-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2019-05-13
2019-12-25
2019-12-24
2019-12-16
2019-12-10
Każdy z nas zna nazwisko Marii Skłodowskiej - Curie. Wszyscy kojarzą ją z wynalezieniem dwóch jakże ważnych dla medycyny pierwiastków promieniotwórczych - radu i polonu, za które otrzymała dwa razy prestiżową Nagrodę Nobla. W tym wszystkim zapominamy jednak, że była jednocześnie żoną i matką. I chociaż została zdecydowanie za wcześnie wdową, to przecież pozostały jej jeszcze dwie córki, Irena i Ewa.
Książka Shelley Emling, której najbliżej jest do biografii niż do innego gatunku literackiego, zaczyna się w najbardziej gorącym dla wybitnej polskiej uczonej momencie, czyli otrzymaniu w 1911 roku ponownie Nagrody Nobla, tym razem w dziedzinie chemii. Jednocześnie w prasie pojawiły się doniesienia o jej romansie z fizykiem, Paulem Langevinem. Chemiczka była tym załamana, ale mimo wszystko zdecydowała się przyjąć wyróżnienie, które zostało jej przyznane za dokonania a nie to, jak żyje. Po powrocie do Paryża zachorowała na nerki i musiała wyjechać do sanatorium, co spowodowało kolejne rozstanie z córkami. Musiały im wystarczyć dość często pisane do siebie listy.
Wydawać by się mogło, że zapracowana matka nie ma czasu dla swoich dwóch córek, dla których musiała być i matką i ojcem. Nic bardziej mylnego. Tak naprawdę sanatorium było jedną z niewielu chwil w ich życiu, kiedy zostały rozdzielone. Nawet w dwie podróże do odległej Ameryki, w celu zebrania środków na badania nad radem Maria Skłodowska - Curie popłynęła razem z ukochanymi córkami. Była to bardzo dobra decyzja, ponieważ w chwilach słabości noblistki, jej córki mogły ją z powodzeniem zastąpić w oficjalnych spotkaniach i wystąpieniach.
Maria nie tylko godziła pracę z wychowaniem dzieci, ale też zaraziła starszą córkę Irenę pasją do nauk ścisłych. Nie więc dziwnego, że Irena wraz z mężem otrzymali w 1935 roku Nagrodę Nobla, również w dziedzinie chemii i również za badanie zjawiska promieniotwórczości. Maria nie doczekała tej chwili - zmarła rok wcześniej w wyniku anemii złośliwej aplastyczną powstałą w wyniku zbyt długiego narażenia się na promieniowanie bez odpowiedniej ochrony. Młodsza córka, Ewa, wybrała zupełnie odmienną drogę i została dziennikarką. Nawet jeżeli Marii było przykro z tego powodu, to uszanowała tą decyzję. Ale to Ewa była z matką w jej ostatnich chwilach życia i to Ewa trzymała jej dłoń do ostatniej chwili.
Podejrzewam, że książek o Marii Skłodowskiej-Curie napisano sporo, jednak ta zasługuje według mnie na szczególną uwagę. Pokazuje noblistkę nie jako wybitnego naukowca, ale kochającą matkę, dla której najważniejsze są dzieci. Nie możemy o tym zapominać...
Każdy z nas zna nazwisko Marii Skłodowskiej - Curie. Wszyscy kojarzą ją z wynalezieniem dwóch jakże ważnych dla medycyny pierwiastków promieniotwórczych - radu i polonu, za które otrzymała dwa razy prestiżową Nagrodę Nobla. W tym wszystkim zapominamy jednak, że była jednocześnie żoną i matką. I chociaż została zdecydowanie za wcześnie wdową, to przecież pozostały jej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-12-11
2019-12-04
2019-11-24
Właśnie skończyłam czytać książkę felietonisty jednego z największych amerykańskich dzienników Johna Grogana, "Marley i ja". Już dawno chciałam po nią sięgnąć, ale jakoś nie było ku temu okazji. Aż wreszcie zamówiłam ją w Śląskiej Bibliotece i zatopiłam się w lekturze. Co prawda po trochu wiedziałam o co w niej chodzi, bo na jakimś obozie sportowym oglądaliśmy film(to znaczy część z nas oglądała, bo ja np. poświęciłam ten czas na wypisywanie kartek pocztowych do znajomych i rodziny i widziałam piąte przez dziesiąte), jednak i tak chciałam przeczytać książkową wersję filmu. Zresztą już sam pyszczek na okładce powieści zachęcał mnie do przeczytania.
