Świadectwo różnych postaw przybieranych po wojnie i wydarzeniach marca 1968 roku, a także studium ich wpływu na relacje, budowanie własnej tożsamości i przekazywanie traumy pokoleniowej. Autorka opisuje losy swoich rodziców i to, jakie piętno odcisnęła na nich Zagłada. Lubię książki, które potrafią opowiadać o „Wielkiej Historii” skupiając się na jednostkach i indywidualnych przeżyciach, a historia Ireny Gelblum (a może Ireny Conti di Mauro?) stanowi arcyciekawy przykład. No i świetnie mi się to czytało.
To książka o tożsamości, którą można kształtować, zmieniać, wypierać, ale ostatecznie - nie da się od niej uciec. O ogromnym wysiłku, którego wymaga dostosowanie. Po to żeby przeżyć, żeby przetrwać. Ta umiejętność zostaje w człowieku na zawsze, ale i wpływa na jego dalsze losy.
Mało tu o samej autorce, więcej o jej rodzicach. Opowieść sklejana ze strzępków wspomnień i głęboko skrywanych tajemnic. Irena Gelblum, matka autorki usiłowała przetrwać za wszelką cenę, traktowała życie i swój los jako plastyczną materię, ugniataną i dostosowywaną do swoich potrzeb. I ona, i jej bliscy zapłacili za to podejście wysoką cenę, każdy żył w mikrokosmosie własnych strat, traum i braków.
To fascynująca lektura również z tego powodu, że pokazuje czas komuny z innej perspektywy. I przygnębiającą małość naszego narodu, który - jak zwykle - nie potrafi zadbać o najsłabszych, a z arogancką lekkością pozbywa się tych, którzy cokolwiek tu znaczyli. Robi się gorzko.