Sailor Norman Leto 7,2
ocenił(a) na 42 lata temu „Sailor” autorstwa Normana Leto (właściwie Łukasza Banacha) to część większego artystycznego projektu - stworzył film o tym samym tytule i wraz z nim powieść tworzy swoisty dyptyk. Zarazem to pełnoprawny autonomiczny debiut prozatorski. Leto znany jest dziś głównie jako twórca filmu „Photon”, ale to wszechstronny twórca wizualny – malarz, grafik, autor filmów i animacji.
Sama historia jest rodzajem fikcyjnej autobiografii - Norman, główny bohater i alter ego autora to antypatyczny artysta i programista samouk, przeświadczony o własnym geniuszu i przejawiający cechy socjopatyczne. Postrzega rzeczywistość z perspektywy czysto naukowej i analizuje własne emocje jedynie pod kątem równowagi biologiczno-chemicznej. Historia rozpoczyna się ciekawie, ale potem Leto wyraźnie traci kontrolę nad fabułą - rozsypuje się ona na kilka epizodów, które w finalnie nie udaje mu się zgrabnie poskładać. Najbardziej męczący jest narrator, który brzmi jakby uważał się za cynika o umyśle ostrym jak brzytwa, ale sprawia przez większość czasu wrażenie przemądrzałego bufona. I kopiuje swój beznamiętny styl opowiadania z „American Psycho”. Opozycji nauka-humanistyka jest tu też podana w tak pretensjonalny sposób, że popada w niezamierzoną śmieszność.
Najciekawszy był dla mnie motyw sztucznego kreowania popularności, które samo w sobie staje się twórczym aktem artystycznej manipulacji, niestety ta koncepcja nie została tu interesująco rozwinięta. Dość przekonująco wypadł temat toksycznego związku, ale on został w trakcie porzucony na rzecz pseudopedofilskiego wątku dziewczynki-geniusza, który jest najtańszym i najbardziej efekciarskim w „Sailorze”. I zdaje się wręcz wklejony w powieść, by tylko nadać jej bardziej kontrowersyjny rys. Sama fabuła jest jednak dość bezładna, środek zupełnie chaotyczny i pozbawiony dramaturgicznych wektorów. Pewne wątki (np. podróży do Chin) wydają się zbędne, uderza też fragmentaryczność świata przedstawionego - cała przestrzeń jest tu mocno umowna, ale znów zdaje się to raczej efektem braków warsztatowych niż celowym zabiegiem.
Podsumowując: książka jest czytalna, ale film zdecydowanie lepszy (a przede wszystkim dużo bardziej strawny, choć arthouse’owy). Jak ktoś jest ciekawy samego Banacha/Leto polecam bardziej książkę „Detoks” (to jego interesującą korespondencja ze Zdzisławem Beksińskim). Polecam też rzucić okiem na jego animacje oraz obrazy (do łatwego wyszukania w necie) - w sztukach wizualnych Leto wypada zdecydowanie bardziej interesująco i wyraziście niż w prozie.