rozwiń zwiń

Stworzyłem dużo męskich potworów - wywiad z Martinem Amisem

Monika Adamczyk Monika Adamczyk
06.10.2015

We wrześniu Polskę odwiedził Martin Amis - brytyjski pisarz i eseista, często nazywany ikoną „nowej nieprzyjemności”. Pisarz przyjechał, aby promować swoją najnowszą książkę Strefa interesów, która ukazała się 22 września nakładem Wydawnictwa Rebis pod patronatem serwisu lubimyczytać.pl.

Stworzyłem dużo męskich potworów - wywiad z Martinem Amisem

Zachęcamy do przeczytania wywiadu z autorem!

W swojej ostatniej książce podejmuje Pan temat II wojny światowej i obozów koncentracyjnych widzianych m.in. oczami oficerów SS. Co było główną inspiracją i celem do podjęcia takiego tematu?

Któregoś dnia pomysł sam mi się objawił i przyszedł w postaci pierwszej strony. To, co się pojawiło, było miłością od pierwszego wejrzenia. Tło, które jest po prostu złe dla miłości. Wyglądało to bardzo przekonująco i nieprzyjemnie. A więc ten jeden detal, to tło, było ogólną ideą, a potem… Zabawnym uczuciem jest, kiedy ma się tego typu obraz i kiedy się wie, że to jest coś, o czym można napisać fikcję. Oczywiście nie wie się czy jest to opowiadanie czy nowela, krótka czy długa powieść,… nie wie się, dokąd Cię zabierze. Pisanie powieści jest jak podróż z konkretnym kierunkiem, ale bez map. Prawdopodobnie wie się, jak się ona skończy i zna się jakieś szczególne wydarzenia pośrodku, ale w innych przypadkach po prostu się nie wie, dokąd się zmierza. W pewnym sensie wcale nie ma się celu czy projektu, po prostu opowiada się historię i próbuje przeistoczyć ją w powieść. A kiedy skończysz, to jest dopiero momentu, kiedy zastanawiasz się, co się właściwie robiło.

A myślę, że powodem jej napisania jest niekończąca się obsesja na temat tego, że nikt nie rozumie, co się właściwie wydarzyło. Wiemy oczywiście co się stało, ale nie wiemy dlaczego się stało. Hitler jest wielką tajemnicą, której nikt nawet nie udaje, że rozumie. Nawet wielcy historycy nie rozumieją Hitlera, ani tego jak przekonał do siebie Niemców i Austriaków. On był tu odpowiedzią. Niemcy byli wtedy najbardziej wyedukowanym narodem na świecie, a oczarował ich jakiś półanalfabeta, austriacki przybłęda. Bo tym właśnie Hitler był. Kiedy patrzy się na jego wcześniejsze teksty, widać, że wcale nie umie poprawnie pisać po niemiecku. Jest ledwie piśmienny. Jego edukacja skończyła się w wieku szesnastu lat. A jednak dla tych wszystkich intelektualistów, jak Heideggera, on był odpowiedzią. To jest wielka tajemnica i dlatego moje myśli wciąż krążą wokół tego tematu. Ktoś taki jak Stalin, może być łatwo zrozumiany, ale Hitler… Hitler jest jak czarna dziura dla fizyków. Wszystkie prawa fizyki nie mają odniesienia w przypadku czarnej dziury. A więc celem, jeśli mogę to nazwać celem, było prawdopodobnie przybliżenie się choćby o milimetr i zmniejszenie tej tajemnicy. Nie są to zatem zbyt skromne cele, ale ja jasno wiedziałem o czym chcę napisać powieść.

W posłowiu do książki wymienia Pan listę tytułów, którymi posiłkował się Pan przygotowując się do pisania. Lista jest dość pokaźna. Od jak dawna planował Pan pisanie tej powieści i jak długo zabrało Panu przygotowanie tła? Czy rzeczywiście zbieranie materiałów było jednym z najtrudniejszych procesów, czy może doświadczenie z pisania „Strzały czasu” pomogło Panu przy tym projekcie?