Tytułowy Marley to pies rasy labrador retriever, którego świeżo upieczone małżeństwo, John i Jenny Gordon, kupiło prosto z hodowli. Obydwoje wychowali się w domu, w którym były zwierzęta, dlatego wiedzieli, że pies to nie tylko przyjemność, ale przede wszystkim obowiązek. Imię odziedziczył po słynnym piosenkarzu, Bobie Marley'u, którego piosenka leciała w radiu właśnie w tym momencie, kiedy małżonkowie kłócili się o to, jak będzie się wabił ich pupil. Po odkarmieniu przez matkę, mały, dwumiesięczny Marley trafił pod dach rodziny Gordonów, gdzie spędził całe swoje życie. Jak (prawie) każdy labrador okazał się niezłym psotnikiem, który jednak podbijał serca wszystkich dookoła i nikt nie miał serce się na niego złościć dłużej niż to było potrzeba. Był też wiernym przyjacielem rodziny, takim co to wyznaje zasadę, gdzie moi państwo, tam i ja, a także oddanym towarzyszem dziecięcych zabaw.
Czytanie książki tak mnie wciągnęło, że poświęcałam mu każdą wolną chwilę. Śmieszne sytuacje wywoływały u mnie takie salwy śmiechu, że np. podróżujący ze mną autobusem pasażerowie aż odwracali głowy w moją stronę. Trzeba przyznać, że John Gordon w rewelacyjny i prosty sposób opisuje swoją codzienność, w której pierwsze skrzypce starał się grać... Marley. Nawet kiedy był już stary i schorowany potrafił wywołać radość na twarzach swoich właścicieli. Z książki bije optymizm, wyraźnie widać, że te 13 lata spędzone z psem były raczej szczęśliwe.
Pozycję poleciłabym przede wszystkim tym, którzy marzą o posiadaniu psa rasy labrador, żeby chociaż trochę zaznajomili się z problemami, jakie mogą ich spotkać. Wiadomo, że chociaż ta rasa jest wykorzystywana chociażby do pomocy osobom z niepełnosprawnościami, to jednak psy te nazywane są wiecznymi szczeniakami, którym trzeba zapewnić warunki do zabawy i aktywności. Jeżeli tak się nie stanie, urządzą sobie w domu prawdziwy plac zabaw. Książka pokazuje też, jak ważna jest odpowiednia tresura, właściwie każdego psa. John zapisał Marley'a do specjalnej szkoły, jednak z tego co widzę po sąsiedzie, który też ma tej rasy psa, przy odrobinie wolnego czasu oraz cierpliwości, można samemu spróbować się jej podjąć. Dzięki temu pies nabierze pewnej dyscypliny.
Właśnie skończyłam czytać książkę felietonisty jednego z największych amerykańskich dzienników Johna Grogana, "Marley i ja". Już dawno chciałam po nią sięgnąć, ale jakoś nie było ku temu okazji. Aż wreszcie zamówiłam ją w Śląskiej Bibliotece i zatopiłam się w lekturze. Co prawda po trochu wiedziałam o co w niej chodzi, bo na jakimś obozie sportowym oglądaliśmy film(to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-11-16
2019-11-11
2019-11-09
2019-11-10
2019-10-24
Wiadomość o śmierci polskiego himalaisty Jerzego Kukuczki podczas zdobywania kolejnego szczytu na pewno wstrząsnęła niejednym Polakiem. Ci, którzy nie śledzili jego poczynań, zapewne na chwilę zatrzymali się aby pomyśleć
Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki książkę Dariusza Kortko i Marcina Pietraszewskiego, poczułam się tak, jakbym cofnęła się w czasie. Pierwsze co zwróciło moją uwagę, to wbrew pozorom nie sam tekst, ale przepiękne zdjęcia z wypraw Kukuczki w ukochane góry. I nie tylko, bo w publikacji znalazło się też miejsce na te ukazujące życie prywatne himalaisty. Nawet te czarno-białe robiły piorunujące wrażenie. Każde z nich jest opisane, każde z nich zostało dobrane po przemyśleniu.
