-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać263
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-08-24
2023-07-29
Nie obejdzie się bez deklaracji: jeśli chodzi o stosunek do zwierząt, to całkowicie solidaryzuję się z podejściem do nich Olgi Tokarczuk, a właściwie jej porte-parole, czyli pani Duszejko (imię noszącej je bohaterki pomijam, mając na uwadze jej brak identyfikacji z nim). Też jestem zdania, że ich los na planecie zdominowanej przez „homo sapiens” nie jest godny pozazdroszczenia i to w dużej mierze właśnie z powodu pychy, niefrasobliwej skłonności do eksploatacji bliższego i dalszego otoczenia, a często też bezinteresownego okrucieństwa naszego gatunku. Niewątpliwie zaciągnęliśmy u nich dług, a uwzględniając wciąż nowe dziedziny życia, w których traktuje się je przedmiotowo (medycyna!), nie zanosi się, abyśmy mieli go spłacić w dającej się przewidzieć przyszłości. Skoro podejście to jest mi bliskie, to dlaczego „Prowadź swój pług przez kości umarłych” uważam za powieść nieudaną i wielce irytującą? Bierze się to zapewne z braku zaufania do intencji pisarki – troska o los zwierząt wydaje się w powieści tylko pretekstem do dania upustu swojemu obrzydzeniu wobec bliźnich, pośród których przyszło jej żyć. Tokarczuk zawęża bowiem swój punkt widzenia do Płaskowyżu („geologicznego krewnego Gór Stołowych” – s. 30), a więc wyraźnie określonego miejsca na mapie (Kotlina Kłodzka) i aktem oskarżenia obejmuje wyłącznie jego mieszkańców – są to na ogół wąsaci (sic!) mężczyźni, o dość niskim ilorazie inteligencji, pozbawieni jakiejkolwiek samoświadomości, nastawieni przemocowo wobec kobiet, preferujący raczej kolektywny tryb życia a to w kółkach strzeleckich, a to w klubach grzybiarza, nie mówiąc już o przynależności do parafii, a tak w ogóle tworzący coś w rodzaju przaśnej odmiany lokalnej mafii. Czy Wielka Stopa, Komendant , Wnętrzak czy Prezes – których trupy zaścieliły fabułę powieści – mieli choć jedną pozytywną cechę, aby ich śmierć była w stanie wytoczyć łzę z oczu bliskich (bo przecież nie czytelnika)? Darmo by jej szukać – jałowe zajęcie. Cała społeczność zamieszkująca Płaskowyż to zbiorowy szwarc-charakter (oparty na różnych kliszach). Wyjątkami są tylko odmieńcy, żyjący na jej marginesie: pani Duszejko, Matoga / Światopełk Świerczyński, Dyzio, Dobra Nowina i entomolog Borys Sznajder (ten ostatni zresztą jest sezonowym przybyszem spoza Płaskowyżu). Inny świat jest tuż za granicą – nawet dziki uciekają do Czech. „Tam ludzie potrafią spokojnie dyskutować i nikt się z nikim nie kłóci. Nawet gdyby chcieli, nie mogliby, bo ich język nie nadaje się do kłótni” (s. 221). Tak jest właśnie skonstruowana ta powieść: rodzime jest be, a obce – jak najbardziej OK (tak, to się nazywa ojkofobia). Chciałoby się polecić Oldze Tokarczuk jakieś opracowanie o zbrodniach Czechów na Śląsku Cieszyńskim w 1919 roku, ale byłby to cios poniżej pasa. Sama pani Duszejko to dama apodyktyczna, ale jednocześnie nadwrażliwa, rzecz jasna nie bez powodu. „Każda najmniejsza cząstka świata składa się bowiem z cierpienia” (s. 262). Nic dziwnego więc, że przez całą powieść skarży się na łzawienie oczu (nadwrażliwcy tak mają). Biorąc pod uwagę szczegóły biograficzne, można powiedzieć, że jest lekko przywiędniętym dzieckiem-kwiatem (rocznik 1950), zraszanym radosną ideologią New Age’owską – jej żywioł to astrologia i William Blake (w tym wypadku zadedykowałbym jej wiersz Tadeusza Różewicza, pt. „Zaćmienie światła”. Cytuję parę wersów, w miejsce Swedenborga wstawiając Blake’a, ale chyba poeta nie miałby nic przeciwko temu: „szkoda że pism Blake’a / nie mógł osądzić Arystoteles / i Tomasz z Akwinu // wystawiam sobie / świadectwo ubóstwa / ale nie mogę / gasić światła rozumu / tak obelżywie traktowanego / pod koniec naszego wieku”) . O katolicyzmie ma blade pojęcie – do infantylizmu w tej kwestii zresztą sama lojalnie się przyznaje (oczywiście, budzi on w niej poczucie wyższości wobec gawiedzi, która stara się dojrzewać w wierze, wyzbywając się przez to zdrowych intuicji). Pewnie jej charakterystykę można by jeszcze uszczegółowić, bo są ku temu dane, ale nie ma powodu. Tyle wystarczy, aby stwierdzić, że znajduje się ona w skrajnej opozycji do wspólnotowego mainstreamu – i o to zapewne pisarce widocznie chodziło. Chyba zbyt dosłownie odczytała fragment Ewangelii według św. Łukasza – tym samym stawiając ją na głowie. Chodzi mi o perykopę zatytułowaną „Obowiązki uczniów Jezusa”, gdzie można przeczytać między innymi: „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca, matki, żony, dzieci, braci i sióstr […], nie może być moim uczniem” (Łk 14,26). Pani Duszejko (Olga Tokarczuk) to guru nowej religii – jak każde guru bardzo wymagające. Na sposób sekciarski oczekujące odcięcia się od wszystkiego, co składało się na wcześniejsze życie. Wówczas adept nowej wiary gotowy jest na wszystko – być może na wzór głównej bohaterki powieści nawet na zbrodnię. „Prowadź swój pług przez kości umarłych” ze względu na pozycję jej autorki to naprawdę niebezpieczna powieść – jak każda wersja „mein kampf”.
Nie obejdzie się bez deklaracji: jeśli chodzi o stosunek do zwierząt, to całkowicie solidaryzuję się z podejściem do nich Olgi Tokarczuk, a właściwie jej porte-parole, czyli pani Duszejko (imię noszącej je bohaterki pomijam, mając na uwadze jej brak identyfikacji z nim). Też jestem zdania, że ich los na planecie zdominowanej przez „homo sapiens” nie jest godny...
więcej mniej Pokaż mimo toW powieści tej daje o sobie znać duch czasów, a więc pisarska potrzeba wyzwolenia się z tyranii prawdy historycznej na rzecz baśni. Nie jest to nawet apokryf, bo ten mimo wszystko ma respekt dla twardych faktów i stara się wypełniać jedynie puste miejsca między nimi. Mniejsza nawet o takie anachronizmy, jak zaprowadzenie przez Raka kolei na trasie Kraków – Lwów o dziesięciolecie wcześniej, niż to się stało naprawdę. To drobiazg, chciałoby się powiedzieć baśniowa licentia poetica. Gorzej, że w powieści dochodzi do przeinaczeń, które da się kwalifikować moralnie. Co mam na myśli? Otóż rabacja galicyjska była krwawa, ale nie miała swojego wątku pogromowego: nie Żydzi wszak byli jej ofiarami. „Baśń o wężowym sercu” przechodzi nad tym do porządku dziennego. W baśniowym Brzostku spłonęło „całe żydowskie przedmieście”. „Zapewne przez przypadek” – baśniopisarz puszcza tylko oko, bo na grząskim moralnie gruncie, na jakim się znalazł, pozwala mu to utrzymać się na powierzchni. Widocznie jednak czuje niedosyt, bo nie omieszka wepchnąć tytułowemu bohaterowi w usta słów, które lokują go wprost w stereotypie polskiego chłopa-antysemity z czasów II wojny światowej: „Skończymy z panami, to i na was, Żydy, przyjdzie pora”. No tak – ktoś powie – ale to jest baśń i rządzi się swoimi prawami. Tyle, że to jest baśń szczególna, pisana ze ściśle określonej perspektywy. Wystarczy spojrzeć na ostatnią stronicę powieści. Widnieje na niej odautorska adnotacja o miejscu i czasie jej pisania: „Kraków i różne miejsca na wschodzie 2016-2018”. Kto to napisał: Ferdynand d’Este, gubernator Galicji? Józef Breinl, starosta Tarnowa? A może baśniopisarz, który żyje w swoim wyimaginowanym świecie? Nie, to Radek Rak, laureat literackiej Nagrody Nike za powieść; za tę powieść. To on przyjął perspektywę austriackiego zaborcy, któremu nieczyste sumienie za dokonany gwałt polityczny