Tak. Prawdą jest, że dużo czytałem przygotowując się do „Strzały czasu” i potem nigdy nie przestałem. Przez dwadzieścia lat przeczytałem jeszcze o wiele więcej, co było przygotowaniem do tej powieści. Osiągnąłem pewien punkt, gdzie wewnętrzny głos podpowiedział mi, że to już wystarczy. Można mieć zbyt dużo informacji i czuć depresję z powodu zbyt dużej ilości faktów. Dlatego zaprzestałem szukać i zacząłem po prostu pisać. Byłem już w pewnym momencie sfrustrowany. Czytałem po raz drugi książkę, którą przeczytałem dwadzieścia lat wcześniej. To był „Holokaust” Martina Gilberta – klasyka. Pamiętam jak czułem się czytając ją po raz pierwszy. To było niedowierzanie. Nie mogłem uwierzyć, co tak naprawdę czytam. A potem, po dwudziestu latach czułem dokładnie to samo – niedowierzanie. Nadal nie rozumiałem dlaczego. Dlaczego i dlaczego… A potem przeczytałem, że nie tylko niemożliwym jest zrozumienie, ale też, że nie powinno się tego zrozumieć. I prawie wtedy płakałem, bo odebrało mi to tę presję zrozumienia i nagle przestałem martwić się pytaniem dlaczego. Bo zdałem sobie sprawę, że trzeba byłoby przestać być człowiekiem, aby to zrozumieć. Zaakceptowałem więc to i poczułem się wolny. Wtedy mogłem rozpocząć pisanie.

Niektóre sytuacje, wypowiadane słowa i dialogi między oficerami szokują. Na ile uważa Pan, że mogą być to autentyczne słowa i jak pisało się Panu tego typu rozmowy?

Nie było to zbyt trudne. Napisałem już sporo fikcji i na szczęście coś takiego jak dialogi przychodzi bardzo łatwo, kiedy zna się bohaterów, to jak mówią i co czują. To jest wielka tajemnica fikcji. Zacząłem bardzo młodo i zawsze pisanie przychodziło mi łatwo. Pisanie powieści wydaje mi się większą tajemnicą teraz, niż u moich początków. Cudownym jest, że kiedy zaczyna się pisać, powieść wydaje się po prostu być z Tobą. To tak, jakby była w pewnym sensie dyktowana. To naprawdę cudowna rzecz. Poznaje się umysł bohaterów to, jak mówią, co myślą. Nie da się tego wytłumaczyć.

Już nieraz pisał Pan książki z perspektywy lub o nie najlepszych bohaterach – Lionel Asbo, Keith Talent z „Pól Londynu”, czy bohater „Strzały czasu”. Czy wobec tego było Panu łatwiej pisać części narracyjne z perspektywy takiego człowieka jak Paul Doll? Czy łatwo było Panu go poznać i w pewnym zidentyfikować się, aby postać stała się autentyczna?

Moim tematem zawsze byli silni, próżni ludzie. Stworzyłem dużo męskich potworów. Czytelnicy lubią złych bohaterów. I łatwo jest takich tworzyć. Co jest trudne, to stworzenie pozytywnej postaci bez bycia nudnym czy sentymentalnym. Pewien francuski pisarz twierdzi, że szczęście pisze na biało. Oznacza to, że gdy pisze się o szczęściu, nie pojawia się to na stronie, jakby tusz znikał. A niegodziwość odpowiada. Lubimy niegodziwość. Nie lubimy jej w prawdziwym życiu, ale lubimy ją jako czytelnicy. A poza tym miałem bardzo dużo doświadczenia w tworzeniu takich potworów, choć żaden nie był aż tak zły jak Paul Doll. On nie jest jedynie niegodziwy, on ma władzę, on jest przyczyną śmierci. Ale tak, wyćwiczyłem się w pisaniu o tym.

W powieści narratorami się trzy postaci, Golo Thomsen, Paul Doll i Szmul. Którą pisało się Panu najlepiej, a która nastręczała najwięcej trudności?