Co do tekstu, to można zaliczyć go do biografii. Całość została ujęta w siedemnastu rozdziałach, którym zostały przypisane tytuły - klucze. Historia zaczyna się od wspomnienia ostatniej wyprawy na górę Lhotse. Tą, gdzie stracił swoje życie. Kilka godzin po tragedii do drzwi katowickiego mieszkania Kukuczków puka prezes klubu wysokościowego w mieście wraz z żoną. Kiedy żona Jerzego, Celina, otwiera drzwi, już wie z czym przychodzą. Wie, że straciła męża, a ich synowie, Maciek i Wojtek, ojca. I że nic już nie będzie takie same. Oni nic nie musieli mówić. To się po prostu czuje. A przecież Jerzy jeszcze przed tą tragiczną wyprawą planował wybudować dom, żeby nie gnieździli się w małym mieszkaniu w bloku. Tak bardzo się cieszył na tą myśl. Tym bardziej, że Polska wkraczała w nową erę, w której wszystko miało być lepsze i bardziej dostępne.
Życie Jurka z jednej strony było zwyczajne. Urodził się w Katowicach i tam też wychowywał w jednym z robotniczych familoków. Uczęszczał do szkoły. Nie od razu jednak ciągnęło go w góry. W młodości z powodzeniem uprawiał bowiem... ciężary. Jednak w pewnym momencie lekarz zabronił mu tego sportu. Ambitny chłopak znalazł sobie więc nową pasję, której poświęcił całe swoje życie - wspinaczkę wysokogórską. W książce znajdziemy opisy większości jego wypraw wysokogórskich, które zostały uzupełnione o fragmenty prowadzonego przez niego pamiętnika oraz wypowiedzi towarzyszy jego wypraw.
Ale przecież nie samym sportem człowiek żyje. Jerzy Kukuczka miał przecież żonę, z czasem na świecie pojawiła się dwójka jego synów: Maciej i Wojtek. Mężczyzna pracuje też zawodowo, chociaż kierownictwo z powodu licznych nieobecności kilka razy chce go zwolnić ze stanowiska. Za każdym razem jednak ktoś się za niego wstawia. Kukuczka często ma problemy z finansowaniem wypraw, a nawet uzyskaniem na nie zgody, czy też zgromadzeniem wyposażenia. Nigdy jednak się nie poddaje i uparcie prze do przodu, tak jakby wiedział, że nie zostanie mu na wszystko czasu...
Ciało Jerzego Kukuczki nigdy nie wróciło do kraju. Nawet nigdy nie zostało odnalezione. Spoczęło w scenerii, którą ten Ślązak szczególnie sobie upodobał - w wysokich i tajemniczych górach. Przetrwała jednak pamięć o nim i jego wyczynach wtedy, kiedy tego typy wyprawy były niedostępne dla zwykłych ludzi. Pamięć zapisana chociażby na kartach powyższej książki. Bo przecież kiedyś poumierają wszyscy ci, którzy znali Jerzego Kukuczkę, a wraz z nimi umrą wszystkie wspomnienia. A dzięki tej książce przetrwają i będą znane też przez kolejne pokolenia.
Wiadomość o śmierci polskiego himalaisty Jerzego Kukuczki podczas zdobywania kolejnego szczytu na pewno wstrząsnęła niejednym Polakiem. Ci, którzy nie śledzili jego poczynań, zapewne na chwilę zatrzymali się aby pomyśleć
Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki książkę Dariusza Kortko i Marcina Pietraszewskiego, poczułam się tak, jakbym cofnęła się w czasie. Pierwsze co zwróciło...
2019-10-22
2019-10-10
2019-10-09
2019-09
2019-09-18
2019-09-17
2019-09-11
11 września 2001 roku na zawsze odcisnął swoje piętno w najnowszej historii naszego świata. W nieludzkim i niewyobrażalnym zamachu, jaki miał wtedy miejsce po drugiej stronie oceanu, zginęły tysiące ludzi. Setki dzieci straciły na zawsze matki, ojców, babcie i dziadków. Jednym z nich jest Oskar, fikcyjny bohater książki Jonathana Safrana Foera - "Strasznie głośno, niesamowicie blisko" oraz filmu nakręconego na jej podstawie pod tym samym tytułem.