każe zmyślać, aby jakoś zracjonalizować i usprawiedliwić własną zbrodnię. I na wschód od Krakowa nie jest w stanie zobaczyć nic innego poza istotami zredukowanymi do fizjologii, które mamlają, smarkają, obsrywają się… Ta antybaśń została poczęta w takich moralnie niedwuznacznych okolicznościach, więc kreuje świat na opak. Cała upstrzona jest kryptocytatami biblijnymi, które przez wypaczanie ich pierwotnych sensów składają się łącznie na jakąś anty-Ewangelię. I to jest właśnie osiągnięcie pisarza. Tego rodzaju mitologia galicyjska nie istniała – on ją stworzył. Zajęło mu to całą pierwszą część. W części drugiej adaptuje ją do historycznych wydarzeń. Jednocześnie ta druga część aktualizuje tradycyjny motyw zamiany tożsamości bohaterów w rodzaju „z chłopa król” i vice versa, choć nie do końca. W tej aktualizacji doszło bowiem do pomieszania obu tożsamości. Jakób Szela zamienia się tożsamością z Wiktorynem Boguszem, ale i w Jakóbie Wiktoryn nie całkiem się rozgościł, i w Wiktorynie Jakób nie zajął całego miejsca. I to oni stali się prefigurami nas samych hic et nunc, z czym Radek Rak się nie godzi. Już tak jest, że pisarz-ojkofob brzydzi się szlachetczyzną, ale on też brzydzi się ludu, który w swoim potomstwie we współczesnej Polsce podpiął się pod tradycję szlachecką. Jego obrzydzenie jest więc totalne. I kiedy osiąga ono w nim punkt krytyczny, siada i pisze. Pisze „wtóre słowo o Jakóbie Szeli”.
W powieści tej daje o sobie znać duch czasów, a więc pisarska potrzeba wyzwolenia się z tyranii prawdy historycznej na rzecz baśni. Nie jest to nawet apokryf, bo ten mimo wszystko ma respekt dla twardych faktów i stara się wypełniać jedynie puste miejsca między nimi. Mniejsza nawet o takie anachronizmy, jak zaprowadzenie przez Raka kolei na trasie Kraków – Lwów o...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-31
Autor „Ziemi obiecanej” (1898), „Chłopów” (1908) i „Roku 1794” (1916) napisał też kilka mniej znanych powieści. Jedną z nich jest właśnie „Wampir” (1906), który zazwyczaj bywa anonsowany jako powieść grozy. I rzeczywiście Reymont posłużył się konwencją tej odmiany powieściowej, uznając zapewne, że świetnie nadaje się ona na instrument dla diagnozy kultury europejskiej na początku XX wieku. Pod tym względem pozostał wierny XIX-wiecznemu pierwowzorowi, który wraz z jego z poprzedniczką, powieścią gotycką, i następcą, horrorem, takim celom diagnostycznym w swoich najlepszych realizacjach służył (wszak nie chodziło w niej wyłącznie o mało wyrafinowaną rozrywkę). Od razu jednak trzeba dodać, że w odróżnieniu od tradycyjnej powieści grozy oraz jej sióstr i braci „Wampir” zupełnie obywa się bez fantastyki. Świat w nim przedstawiony jest światem całkowicie realistycznym. Jeśli nawet pojawiają się w nim unoszące się i opadające stoliki, media udzielające głosu istotom z innego wymiaru etc., to w ujęciu pisarza mają one ten sam – realny – status, co cały przywołany w powieści Londyn. Tak samo realny czy też raczej tak samo odrealniony, bo trzeba wiedzieć, że miasto ukazane jest w niej najczęściej z punktu widzenia Zenona, którego poczytalność budzi liczne i poważne wątpliwości, i to wraz z przebiegiem akcji – coraz liczniejsze i coraz poważniejsze. Tak więc w „Wampirze” realność świata obejmuje to, co obiektywne, ale wszystko to znajduje się w oparach subiektywizmu: rzeczy zostają w nim zdeformowane przez imaginację. Swoją drogą Londyn na miejsce akcji tego rodzaju opowieści świetnie się nadawał choćby z powodów typowych dla niego zjawisk atmosferycznych: deszcz, wiatr, a przede wszystkim mgła ułatwiły pisarzowi zatarcie konturów rzeczy, a więc zniesienie granicy między rzeczą a fantasmagorią.