Paul Doll był najłatwiejszy. Szmuł był… Z nim miałem najwięcej kłopotów. I można zresztą zauważyć, że jego części są znacznie krótsze. Myślę, że tak naprawdę jednak Golo był najtrudniejszy. Z początku nie był zbyt entuzjastycznym nazistą, choć wydawał się być w bardziej lub mniej wygodnym położeniu, by robić to, co robi, choć nienawidził reżimu. Ale gdzieś w połowie się zakochuje. Chce oczywiście mieć romans z Hannah od samego początku, ale to pogłębia się w połowie drogi i zmienia jego życie. Staje się cyniczny i nie zatrzymuje się przedni niczym. Jest oczywiście w uprzywilejowanej pozycji, bo jego wujek jest bardzo potężnym człowiekiem w Niemczech. Ale gdy się zakochuje… Cóż, być może istnieje tu ryzyko sentymentalizmu, ale wierzę, że gdy człowiek się zakochuje, przynajmniej na krótką chwilę, staje się lepszym człowiekiem. Odważnym, bardziej romantycznym, w pewnym sensie wznosi się na wyższy poziom człowieczeństwa. To miłość z nami robi. Ale to właśnie było trudne do udźwignięcia i napisania. Ale w późniejszej fazie nie stanowiło już większych trudności. Chciałbym powiedzieć, że miałem wiele trudności, pisząc tę książkę, ale nie byłaby to prawda. Bo nie miałem zbyt wiele wątpliwości. Niektórzy pisarze dochodzą do pewnej sceny i mają nadzieję, że ich podświadomość zrobi całą pracę. Dlatego dochodzi się do pewnego momentu i się po prostu pisze. Oczywiście zdarza się, że nie jest aż tak łatwo. Pisze się scenę, a ona wychodzi sztywna, po prostu nie układa się na stronie. To jest bardzo bolesne. Ale na szczęście nie miałem zbyt wiele takich momentów. Były sceny, które po zakończeniu wydawały mi się nierealistyczne.

Szmul był też dość trudny, dlatego, że w mojej poprzedniej powieści „Strzale czasu” nie zajmowałem się w ogóle ofiarami. Wydawało mi się, że nie mam do tego prawa. A przy tej książce, miałem sporo wahania, ale pomyślałem, że to zrobię. Wiele lat temu szczęśliwie ożeniłem się z Żydówką, której mama była z rodziny węgierskich Żydów, ofiar Holokaustu. Zrozumiałem, że jestem częścią tej rodziny. Mamy z żoną dwie córki, które w jednej czwartej są Żydówkami. I to by wystarczyło, żeby w nazistowskich Niemczech były zamordowane. Moja żona i teściowa bez cienia wątpliwości byłyby ofiarami. A ja byłem częścią tej rodziny i dało mi to prawo zidentyfikować się z ofiarami.

Czy zatem stworzył Pan narrację Szmula jako przeciwwagę do obojętności na okrucieństwo w wydaniu Paula Dolla?

Tak, bez wątpienia. To brutalny kontrast. A Golo Thomsen oscyluje gdzieś pośrodku.

Obóz koncentracyjny, o którym Pan pisze jest stworzony na obraz Auschwitz, a niektóre postaci są autentyczne np. Ilse Grese – jedna z najokrutniejszych strażniczek w Birkenau.

Ona nazywała się Irma. Ale była też inna okrutna strażniczka Ilse Koch, więc połączyłem te dwie autentyczne postaci. A Paul Doll to Rudolf Hoess, komendant w Auschwitz.

Zakładam, że odwiedzał Pan Auschwitz, jakie na Panu wrażenie robi ten obóz?

