cytaty z książek autora "Iwona Małgorzata Żytkowiak"
Skończyła sześćdziesiąt cztery lata. Mój Ty Boże, zaraz siedemdziesiątka! Wiele to trzeba? Czas jak pociąg! Człowiek nawet nazwy stacji nie doczyta... A już następna. I następna. I czas wysiadać (s. 56-57).
A ja niczego tak nie pragnęłam jak dotyku. Połączenia. Tej samej temperatury ciał. Tego samego kierunku przepływu krwi. Istota dopominająca się o życie i uwagę, nietknięta ręką, umiera lub w najlepszym razie dziczeje. Taki los! Nie uchronisz się przed losem. Żeby nie wiem co. Jestem wieczną tęsknotą.
- Czasu nie cofniesz, mamo. Co się stało, to się nie odstanie. Ale zawsze mówiłaś, że na to, co będzie jutro, mamy wpływ.
Niech mi pani wierzy, to dar, że człowiek ma możliwości. Bo kiedy ich nie ma, to pozostaje już tylko nadzieja. A za nią już nic.
Ale do głowy by jej nie przyszło, by dyskutować z matką czy przeciwstawiać się jej. Bo matka nie była od dyskutowania. Była od patrzenia i od prezentów. Na to czekała Sara, nie na nią. Matka była jak święty Mikołaj, który zostawia podarunki i odchodzi. A jeśli jakimś cudem się ukaże, najczęściej pozostawia po sobie rozczarowanie i wyrzut, że czekało się niepotrzebnie(...).
Lili potrafiła być miękka. Jak kotka. Umiała łasić się i mruczeć. Choć niezależność ceniła nade wszystko(...).
Urodziłam się przypadkiem. Ani na wzór, ani na podobieństwo. Urodziłam się pewnego ranka, kiedy mgła gęsta, lecz lekka jak połać zefiru z merceryzowanej przędzy spowijała łąki, gdy las, zbudzony ze snu, szumiał wciąż te same historie.
Olga. Uwielbiała taniec. Kiedy muzyka wypełniała ją całą, kiedy traciła kontakt ze światem, będąc jednocześnie absolutnie zintegrowana z rytmem. Zamykała oczy, stawała na palcach, jakby to pozwalało jej dotykać ziemi i zarazem sięgać kosmosu. Słyszała muzykę całą sobą(...).
Lili nie rozumie kobiet, które przestały walczyć o swoją kobiecość, zatraciły się w miłości do męża, do dzieci. Pogubiły się, pochowały dawne marzenia o wspaniałym życiu. Wieczorami siedzą w ciężkich niemodnych szlafrokach, skulone na tanich kanapach, przytłoczone codziennymi rachunkami, jadłospisami i wywiadówkami roszczeniowych smarkaczy, uzurpujących sobie prawo do niszczenia matczynej urody, figury i młodości. Niechętnie, lecz bez sprzeciwu przyjmujące mężów. Bez protestu, bo „sobie pójdzie i znajdzie inną”. A niech idzie! I krzyż mu na drogę! Wielka strata! Że niemłoda? Że gruba? Że czarna, a nie blond albo ruda? Jakakolwiek, byleby obca?(...).
Jak masz problemy, wypowiedz je. Puść je w powietrze. Bo one wówczas rozpadają się na nieważne dźwięki, tracą jedność i moc. Wypowiedz je. Byle głośno. Nieważne, w jakim języku, byle w ludzkim. Zwierzęta wprawdzie też mają swój język, ale problemów nie mają. I choć bólu możesz i od jednych, i drugich doświadczyć, tak prawdziwie to tylko ludzie mogą ukrzywdzić na całe życie, że i dusza, i ciało chore zostaną. Zwierzę samo w sobie zła nie ma, chyba, że mu je człowiek zaszczepi. A w człowieku zło dojrzewa powoli i potężnieje, a on je przetwarza i miota się na lewo i prawo. I każdemu rozdaje, i wcale nie podług zasług, ale często z zazdrości lub głupoty. A straszne jest to, że choć tyle go daje, to i tak mu starcza jeszcze na długie lata.
W życiu zmiany są konieczne. Zwłaszcza kiedy człowiek ma możliwość wyboru.
(...) to dar, że człowiek ma możliwości. Bo kiedy ich nie ma, to pozostaje już tylko nadzieja. A za nią już nic.
Człowiek musi być skądś.Nie może wypaść sroce spod ogona. Człowiek musi mieć swoją opowieść. Genealogię. Bo nawet jeśli jest trawą, albo chwastem natrętnym, to i tak ma swoje miejsce i przeszłość, i historię. Taką czy inną. Korzenie. Choćby pokiereszowane, choćby potargane, bo wciąż i wciąż wyrywane. Ale przecież nie jest znikąd. Zdarza się, że ledwie się ktoś narodzi, a już jest wiany wiatrem, rzucany jak liść na wodę, co to niewiadomo, dokąd popłynie.
Poruszam się na krawędzi oddzielającej jedno życie od drugiego, jeden świat od drugiego. A ciało moje miękkie i ciepłe, a dusza moja przekracza granicę, za którą mieszkają umarli. Noszę w sobie pamięć pierwotną. Moje życie dryfuje w kosmosie, czasem przystaje jak zepsuty zegar. A sny moje mają schowki i zakamarki, w których pochowane są zdarzenia. Widzę lęki i fobie. Rosną i rosną, a potem moszczą się wygodnie, rozpasają się we mnie, zatykają arterie.
Można trochę być i trochę nie być. To lepsze niż tkwienie w jednym wymiarze. Łapać ścinki życia. Dzień za dniem. Widzę swoje życie. Widzę życie innych. Jestem historią.
Kolejny dzień, kiedy prawda, że nie da się cofnąć czasu, przytłacza swoją oczywistością.
Siostry! Tak dalekie sobie, a przecież jedna o drugiej nigdy nie zdołała zapomnieć. Bo obie miały świadomość, że silniejsze iż odległość, niż czas są korzenie. Skręcone, okaleczone, ale przecież wciąż należące do tego samego drzewa, które nie uschło. Wciąż żyje, wciąż krążą w nim soki, puszcza nowe pędy, zieleni się wiosną, wciąż jeszcze trwa! Na przekór wszystkim życiowym perturbacjom.
Jak można być tak zimnym? Jak można być tak pustym, wytrzebionym ze wszystkich uczuć? Jesteś jak pozbawione rdzenia drzewo! Martwa od środka!
Oto jest w podrzędnym hoteliku z facetem, który nie jest jej mężem. Jest jej pracownikiem. Kochankiem. Frustracją. Zapomnieniem. Próbą wypełnienia deficytu, o którym ona sama nie miała pojęcia. Jest przygodą, fanaberią. Cholera wie, czym jeszcze!
Jakiś dziwny gen niechciejstwa wkradł się w naszą rodzinę. Matki, które nie potrafią być matkami.
W życiu nie można tylko dawać, choć to piękne i szlachetne, ale trzeba wyciągać coś dla siebie. Życiem trzeba się cieszyć.