Londyn w powieści sprawia wrażenie miasta, którego czas dobiega końca. Czas się wypełnił, a jeśli jeszcze wszystko trwa na swoim miejscu, to tylko siłą inercji. Ale i to pozór, bo w rzeczywistości miasto wraz ze swoimi mieszkańcami pogrąża się w agonii. Przy czym Londyn nie jest tu wyłącznie stolicą Zjednoczonego Królestwa. Jest stolicą Europy, a raczej sam jest Europą par excellence. W powieści mówi się nie o Anglikach czy Brytyjczykach, lecz o Europejczykach; nie o kulturze angielskiej czy brytyjskiej, lecz o kulturze europejskiej. I to ona jest główną bohaterką powieści. Tak, to właśnie ją Reymont poddał wiwisekcji. Metafora kliniczna jest tutaj odpowiednia, bo przecież chodzi o pacjentkę, którą pisarz w istocie położył na stole operacyjnym w celach badawczych. Powieść da się więc potraktować jak raport z przeprowadzonego zabiegu. Reymont pisał w nim w 1906 roku, że pacjentka skazana jest na śmierć, a dokładniej rzecz biorąc – już umarła. W jej ciele co prawda toczą się jeszcze automatyczne procesy życiowe, ale duch sczezł na dobre, więc i one niebawem ustaną. Jedyną szansą byłby jedynie przeszczep ducha. I przed taką pokusą stanęli najbardziej świadomi stanu rzeczy mieszkańcy Londynu-Europy. Jednym z nich był Joe. To on oświadczył: „Rozszarpałbym [swoje dziedzictwa] jak pantera, by tylko móc ze struchlałych wnętrzności wyrwać ich ducha trupiego i tchnąć w niego nowe święte, prawdziwe człowiecze życie”. I bohaterowie ulegli tej pokusie. Uległ Joe. Stał się adeptem praktyk parareligijnych guru z Indii i skończył w szpitalu dla psychicznie i nerwowo chorych. Jeśli chodzi o Zenona (Joe był bratem jego narzeczonej, Betsy), to jego przyszłość nie została przesądzona. Z ostatniego zdania powieści wynika, że wyruszył on przed świtem na statku o nazwie „Kaliban” w nieznanym kierunku. Kaliban to, rzecz jasna, imię bohatera „Burzy” Williama Szekspira, istoty ludzkiej, która egzystowała poza jakąkolwiek kulturą. Gdzie zatem Zenon mógł dotrzeć na pokładzie „Kalibana”? Czy istnieje szansa, że ten statek dotrze do portu ocalenia? Wydaje się, że jego podróż wciąż trwa. Ale jej dalszy ciąg opowiada już Michel Houellebecq.
Autor „Ziemi obiecanej” (1898), „Chłopów” (1908) i „Roku 1794” (1916) napisał też kilka mniej znanych powieści. Jedną z nich jest właśnie „Wampir” (1906), który zazwyczaj bywa anonsowany jako powieść grozy. I rzeczywiście Reymont posłużył się konwencją tej odmiany powieściowej, uznając zapewne, że świetnie nadaje się ona na instrument dla diagnozy kultury europejskiej na...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-03
O tej książeczce trzeba pisać w sposób jak najbardziej rzeczowy i – powiedzmy to tak – prostolinijny. Inaczej wpadnie się w koleiny wyżłobione przez – z jednej strony – ideologię antysemicką, a z drugiej – przez ideologię poprawności politycznej.
Kwestia żydowska była stale obecna w polskiej publicystyce XVIII wieku. I poruszali ją na ogół nie zwolennicy ustrojowego – coraz bardziej anachronicznego – status quo, ale rzecznicy reform. Obok spraw zasadniczych, dotyczących wzmocnienia pozycji monarchy jako centralnego ośrodka władzy, zniesienia liberum veto, a tym samym prawa do zawiązywania konfederacji, uchwalenia aukcji wojska, podejmowano sprawy podźwignięcia miast i poprawy sytuacji włościan, wiążąc je zawsze z propozycjami uregulowań prawnych w odniesieniu do Żydów. Problem stał się naglący szczególnie po pierwszym rozbiorze Rzeczpospolitej (1772 r.), kiedy to w okrojone jej granice zaczęli napływać Żydzi z krajów ościennych w sposób bardziej niż wcześniej liczny. Według historyka Tadeusza Korzona do Sejmu Wielkiego (1788-1792) ich liczba się wręcz podwoiła. Obawy elit politycznych związane z tym zjawiskiem wynikały przede wszystkim z dzielonego przez nie przekonania, że w swojej masie Żydzi, głęboko przywiązani do swojej odmienności religijnej i kulturowej, a jednocześnie stanowiąc część diaspory rozrzuconej po całej Europie, nie identyfikują się z interesami Rzeczpospolitej. W okresie porozbiorowym zostało ono uzupełnione mniemaniem, że mniejszość żydowska, podobnie jak protestancka i prawosławna, stała się instrumentem nacisku stosowanym przez władze zaborcze w celu rozkładu tradycyjnych struktur decydujących o spoistości społecznej mieszkańców ziem zagrabionych.