Byłem w Auschwitz dwadzieścia trzy lata temu. Ale Auschwitz jest pojedynczym przykładem, który pokazuje nam obraz Holokaustu. Jak jedna z postaci w książce mówi, Auschwitz jest po prostu obozem, obozem śmierci. A miliony Żydów zostało też zamordowanych po prostu przez kule. Historycy mówią, że Holokaust przyszedł w dwóch rodzajach – Holokaust poprzez kule i Holokaust poprzez gaz. Ale nie ma wątpliwości, że Ci wszyscy ludzie zginęliby tak samo przez kule. Co jest najgorsze, naziści uważali, że lepiej będzie zmienić metodę zabijania. Powodem były trzy czynniki. Po pierwsze twierdzili, że będzie to bardziej eleganckie. Bo to taka straszna papranina zabijać ludzi kulami. Tyle krwi się rozpryskuje. Po drugie, przyspieszyć tempo, bardzo duże tempo. Było to bardzo efektywne, jeśli chodzi o liczby. A po trzecie, zaoszczędzić pieniądze oczywiście. To jest niebywałe, że ludzie, którzy jechali do Auschwitz płacili nieraz za swój bilet. Poza tym chcieli też oczywiście oszczędzić swoich oficerów. Było wtedy bardzo dużo przypadków chorób psychicznych wśród ludzi, dla których zabijanie było codziennością. Dlatego to była metoda, ich zdaniem, humanitarna. Przed swoim samobójstwem Hitler pisał o humanitarnych metodach, które mieli. Niemcy ginęli w krwawych bitwach, a kryminaliści (jak Hitler określał Żydów) ginęli w humanitarnych warunkach. Jednak zginęliby tak czy owak. Szokuje to nas i obrusza, że stało się to przemysłowym zabijaniem, zupełnie niehumanitarnym. Śmierć poprzez gaz była okrutnym rozwiązaniem. Ale nawet jeśli cały przemysł zabijania w Auschwitz nas szokuje, nie jest fundamentalną sprawą. Oni mieli chęć i determinację, by zabić tych ludzi. Jedyną tajemnicą jest to, jak przekonali Niemców, żeby to robili.

Jest taka książka autorstwa Christophera Browninga, w której opisuje jednostkę, która przemieszczała się po Europie i zabijała, na przykład napadała na wioski w Polsce. I pierwszego dnia ich dowódca płakał i mówił, że nie jest w stanie tego zrobić, a także, że każdy który uważa, że nie da rady, jest zwolniony z obowiązku. Była oczywiście sugestia, że oficerowie zostaną ukarani, jeśli odmówią. Browning jednak opowiada o późniejszych rozprawach i nie ma tam ani jednaj sytuacji, gdzie ktoś byłby ukarany za odmowę wykonania rozkazu. Ani jednej. Natomiast jeśli nie było się w stanie tego zrobić, to nigdy nie mówiło się, że to jest złe, ale że oczywiście jest to coś właściwego, po prostu ja nie jestem wystarczająco silny. A potem dostawało się transfer do jakieś innej placówki i to wszystko. A jedyne z czym trzeba było się zmierzyć to szyderstwa innych, że jest się słabym. Ale ten przymus u ludzi był bardzo mocny. Dlatego tym bardziej tajemnicze jest jak wiele ludzi wykonywało rozkazy.

W wywiadzie dla Magazynu „Książki”, zapowiadając swoją kolejną książkę o Trzeciej Rzeczy, mówił Pan o inspiracji Witoldem Pileckim. Jaki wpływ jego historia miała na Pana?

On bardziej mnie zainspirował, niż miał na mnie jakiś wpływ. To wielka tragedia uciec z obozu i przeżyć Hitlera, a być zabitym przez Stalina pod koniec lat czterdziestych. To jest Polska odwaga. A nikt nigdy nie wątpił w Polską odwagę. To naprawdę wielki przykład. Jest jego fotografia z dzieckiem na kolanach, z jego siostrzeńcem. Wyraz jego twarzy, gdy patrzy na dziecko jest tak wzruszający, taki ludzki. Myślę, że naprawdę czuło się w nim wielkiego ducha.

#####

Ciekawym zabiegiem jest umieszczenie w powieści autentycznych postaci obok bohaterów fikcyjnych. Ilse Grese, Martin i Greta Bormannowie. Stworzył Pan rodzinną relację między Golo Thomsenem a Martinem Bormannem. Czy nie obawiał się Pan braku autentyczności przy takim pomyśle i czy wiązało się to dla Pana z jakimś szczególnym wyzwaniem, aby całość nie wydała się czytelnikowi wymyślona?