Mały Oskar mieszka z rodzicami w Nowym Jorku. Z obydwojga ma doskonały kontakt, jednak silniejsza więź łączy go z ojcem, Thomasem. To on wymyśla dla synka różne misje, które mają pomóc mu przezwyciężyć własne obawy i lęki, a przy okazji są fantastyczną przygodą dla chłopca. 10 września wieczorem opowiada mu o legendarnej Szóstej Dzielnicy miasta, która aktualnie znajduje się na Antarktydzie pod lodem. Oskar nie do końca wierzy tej opowieści, ale cieszy się, że ojciec poświęca mu swój czas.
Szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo ośmiolatka kończy się wraz z następnym dniem, 11 września 2001 roku, kiedy w czasie wbicia się samolotów w wieże WTC Thomas znajduje się w jednej z nich na spotkaniu. Udaje mu się jeszcze dodzwonić do domu i zostawić kilka wiadomości na sekretarce domowego telefonu. Wiadomości te słyszy zwolniony wcześniej ze szkoły Oskar. Nie wie jeszcze, że słyszy głos ojca po raz ostatni, nie wie, że już go nigdy nie zobaczy. Nawet pogrzeb Thomasa był symboliczny - ponieważ jego ciało nie zostało nigdy odnalezione, w ziemi spoczęła pusta trumna.
Mija rok. Oskar buszując w szafie z rzeczami ojca przypadkowo strąca stojący na jednej z półek wazon. Ten rozpada się na drobne części, a z jego wnętrza wypada koperta z napisem "Black", a z niej mały kluczyk. Chłopiec, biorąc to wszystko za ostatnią misję od ojca, postanawia znaleźć jej właściciela. Pokonując swoje lęki(najprawdopodobniej będące następstwem Zespołu Aspergera* oraz szoku po tamtym dniu) za pomocą tamburynku z uporem puka od drzwi do drzwi osób z nazwiskiem Black szukając tego, do kogo należy intrygujący go przedmiot. Przez pewien czas towarzyszy mu sąsiad z tym nazwiskiem oraz tajemniczy staruszek, sublokator babci chłopca, który porozumiewa się ze światem za pomocą zeszytów. Chociaż każdy krok okazuje się tym niewłaściwym, Oskar nie poddaje się i w dalszym ciągu szuka tego właściwego zamka od klucza. Poznaje przy tym kolejnych ludzi, ich historie oraz zmartwienia. Czy uda mu się jednak rozwiązać tą tajemniczą zagadkę pozostawioną przez ojca, a przy okazji rozwiązać pewną rodzinną tajemnicę?
Książka, chociaż porusza trudny temat jakim jest strata rodzica w życiu małego dziecka(dla mnie każde dziecko w wieku do 10 lat jest jeszcze małe, co nie oznacza, że nie traktuję go poważnie), napisana jest bardzo przyjaznym językiem. Dzięki pierwszoosobowej narracji poznajemy uczucia, jakie targają Oskarem zarówno przed Tamtym Dniem, jak i podczas samych wydarzeń oraz potem. A te uczucia bywają różne. Czasami narracja może wydawać się nawet nieco chaotyczna, ale to najlepszy dowód na to, co dzieje się w duszy i umyśle kilkulatka. Oskar ma swój świat, swój punkt widzenia, który nie zawsze jest rozumiany przez innych(o czym świadczy chociażby scena podczas zajęć szkolnych). A jednocześnie jest bardzo wrażliwy, nawet może zbyt wrażliwy jak na otaczającą go rzeczywistość, która bywa okrutna. Nie oznacza to jednak, że jest mięczakiem. Umie kombinować, a nawet kłamać. Jest też trochę naiwny - pisze listy do znanych osób(np. Stephena Hawkinga) z propozycją pracy dla ich przedsięwzięć. Nie zraża się jednak swoim niepowodzeniem w tej kwestii i ciągle pisze.
Ciekawa jest też sama kompozycja książki. Opowieść Oskara przepleciona jest listami napisanymi przez milczącego sublokatora mieszkającego z jego babcią. Chociaż łatwo jest przewidzieć, kto tak naprawdę kryje się pod otoczką milczenia, to warto je przeczytać, aby nie tylko poznać motywy jego postępowania, ale też przekonać się o ogromnej miłości, jaką darzył swoją rodzinę. Od czasu do czasu na kartkach powieści zobaczymy różne zdjęcia. Wśród nich znajdziemy takie, które Oskar mógł zamieścić w swoim zeszycie zatytułowanym "Rozmaitości, na które natrafiłem", zobaczyć w telewizji bądź na żywo, podczas swoich poszukiwań. Zaskoczyły mnie też ostatnie strony - możemy w nich natrafić na postać, która wpada(tak, tak, wpada) do budynku WTC, a nie z niego wypada. Trzeba tylko odpowiednio "zaczarować" książką.