Okres Księstwa Warszawskiego (1807-1815) ze względu to, że były to lata wojen, sprzyjał finansowemu prosperity Żydów, którzy byli głównymi dostawcami wszelkich towarów dla wojska. Nic więc dziwnego, że rosły też ich aspiracje co do swojego statusu prawnego i politycznego. Mimo że konstytucja z 1807 r. głosiła równość wszystkich wobec prawa, to w praktyce obowiązywało wiele ograniczeń pod tym względem. Żydzi pozbawieni byli na przykład prawa nabywania ziemi. Pod koniec istnienia Księstwa Warszawskiego uchwalono też w stosunku do nich zakaz handlowania alkoholem, co w gruncie rzeczy było realizacją postulatu wysuwanego znacznie wcześniej. Nie zdążył on jednak wejść w życie, bo Księstwo już niebawem – po klęsce Napoleona – znalazło się pod okupacją rosyjską. Po Kongresie Wiedeńskim (1815 r.) powstało Królestwo Polskie pod berłem Aleksandra II. Na jego wniosek w 1817 roku Nikołaj Nowosilcow, komisarz carski przy Radzie Stanu, a jednocześnie szef tajnej policji i zagorzały rusyfikator, przygotował projekt kompleksowej regulacji prawnej statusu Żydów w Królestwie, który przewidywał utrzymanie przez nich praw propinacyjnych (czyli handlu alkoholem). Mieli też otrzymać większy samorząd. Według Stanisława Staszica, ostrego krytyka projektu Nowosilcowa, miało to prowadzić wręcz do stworzenia „narodu w narodzie”.
Można przypuszczać, że „Rok 3333” Juliana Ursyna Niemcewicza, napisany właśnie, w 1817 roku, był reakcją na projekt komisarza carskiego. Z tego, co sam zdradził, wynika, że jego „sen niesłychany” był efektem lektury i rozmyślań na temat urządzenia kwestii żydowskiej, żywo w tym czasie dyskutowany. Niemcewicz, który był członkiem Towarzystwa Królewskiego Gospodarczo-Rolniczego i który dość dobrze znał stosunki panujące i na wsi, i w mieście, zdawał sobie sprawę z panującego w nich antagonizmu mieszczańsko-żydowskiego i chłopsko-żydowskiego. Był to antagonizm dramatyczny w swej istocie, bo racje leżały po obu stronach i nie sposób było go na dobrą sprawę przezwyciężyć w sposób satysfakcjonujący dla każdej z nich. Na przykład kupcy chrześcijańscy bez protekcji ze strony państwa rzeczywiście byli bez szans w konfrontacji z kupcami żydowskimi dysponującymi znacznie większym kapitałem i rozbudowanymi kontaktami w całej Europie (pisze o tym choćby Ignacy Schiper). Protekcjonizm, jakiego się domagali, oznaczał jednak naruszenie praw cywilnych Żydów. Niemcewicz rzecz jasna opowiedział się za żywiołem polskim. Zajął wyraźne stanowisko, posługując się jak zwykle piórem. Jego dziełko należy więc do literatury politycznej, której wartość mierzy się przede wszystkim sugestywnością oddziaływania. Political fiction, jakie stworzył, niewątpliwie ten walor posiada.