Nie było żadnego siostrzeńca Martina Bormanna, ale wszystkie daty się zgadzały. Siostra Bromanna została zabita w Wiedniu razem z dziećmi z pierwszego małżeństwa. Wymyśliłem więc rodziców Golo, ale to wszystko mogło być prawdą. A Greta Bormann i wszystkie jej dzieci naprawdę istnieli. To było jak dar, że wszystko pasowało do powieści. I pasowało to z Bormannem. Nie pasowałoby z Goeringiem czy Himmlerem. Bo Bormann był taką postacią w cieniu. Nikt zbyt wiele on nim nie wiedział. Jedyna rzecz w nim nie pasuje, to imię. Nazywa się Martin, jak ja. Dlatego na początku książki, gdy Golo mówi, że musi dowiedzieć się czegoś od swojego wujka Martina, brzmi to jak żart. Ale to Martin Bormann, nie ja.

Pisał Pan w posłowiu do powieści, że nadal nikt nie umie odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego Hitler dokonał tego, czego dokonał. W wywiadzie udzielanym w Polsce w 2011 roku dla Magazynu „Książki” tłumaczył Pan jednak, że każde społeczeństwo ma pewien zestaw wartości, które oficjalnie wyznaje – nie zabijaj, nie kradnij itd. Jeśli społeczeństwu sprytnie podsuniemy odwrotny system wartości, może tego nie zauważyć i zabijanie stanie się naturalne. Co w takim razie Pana zdaniem się wydarzyło, że naziści zatracili swój system wartości i, tak jak Paul Doll przestali widzieć, że dokonują czegoś złego?

Myślę, że zdawali sobie sprawę i dlatego wymyślili nową moralność. I nieraz narzekali na chrześcijańskie wartości. Doll dwa razy mówi o dobru czy złu. Ale mówi, że nie ma czegoś takiego jak dobro i zło. Jest dobry albo zły rezultat, i to wszystko. A same pojęcia dobra i zła nie mają znaczenia. Intencją było stworzenie nowego systemu moralnego, gdzie słowa traciły swoje pierwotne znaczenia. Jeśli od wczesnych lat mówi się komuś, że okrucieństwo prowadzi do awansu, pieniędzy, władzy i jest czymś patriotycznym i powtarza się to wystarczająco często, to ludzie, w wielkiej liczbie, będą to robić.

Mówił Pan również, że mamy to szczęście, że żyjemy w cywilizowanych czasach i nigdy nie poznamy prawdy o sobie samych, jak ofiary czy kaci Holocaustu. Ale czy uważa Pan, że taka próba pokazuje autentyczną stronę człowieka, czy jednak jeśli przyjmiemy wpojenie innego systemu wartości, będzie to bardziej manipulacja?

W tym, co przetrwali często ujawnia się ogromna siła, determinacja. To wszystko jest potrzebne, aby przeżyć. Znam ludzi, którzy mówią, że nie ma żadnej tajemnicy co się stało i dlaczego Niemcy tak zrobili. Twierdzą, że tacy właśnie są ludzie, że jesteśmy jak zwierzęta. Ale ja się z tym nie zgadzam, odrzucam takie tłumaczenie. Myślę, że w takich sytuacjach mogą ujawnić się naprawdę cudowne walory, ale też te najokropniejsze. Wielu ludzi, którzy przeżyli mieli duże pokłady siły i szczęścia. Mówią, że nie ma poezji po Auschwitz. Były przecież powieści, wspomnienia. Poezja też jest możliwa. Duch człowieka w niej trwa.

Proszę spojrzeć na to, co się dzieje w Europie z imigrantami. Dla nas i dla nich pojęcie dobra jest czymś zupełnie innym. Dla nich zabijanie w pewnych sytuacjach staje się czymś dobrym. Czy widzi Pan tu pewną analogię z sytuacją w nazistowskich Niemczech?

