Jak działa Google Eric Schmidt 6,9
ocenił(a) na 67 lata temu Nie chciało mi się przyjrzeć dokładnie obwolucie, przez co zmajstrowałem sobie pasztet, gdyż spodziewałem się raczej jakiejś demaskatorskiej tyrady o niedozwolonych praktykach internetowego molocha, a otrzymałem wykład sterników Googla o zasadach funkcjonowania nowoczesnego przedsiębiorstwa. No i niech tam.
Uczciwie trzeba powiedzieć, iż rzecz napisana jest dość żwawo, z biglem i proporcjonalną dawką humoru, co nasuwa nieprzyjemne podejrzenie, iż palce w rasowaniu dzieła mógł maczać zawodowy duch. Mógł, nie musiał, gdyż twórcy książki na pewno są ludźmi ponadstandardowo inteligentnymi, co widać, słychać i czuć.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby przyjąć wprost do wiadomości to, co zechcieli napisać, co zresztą pewnie czynią miłośnicy postępu, technologii i dynamicznego zarządzania. Przerzutka malkontenctwa kieruje jednak refleksję czytelnika niegłuchego na różne burze w wirtualnej przestrzeni w stronę zestawienia niewątpliwych osiągnięć giganta z oskarżeniami, jakie niejednokrotnie padały pod jego adresem, głównie o naruszanie prywatności i bezwzględność biznesowych strategii. Owszem, sprawy już zaklajstrowane przez prawników i specjalistów od PR-u mają swoje miejsce na kartach książki (niesławna ekspansja chińska),owszem, pożeranie mniejszych konkurentów przedstawiane jest jako należne biznesowe zwycięstwo, ba, w oparach bredni o synergii podmiotów (tam, gdzie konkurencja nie daje się pożreć),za to nijakich oporów nie budzi na przykład masowe śledzenie użytkowników sieci w celu nachalnego podtykania im dóbr konsumpcyjnych, którego na taką skalę Google było prekursorem. Co więcej, udoskonalenie narzędzi, służących tej irytującej praktyce przedstawiane jest jako wyjątkowe osiągnięcie i serce firmy. O handlu danymi nie wspominając.
W nurcie wykładu nie ma miejsca na większe wątpliwości, pod tym względem twórcy wielkich projektów są podobni do najwyższych kapłanów swoich własnych kościołów. Choć pewnie tak musi być, inaczej wielkich projektów by nie było. No bo nie oszukujmy się – miło jest obejrzeć sobie dokładnie jakąś zapadłą afrykańską dziurę, nie ruszając się z fotela, o zbiorach wielkich muzeów nie wspominając. Czy warto za takie możliwości (trudne do wyobrażenia jeszcze kilkanaście lat temu) zapłacić jakąś cenę, to już każdy musi ocenić sam – o ile mu się w ogóle będzie chciało.
Bardzo ciekawe są wątki dotyczące rekrutacji „kreatywnych geniuszy” (wszyscy w przedsiębiorstwie są w ten proces aktywnie wprzęgnięci),komunikacji wewnątrzfirmowej i krążenia opinii, sposobu pracy (w otwartych przestrzeniach, w bezpośredniej bliskości innych),a już szczególnie tak zwanych pozapłacowych czynników motywacyjnych z bezkonkurencyjną, sformalizowaną wręcz praktyką wolnego czasu (w godzinach pracy!) na inwencję własną pracownika. Tych rozdziałów nie powinni tykać rodzimi Janusze w garniturach, zajmujący się zarządzaniem i motywowaniem zespołów pracowniczych...
Na koniec lektury pozostaje lekkie przygnębienie, bo jeśli nie jesteś inżynierem, jeśli nie masz dostatecznie wysokiego IQ i odpowiedniej kreatywności, to cóż, pozostaje ci los, pardon, bydła, spędzonego do open space'a, które – w przeciwieństwie do firm z Doliny Krzemowej – jest tylko narzędziem opresji, wspomaganym biczem planów miesięcznych i rykiem niekontentych, a odmóżdżonych nadzorców. No chyba, że coś wymyślisz. Jakąś fajną wyszukiwarkę?...