Jedyne co mnie rozczarowało to zakończenie książki. Pewnie popełniłam ten błąd, że najpierw obejrzałam film(nie wiedziałam wtedy jeszcze nic o papierowej wersji), a potem, a właściwie teraz przeczytałam powieść. Epilogi obydwóch wersji trochę się od siebie różnią i z bólem serca muszę przyznać, że ten filmowy bardziej do mnie przemówił, ponieważ spinał klamrą całą fabułę i stanowił podsumowanie opowieści Thomasa o istnieniu Szóstej Dzielnicy, nie ważne czy ona istniała, czy też nie. W książce tego zabrakło, co sprawiło, że zakończyła się dla mnie tak... nijak. Ale jest to właściwie jedyna rzecz, do której mogę się przyczepić.
Kończąc czytać naszła mnie refleksja, że książka mimo wszystko jest świetna. Nie opowiada wprost o wydarzeniach z 11 września, ale raczej o ich następstwach. Jest w niej o stracie kogoś najbliższego, ale też o radzeniu sobie z tą stratą. O niezrozumieniu, które jest niczym, kiedy coś naprawdę nas interesuje. W końcu o miłości, która jest silniejsza od śmierci, bez względu na to, w co i jak wierzymy. To książka o życiu, którego nie może przekreślić żadna, nawet największa tragedia.
11 września 2001 roku na zawsze odcisnął swoje piętno w najnowszej historii naszego świata. W nieludzkim i niewyobrażalnym zamachu, jaki miał wtedy miejsce po drugiej stronie oceanu, zginęły tysiące ludzi. Setki dzieci straciły na zawsze matki, ojców, babcie i dziadków. Jednym z nich jest Oskar, fikcyjny bohater książki Jonathana Safrana Foera - "Strasznie głośno,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ostatnimi czasy coraz więcej faktów historycznych wychodzi na jaw. Duża w tym zasługa odtajniania archiwów, szczególnie tych z okresu II wojny światowej. Chociaż mam wrażenie, że historia opisana przez Maxa Morgana-Wittsa oraz Gordona Thomasa nie była całkowicie nieznana, wszak powstał o niej nawet film fabularny.
Był maj 1939 roku. Za kilka miesięcy miała się rozpocząć II wojna światowa. Ale już teraz w Niemczech antysemityzm przybiera na sile. Społeczność Syjonistyczna organizuje rejs transatlantykiem St. Louis, który ma odtransportować prawie 1000 niemieckich Żydów do stolicy Kuby - Hawany. Niestety, kiedy statek dociera na miejsce okazuje się to niemożliwe. W dodatku prezydent Roosevelt drastycznie zmniejszył ilość Żydów, jaką mogą w przededniu wojny przyjąć Stany Zjednoczone. Rozpoczyna się walka z czasem połączona z nadzieją, że jednak uda się uratować płynących na pokładzie ludzi przed najgorszym.
Książkę tą czytałam po raz drugi. I po raz drugi nie mogłam uwierzyć w to, że jest ona opisana na faktach autentycznych. Tym bardziej, że bardzo interesuje mnie zarówno judaistyka, jak i zjawisko holokaustu. Wiele z płynących tym transatlantykiem ludzi zginęło podczas II wojny światowej. A przecież mogli uniknąć tego losu, gdyby tylko wysiedli w kubańskim, albo którymś z ametykańskich portów. A tymczasem zostali skazani na zagładę...
Ostatnimi czasy coraz więcej faktów historycznych wychodzi na jaw. Duża w tym zasługa odtajniania archiwów, szczególnie tych z okresu II wojny światowej. Chociaż mam wrażenie, że historia opisana przez Maxa Morgana-Wittsa oraz Gordona Thomasa nie była całkowicie nieznana, wszak powstał o niej nawet film fabularny.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toBył maj 1939 roku. Za kilka miesięcy miała się rozpocząć II...