Historyjka nie jest nazbyt skomplikowana. Autorowi przyśniło się, że znalazł się w Warszawie roku 3333. Nosiła ona nazwę Moszkopolis i mieszkał w niej król Moszko XII. Wynika z tego, że ta futurystyczna wizja senna ograniczona została jedynie do dawnej stolicy Rzeczpospolitej, a nie do niej jako całości. W wędrówce po Warszawie-Moszkopolis autor korzystał z usług trzech przewodników. Pierwszym z nich był „drynkulkarz” (dorożkarz) Zamoyski, żonaty z Zosią Czartoryską. Od niego dowiedział się, co porabiają przedstawiciele innych dawnych arystokratycznych rodów. Otóż Radziwiłłowie byli malarzami, Potoccy i Sanguszkowie wozili drewno dostarczane Wisłą, jeszcze inni zajmowali się ciesielką. Oczywiście, chrześcijanie pozbawieni byli prawa posiadania własności ziemskiej i miejskiej. Miasto wyglądało jak jeden wielki sztetl. Pałac w Wilanowie został zamieniony na browar, gorzelnię i masarnię, w miejscu pałacu Krasińskich stała karczma. Drugim przewodnikiem był młody szambelan z dworu króla Moszki XII. Dzięki niemu autor zdołał przestąpić progi wielu przybytków, do których jako chrześcijanin nie miałby wstępu. To szambelan wpuścił go do zamku, a później wręczył bilet spełniający funkcję przepustki. Od niego otrzymał też radę ułatwiającą mu poruszanie się po mieście: otóż „trzeba znać się na grzeczności”, co oznaczało ni mniej, ni więcej tylko szafowanie na prawo i lewo dukatami i talarami (o skuteczności łapówkarstwa wcześniej pouczył go Zamoyski, ale nie ubrał tego w tak ładne słowa). Autor w zamku uczestniczył w audiencji królewskiej, w trakcie której nie wydarzyło się zresztą nic ciekawego, a następnie zażyczył sobie wizyty w sądzie i teatrze. W sądzie trafił na trzeciego przewodnika. Był nim „jeden ze sławnych mecenasów żydowskich”, który wyjaśnił mu, że wyburzenie okazałych gmachów warszawskich i postawienie w ich miejsce „tak nikczemnych” wynikało z twórczego zastosowania zasad z Księgi Powtórzonego Prawa, podobnie zresztą jak wytracenie dawnej szlachty i obrócenie w niewolę chłopstwa. Autor był świadkiem dwóch rozpraw sądowych. W pierwszym przypadku na mocy prawa lewiratu przymuszono młodego człowieka do ożenku z wdową po jego bracie, starą babą o czerwonej gębie. W drugim, zgodnie ze starotestamentalnym zakazem czynienia podobizn ludzkich, nakazano zniszczenie pięciu obrazów Rubensa i sporej ilości innych dzieł sztuki. W teatrze obejrzał operę o dość rozwiązłej treści i krotochwilę szydzącą z prawd wiary chrześcijańskiej. Wreszcie wieczór spędził na balu u ciotki młodego szambelana, hrabiny Rachel. Atmosfera na balu przesycona była erotyzmem, wszystkie jego uczestniczki znane były z licznych skandali. Pito wódkę, miód i wiśniak oraz zajadano się macą, obwarzankami, no i konfiturami z… cebul w cukrze smażonych. Matki troszczyły się o jak najlepszą prezencję swych córek, ministrowie załatwiali sprawy publiczne, słychać były szepty, obmowy, zawistne komentarze… Kamerdynerzy roznosili tace z deserami. I to właśnie brzęk szkła rozbijającego się o posadzkę, w którą uderzyła taca jednego z nich, gdy się potknął i przewrócił, obudziła autora, wybijając go ze snu, a tym samym przenosząc go w czasy cara Aleksandra II i jego komisarza, Nikołaja Nowosilcowa.
Niemcewicz jako publicysta polityczny był wytrawnym szermierzem. Zdawał sobie sprawę ze skuteczności karykatury jako oręża. Wszak nawet ci, którzy wiedzą, że nie mają do czynienia z rzeczywistością, tylko z jej karykaturą, na ogół ulegają jej działaniu. Wykorzystał wiele stereotypowych wyobrażeń na temat Żydów, wyjaskrawiając je jeszcze, aby wywrzeć odpowiednie wrażenie na swoich potencjalnych czytelnikach. Co jednak ciekawe, można odnieść wrażenie, że karykaturalność w „Roku 3333” uległa takiemu spiętrzeniu, że przekroczyła granice powagi. Czy aby więc Niemcewicz nie uległ żywiołowi komizmu, wyrzekając się skuteczności dla zabawy. Sygnały to sugerujące w każdym razie da się zauważyć. Kiedy wspomina o „osobliwszym dziwaku”, którego opanowało „dzikie jakieś urojenie”, bo „koniecznie chce, żeby Żydzi po żydowsku gadali, i to tak ustawicznie powtarza, iż wszystkich już na śmierć znudził”, wtedy przecież puszcza oko do tych wszystkich, których śmieszył Gadulski z „Powrotu posła”, prezentując sarmatyzm w karykaturalnej postaci. Wynikałoby z tego, że wszyscy jesteśmy jakoś do siebie podobni. I tak naprawdę śmiejemy się sami z siebie.