Wielu ludzi już teraz porównuje te dwie rzeczy. Tak, jest dużo wspólnych punktów. Od starożytności każdy człowiek wie, że zabijanie jest czymś złym. Każdy głęboko w sobie to rozumie. Natomiast nacjonalistyczne ruchy czy ISIS muszą tylko przekonać ludzi, że zabijanie może stać się czymś dobrym. Nie ma znaczenia czy dzieje się to w imię Niemiec czy islamu. Jeśli się ich już przekona, ludzie będą zabijać dość entuzjastycznie. Bo nie jest tajemnicą, że zabijanie jest ogromną rozkoszą. Kiedy przyzwyczaisz się już do tego uczucia, ta władza uzależnia. Dlatego wystarczy przekonać tylko dużą liczbę ludzi, a będą to robić. Ja natomiast nie rozumiem… To znaczy, mogę zrozumieć dlaczego mężczyźni dołączają do takich ruchów jak ISIS, ale nie rozumiem dlaczego robią to kobiety. Mądre, młode dziewczyny ze wschodniego Londynu, jadą do Istambułu, przekraczają granicę… Nie rozumiem tego…

To jest to samo, co w przypadku inteligentnych Niemców podążających za Hitlerem…

Tak. Dlatego nie możemy rozmawiać z ISIS. Bo te dziewczynki, szesnasto- czy siedemnastoletnie, one nie chcą zabijać. Dlatego może mógłbym zrozumieć samo myślenie ludzi o tym, ale kiedy słyszę tę propagandę idei radości… Nie mogę zrozumieć nacjonalizmu, bo cokolwiek się mówi, ma to tylko i wyłącznie związek z władzą.

Wypowiada się Pan dość mocno na temat islamu. Jak Pana zdaniem świat i Europa powinna zachować się w związku z imigrantami?

Spędziłem kilka ostatnich dni w Niemczech, Szwajcarii, Austrii i Francji i miałem to okropne uczucie, że ten wielki kryzys właśnie nadchodzi. Przykład Niemców witających imigrantów jest naprawdę wspaniały. Naprawdę zachowują się tak ludzko, jak nigdy. Ale wątpię, że ten duch pozostanie. Bo rzeczy staną się coraz trudniejsze. Dla ludzi, który śpią na ulicy na swoich plecakach cierpliwość będzie się kończyć i politycy będą testowani. To będzie przynosić coraz gorsze emocje. Cudownie by było, gdyby udało nam się przetrwać to bez żadnych ludzkich uszczerbków. Uczuciem, które towarzyszyło mi przy tym podróżowaniu, to był wielki smutek. Bo oni będą przychodzić. Uciekają od wojny, przychodzą do świata pokoju. I mają naprawdę wielką determinację, żeby przejść przez te wszystkie kraje. Oni się nie zatrzymają. Oni zginą próbując. A gdy już gdzieś dochodzą, są tak szczęśliwi, że ktoś ich przyjmuje, nawet na chwilę. Są naprawdę zdesperowani i nie mają nic. Wszystko zostawili. Swoje rodziny, rzeczy. Więc myślę, że Merkel zachowuje się naprawdę wspaniale, ale nawet teraz widać, że muszą zamykać granice. To duże wyzwanie i nikt nawet nie chce myśleć o tym, jak trudna ta sytuacja jest do rozwiązania. Anglia nie zachowuje się zbyt dobrze. A Ameryka, kraj imigrantów, gdzie wszyscy są potomkami imigrantów, chyba nie zdaje sobie jeszcze sprawy z kryzysu.

Kilka dni temu miała miejsce światowa premiera adaptacji „Pól Londynu”, w reżyserii Mathew Cullena i scenariusza Roberty Hanley. Film zapowiadany był już od bardzo dawna. W 2001 roku David Cronenberg miał reżyserować „Pola Londynu”, ale z pewnych powodów go odłożył. Napisał Pan nawet dla tego projektu konspekt scenariusza. Później reżyserować mieli go jeszcze dwaj inni twórcy: David Mackenzie i Michael Winterbottom. Dlaczego trwało to tak długo i jakie emocje Pana towarzyszyły przez ten czas?

