. Właśnie w taki sposób powinna być realizowana tego rodzaju poezja intuicji, poszukiwania alternatywnej duchowości, mitu, biologii, gdzie ciało wydaje się być wpisane w przestrzeń i kalendarz. Blizny, płuca, guzy, tętnice – rzeczywistość przesiąknięta jest tutaj myśleniem cielesnym, ulice, elementy krajobrazu i czasowe formacje porównywane są do cząstek organizmu; a to wszystko napełnia duchowość – podstawowa, naturalna, archetypowa, a może także w pewien sposób pogańska. „Obiecuję ci niewidzialność” jawi się jako powidok przedszkolnego wypadu na strych, ale tym razem radzieckie bajeczki pokazując nam więcej życia, wtajemniczają w skuteczne techniki sztuki znikania.

W przedszkolu zabierano nas na strych, gdzie w dziwnie podniosłej atmosferze na starym wyświetlaczu pokazywano nam radzieckie bajeczki. Plastelinowe ludziki, owady, zwierzyna przewalały się w nich po dżdżystej ściółce, a to wszystko wśród nerwowych szarpnięć smyczka. Z czymś podobnym kojarzy się pierwsza część książki „Obiecuję ci niewidzialność” Roberta Jóźwika. Autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gombrowicz w dzienniku pytał, dlaczego nie mamy pięciuset rąk. Zwolennicy teorii wieloświatów odpowiedzieliby, że pewnie mamy, ale akurat nie w tej rzeczywistości. Każda wyprawa na pola fantazji, w obszary potencjalności jest naturalną ucieczką spod brzytwy Ockhama; kiedy przestaje nas interesować ekonomia dowodzenia, dokładamy w wyobraźni tysiące zmiennych, nowych rozwiązań, nieistniejących bytów. Nie różnimy się pewnie w tym względzie od ludzi z dawnych czasów, którzy gdybali sobie o tym, tworząc swoje historie, że może istnieć coś więcej, coś, co jest niewidzialne na pierwszy rzut oka. System wyobraźni, gdy mózg gatunku już się ugruntował, prawdopodobnie niewiele się zmienił przez wieki, z tą małą różnicą, że fantazji, snów, pomysłów, przebłysków nie uznajemy już automatycznie za prawdę czy objawienie, traktując je bardziej jako źródła poznawczych gier i przyjemności. Wystarczyłoby jednak kilkutygodniowe pełne zanurzenie w myślach, światach wyobrażonych, aby odkleić się od wymagań codzienności i wybiec nago na osiedlowy skwer, przypominając tym samym jakiegoś starożytnego mistyka.

Wyróżnijmy teraz na nasze chwilowe potrzeby dwa typy wyobraźni: wyobraźnię pomniejszającą i powiększającą. Kafkowski robak, w którego zamienił się Gregor Samsa, to zdecydowanie wykwit fantazji ukorzenia się, a wszelcy mitologiczni herosi i komiksowi superbohaterowie muszą być wynikiem marzeń, które chcą więcej. „Przedwieczny” Oskara Wiadernego jawi się jako krzyk ośmielonej wyobraźni, niezgadzającej się na spokojne, zrytualizowane życie w małym miasteczku w Kotlinie Kłodzkiej. Młody autor usiadł w fotelu, podbił stawkę rzeczywistości, krzycząc WIĘCEJ i wszedł na kilka lat do swojej głowy, aby stworzyć fantastyczne uniwersum.

