Najnowsze artykuły
-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Popularne wyszukiwania
Polecamy
Biblioteczka
Filtry
Książki w biblioteczce
[2]
Generuj link
Zmień widok
Sortuj:
Wybrane półki [1]:
Średnia ocen:
6,7 / 10
40 ocen
Ocenił na:
8 / 10
Na półkach:
Czytelnicy: 127
Opinie: 6
Przeczytał:
2016-03-09
2016-03-09
Średnia ocen:
4,0 / 10
62 ocen
Ocenił na:
1 / 10
Na półkach:
Zobacz opinię (7 plusów)
Czytelnicy: 108
Opinie: 21
Zobacz opinię (7 plusów)
Popieram
7
Zasadniczo, problemy z tą książką są dwa. Po pierwsze, pani Joanna Ulaczyk kompletnie nie umie prowadzić narracji. Kompozycja książki jest zupełnie nieciekawa. W każdym rozdziale opisany został jeden dzień podróży, który zaczyna się przeważnie od śniadania kontynentalnego, a kończy pójściem spać. Autorka nie potrafi skupić się na elementach, które budowałyby wyjątkowość książki. Pobieżne relacje z obowiązkowego "zaliczania" kolejnych zabytków poprzeplatane są równie pobieżnymi co niepotrzebnymi sprawozdaniami z posiłków (przeważnie spaghetti bolognese) czy przepakowywania ogromnych waliz, tudzież targowania się o kolejny nocleg. Myślę, że nie tędy droga. Niektóre rozdziały są zupełnie pozbawione sensu, jak na przykład rozdział 8 zatytuowany "Zmiana noclegu", w którym autorka opisuje ile bułek zjadła na śniadanie i jak się w razie czego skutecznie spierać o więcej. Język jakim napisana jest książka to kolokwialny, nieskładny zlepek krótkich zdań. Razi też uporczywe nadużywanie wykrzykników, które nadają wypowiedziom pani Joanny pretensjonalny i histeryczny ton.
Drugi problem, który odczułam jako czytelnik to wyjątkowo niesympatyczne wrażenie, jakie sprawiają główni bohaterowie książki. Kłótliwi, roszczeniowi, skupieni na własnych potrzebach i oczekiwaniach, jeżdżą od jednej agencji turystycznej do drugiej, każąc się zabawiać i organizować kolejne atrakcje. Autorka nie ukrywa swojego pełnego pogardy i podejrzliwości stosunku do miejscowej ludności. Z ludźmi nie rozmawia, nie dowiaduje się o ich życiu niczego - przynajmniej w książce tego nie ma. Prawdopodobnie guzik ją to po prostu obchodzi. Najważniejsze to wytargować ten jeden czy dwa sol i nie dać się wpuścić w maliny. Zaoszczędzone w ten sposób pieniądze można przecież wydać później na bazarku na kolejne bambetle i spakować je do swych olbrzymich waliz. Szczytem obłudy jest dodatkowo oświadczenie autorki na okładce o jej wielkiej miłości do dzikich zwierząt. Wspomniana miłość polega głównie na tym, żeby każde możliwe (oczywiście niegroźne i bezbronne) zwierzę wziąć na ręce i trochę pomęczyć. Następnie oczywiście obowiązkowa "focia", ale również trochę zabawy. Pogrzebmy więc trochę patyczkiem w pysku maleńkiego kajmaniątka, zobaczymy co zrobi, albo zetnijmy drzewo, na którym siedzi leniwiec, żeby go troszeczkę pomęczyć i się odrobinkę pośmiać gdy ten przerażony, śmieszny zwierzak, przebiera w powietrzu łapkami szukając gałęzi, którą mógłby chwycić. Autorka pisze, że będzie uważała za sukces jeśli czytelnik w trakcie lektury poczuje się, jakby towarzyszył jej w podróży. Przyznam, że momentami bardzo bym chciała, głównie po to by wezwać ją do opamiętania i większego szacunku do świata, którego najwyraźniej nie chce zrozumieć. Książki oczywiście nie polecam, chyba że w kategorii przestrogi - jakim turystą nie być.
Zasadniczo, problemy z tą książką są dwa. Po pierwsze, pani Joanna Ulaczyk kompletnie nie umie prowadzić narracji. Kompozycja książki jest zupełnie nieciekawa. W każdym rozdziale opisany został jeden dzień podróży, który zaczyna się przeważnie od śniadania kontynentalnego, a kończy pójściem spać. Autorka nie potrafi skupić się na elementach, które budowałyby wyjątkowość...
więcej Pokaż mimo to