David Cronenberg przyszedł do mnie jakiś czas temu. To bardzo miły człowiek i bardzo dobry reżyser. Ostatecznie powiedział, że może zrobić adaptację „Pól Londynu”, ale nie będzie to nic, co zadowoliłoby mnie lub jego. A ciekawą rzeczą nie jest to, że zabrało to tak dużo czasu, ale że w ogóle film powstał, bo tak wiele książek nie ma swoich adaptacji. Ja jestem zadowolony, że tak się stało. Myślę, że aktorzy bardzo dobrze w nim zagrali. Chociaż teraz reżyser pozwał producenta, bo jego wersja została zastąpiona wersją producencką. Powstały dwie wersje filmu. Widziałem je obie. Ale to nie jest dobry znak, że reżyser pozywa producenta. No cóż, zobaczymy co z tego wyniknie.

Czy uważa Pan, że film odzwierciedla Pana wizję książki? Czy może nie ma to dla Pan znaczenia?

Nie ma znaczenia. Nie jestem o to zaborczy. To znaczy, jestem zaborczy o moją książkę. Ale nie jestem zaborczy co do filmu. To bardzo proste: filmy są o zewnętrznym świecie, a książki skupiają się na świecie wewnętrznym. Oczekiwanie, że film będzie odpowiadał książce jest iluzją.

Jest Pan w Wielkiej Brytanii autorem bardzo popularnym, a jednak również bardzo krytykowanym. Po sukcesie „Forsy” i „Pól Londynu”, zarzucano Panu o wiele niższy poziom przy kolejnych powieściach. Dopiero recenzje „Strefy interesów” wskazują na powrót do formy. A jednak nie otrzymał Pan nominacji do Bookera i pozostaje Pan nadal bez nagrody. Czy odczuwa Pan to jako ciągłą porażkę, tym bardziej, że Pana ojciec został nagrodzony?

Może przejmowałem się tym jakieś dwadzieścia lat temu. Ale moje książki nie wygrywają nagród i pogodziłem się z tym. Żeby książka otrzymała nagrodę, stowarzyszenie musi się jednogłośnie zgodzić. A moje książki jedni lubią, a inni ich nienawidzą. Ja nie mam nic przeciwko temu. Myślę wręcz, że jest to czymś dobrym. Nie chcę by wszyscy ludzie lubili moje książki. Chciałabym, żeby niektórzy je kochali. Ale nie chcę pisać takich książek, które podobają się wszystkim, bo moim zdaniem, jest to oznaka, że nie robi się niczego interesującego. Stowarzyszenie zazwyczaj wybiera coś bezpiecznego. Nic kontrowersyjnego,

Jakie ma Pan plany na kolejne powieści?

Napisałem już jakieś sto tysięcy słów nowej książki. To jest powieść, którą od jakiegoś czasu próbowałem pisać, od około piętnastu lat. Jest po prostu o życiu. Nie jest to mój zwyczajny sposób pisania, gdzie pomysł sam przychodzi i pojawia się, jako obraz w podświadomości. Dlatego pisanie nie jest aż tak ekscytujące, jak przy innych moich powieściach. Ale dotyczy to czegoś, co zdarzyło się naprawdę. Traktuję to jak pewną odskocznię. Dwie moje książki, w tym moja ostatnia, były o obozach koncentracyjnych, więc tym razem postanowiłem dać sobie przerwę i potraktować pisanie jak wakacje.

Wywiad przeprowadziła Monika Samitowska-Adamczyk.

Książka „Strefa interesów” ukazała się pod patronatem serwisu lubimyczytać.pl.


komentarze [3]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Trzykropek Pistolet 06.10.2015 10:38
Czytelnik

Ciekawa rozmowa. Jeszcze bardziej nakręciła mnie na przeczytanie "Strefy interesów".

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Henrietta_Weissmann 06.10.2015 10:26
Czytelniczka

"Strzała czasu" to świetna książka. Teraz zmagam się ze "Strefą korzyści" - pierwsze strony mi się podobają. Dosyć surrealistyczna jest rozmowa SSmanów o przeleceniu żony komendanta.

A Kim jest Gerling? Chyba chodzi o Göringa.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Monika Adamczyk 06.10.2015 09:55
Moderator globalny/Redaktorka

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post