„Rok 3333” został poprzedzony wstępem Radosława Patlewicza. Jest on przykładem dość karkołomnej sztuczki, albowiem autor próbuje w nim upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: uderzyć w Żydów i jednocześnie w masonów. Za godną wiary uznaje wizję przyszłego triumfu żydostwa, wysnutą przez Niemcewicza, choć jemu samemu jako masonowi wiarygodność odbiera. Nie konfrontuje swojego przekonania, że masoneria kieruje się w swojej działalności mądrością etapu, z wcześniej przyjętym założeniem, że Myszkopolis jest realnym zagrożeniem.
O tej książeczce trzeba pisać w sposób jak najbardziej rzeczowy i – powiedzmy to tak – prostolinijny. Inaczej wpadnie się w koleiny wyżłobione przez – z jednej strony – ideologię antysemicką, a z drugiej – przez ideologię poprawności politycznej.
Kwestia żydowska była stale obecna w polskiej publicystyce XVIII wieku. I poruszali ją na ogół nie zwolennicy ustrojowego –...
2019-09-13
Autor książki pochodził z głęboko patriotycznej rodziny. Kilkanaście pokoleń Lubienieckich walczyło z Rosją. Ojciec Zbigniewa patriotyzm pojmował na sposób niemal religijny: "Mówił, że pojęcie 'ojczyzna' to taka wartość, jak wiara w Boga - jeżeli przyjdzie oddać życie za nią, to nie ma czego żałować, bo przeznaczeniem każdego Polaka jest bronić wolności ojczyzny za wszelką cenę". I w tym duchu wychowywał swojego jedynego syna. Nie tylko zresztą słowem. Latem 1939 r. jako komendant straży granicznej w Leśnicy Pienińskiej zabierał go (dziewięciolatka) na górskie patrole - uczył orientacji w terenie, obchodzenia się z bronią, sztuki walki. 31 sierpnia 1939 r. na dworcu kolejowym w Nowym Targu widzieli się po raz ostatni. Ojciec wziął udział w kampanii wrześniowej, trafił do sowieckiej niewoli i w 1940 r. został zamordowany w Twerze. Syn razem z matką i siostrami znalazł się na Wileńszczyźnie, skąd w czerwcu 1940 r. wywieziono ich w okolice Archangielska. Po amnestii z lipca 1941 r. trafili na południe Rosji - do Kraju Ałtajskiego. Wydawałoby się typowe polskie losy wojenne. I tak, i nie. Zbigniew Lubieniecki, nieodrodny syn swojego ojca i matki, która też nie przesadzała z chrześcijańskim miłosierdziem wobec wrogów, czuł, że musi sprostać ciążącej na nim tradycji rodowej, a przede wszystkim nie odpowiadała mu rola owcy prowadzonej na rzeź. Nie zgodził się na status ofiary, stał się "łowcą". A że świat, w którym przyszło mu dorastać, był skrajnie zdehumanizowany, sam musiał wyzbyć się jakichkolwiek skrupułów moralnych. I to od pierwszych dni września 1939 r. Można powiedzieć, że ta niewielka, stupięćdziesięciostronicowa ledwie, książeczka jest swoistego rodzaju Bildungsroman. Tyle że jest to Bildungsroman na miarę totalizmów XX wieku. Jego lektura pozostawia czytelnika oniemiałym.