Niełatwo oddać szereg fabularnych zwrotów, retardacji, zapętlających się motywów, które pod koniec „Przedwiecznego” sprytnie się dogrywają. W tej historii o młodym, niezbyt chętnym do nauki w liceum, chłopaku, prowadzonym przez mentora, ducha astralnego, który szepcze mu na ucho tajemnice wszechświata i tajniki głęboko ukrytych mocy, najbardziej uderzają fabularna sprawność i plastyczność zadziwiającego makrokosmosu. Jest to świat wynikający z codzienności, realistycznych obowiązków, sennych noworudzkich poranków, w których pojawia się nagle szczelina, przez którą płyną fantazyjne formuły. Zwykły licealista, Piotr Rey, odkrywa swoje galaktyczne przeznaczenie i wpada w wartki nurt zdarzeń. Od momentu stopienia się bohatera z Astralem, kosmicznym aniołem stróżem, podróże w czasie, magiczne pojedynki, wywoływanie potworów z najdalszych zakątków wszechświata oraz ciągłe rozważania o dobrze i złu pojawiają się prawie na każdej stronie „Przedwiecznego”.

Oskar Wiaderny w swojej pierwszoosobowej narracji prawdopodobnie przemyca sporo z siebie i ktoś mógłby czytać jego książkę jako podrygi wielkościowej fantazji, gdyby nie autorski dystans i swoisty profesjonalizm w podejściu do mechaniki historii. Młody pisarz wie, że bohater nie może dostać wszystkiego od razu, musi mieć swoje lęki, słabości, niedoskonałości i bardzo mocnego przeciwnika. Postać musi przejść swoją drogę i się zmieniać (niekoniecznie na lepsze), a kwestie fabularnej moralności nie mogą zostać schematycznie rozdane. W „Przedwiecznym” pojawia się także sporo fragmentów, które są alegorią współczesnych problemów społeczno-politycznych, niektóre motywy poddane są podwójnemu kodowaniu, które możemy starać się odczytać albo potraktować je po prostu jako część przygód.

Cenna jest w książce noworudzkiego autora troska o wewnętrzną logikę fantastycznego świata, według Lemowskiego przykazania w tym gatunku nic nie powinno dziać się samo z siebie. Autor zdaje się o tym wiedzieć, dbając o odpowiednie wstawki wiedzy, które trzymają nas bez zakłóceń w tym nadprzyrodzonym świecie. Jeśli jesteśmy już przy dużych nazwiskach, trzeba wspomnieć o tym, że w rozdziałach „Przedwiecznego” z podróży w czasie do średniowiecznego zaczarowanego lasu przypomina się Tolkien, przy szaleństwie fabularnych zapętleń Dick, a w innych momentach tysiące komiksów, bajek czy filmów. Tutaj musimy dla rzetelności opisu zwrócić uwagę na kilka fabularnych sztanc w „Przedwiecznym”. Międzynarodowa szajka przestępcza odnaleziona w magazynie w małym miasteczku musi budzić zdziwienie dociekliwego czytelnika, przypominając mu wyimek raczej z pulpowych powieści. Zwracają uwagę także inne popkulturowe prefabrykaty, które jakby odrobinę wystają z rzutkiego materiału powieści. Chciałoby się też w książce Wiadernego większego zróżnicowania języka, ponieważ postaci współczesne, średniowieczne i galaktyczne mówią względnie podobnym do siebie stylem.

Poza tymi nieco frasującymi odbiorcę drobiazgami, które na pewno ulegną transformacji w następnych książkach, dopiero dziewiętnastoletniego, autora, generalnie mamy do czynienia z jędrną fantastyką, plastycznym, bardzo wizualnym, stworzonym z polotem, uniwersum. Wysnuty z podświadomości, ale przecież nie bez planu i namysłu, „Przedwieczny” to rzecz, w którą łatwo wsiąknąć, kolejny jasny punkt na mapie, nie tylko noworudzkiej, literatury.

Gombrowicz w dzienniku pytał, dlaczego nie mamy pięciuset rąk. Zwolennicy teorii wieloświatów odpowiedzieliby, że pewnie mamy, ale akurat nie w tej rzeczywistości. Każda wyprawa na pola fantazji, w obszary potencjalności jest naturalną ucieczką spod brzytwy Ockhama; kiedy przestaje nas interesować ekonomia dowodzenia, dokładamy w wyobraźni tysiące zmiennych, nowych...

więcej Pokaż mimo to