Autor książki pochodził z głęboko patriotycznej rodziny. Kilkanaście pokoleń Lubienieckich walczyło z Rosją. Ojciec Zbigniewa patriotyzm pojmował na sposób niemal religijny: "Mówił, że pojęcie 'ojczyzna' to taka wartość, jak wiara w Boga - jeżeli przyjdzie oddać życie za nią, to nie ma czego żałować, bo przeznaczeniem każdego Polaka jest bronić wolności ojczyzny za wszelką...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-06
Piza 1832 roku. Podzielony politycznie Półwysep Apeniński znajduje się pod kontrolą Cesarstwa Austrii cieszącego się dużymi wpływami między innymi w Państwie Kościelnym. Minął tylko rok z okładem, gdy Giuseppe Mazzini założył Młode Włochy, radykalny ruch niepodległościowy, stawiający sobie dwa główne cele: zjednoczenie Włoch i ustanowienie w nich republiki. Początek akcji powieści Ethel L. Voynich zbiega się zatem z początkami procesu, który w historiografii zyskał miano Risorgimento. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że Kościół odgrywał w niej rolę hamulcowego.
Dziewiętnastoletni Artur Burton, wywodzący się z zamożnej rodziny angielskich armatorów, posiadających statki w Londynie i Livorno, po kornwalijskiej matce katolik, młodzieniec głęboko religijny i pobożny, o mistycznych inklinacjach, ale też łatwo ulegający egzaltacji, student filozofii miejscowego uniwersytetu, a jednocześnie entuzjasta haseł nowego ruchu, do pewnego stopnia skłonny był zakładać, że przyszłe – zjednoczone, niepodległe i republikańskie – państwo włoskie stanie się żywym urzeczywistnieniem królestwa Bożego na ziemi. Jego marzeniem było: „Oddać życie za Włochy, pomóc oswobodzić ojczyznę z niewoli i hańby i wypędzić Austriaków, by stała się wolną republiką, w której królowałby tylko Chrystus” (s. 13). Jego zaangażowanie polityczne było stosunkowo niewinne: głównie udział w konspiracyjnych zebraniach na uniwersytecie, zakazana lektura… Miał co prawda szansę na bardziej zaawansowaną robotę organizacyjną: odbiór ze statków przemycanych (z Marsylii?) książek i czuwanie nad ich składowaniem w mieście, ale ostatecznie powierzono ją innemu studentowi, Giovanniemu Bollemu. Mimo to w Wielkim Tygodniu (w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek) 1833 roku, podczas pobytu u przyrodnich braci w Livorno, został w ich domu aresztowany przez żandarmów.
Do aresztowania Artura doszło kilkanaście (?) godzin po jego wielkanocnej spowiedzi u ojca Cardiego, nowego dyrektora seminarium pizańskiego, bezpośredniego następcy kanonika Montanellego, który na początku roku udał się do Rzymu w sprawie oferowanego mu biskupstwa. Montanelli, choć był kapłanem cieszącym się popularnością wśród ludu, jako mentor Artura, wykazujący wobec niego ojcowskie uczucia, był szczerze zaniepokojony jego bezkrytycznym entuzjazmem dla sprawy narodowej. Ethel L. Voynich nie wyjaśnia, jakie były przyczyny tego stanu rzeczy. Można jednak sądzić, że jako doświadczony kapłan, bywały w świecie, wyrastający poza swoje otoczenie – co zostało potwierdzone choćby przez nominację biskupią, i to jeszcze za pontyfikatu nierozpieszczającego go Grzegorza XVI – w odróżnieniu od wychowanka dostrzegał sprzeczności zachodzące między zachowawczą polityką Państwa Kościelnego a aspiracjami przywódców Młodych Włoch. Poza tym daleko mu było do idealizmu Artura, który nie miał pojęcia nie tylko o real politik, ale również o ciemnościach kryjących się w duszy ludzkiej. Pouczająca pod tym względem była ich wspólna wyprawa w Alpy szwajcarskie. Artur unikał dolin pogrążonych w mroku, pociągały go szczyty błyszczące w blasku słońca. Zresztą nawet góry były dla niego tylko symbolem rzeczywistości nadprzyrodzonej. Na pytanie, co widzi, odpowiedział: „Widzę wielką białą istotę, nie mającą początku ani kresu. Widzę ją czekającą wiek za wiekiem na przyjście Ducha Bożego. Widzę ją niewyraźnie, niby poprzez szkła” (s. 17). Chłopiec idealizował również swojego mistrza, wyznaczając mu szczególne miejsce w zmaganiach o wolność Włoch: „Montanelli od lat pięciu najwyższy dlań ideał człowieka, obecnie zdawał mu się jaśnieć w blaskach nie znanej dotąd aureoli, niby potężny prorok nowej wiary” (s. 25). Wiele lat później Artur już jako Szerszeń powie o swojej młodości: „Wmówiłem w siebie, że cały świat jest z różowej waty i cukrowanych migdałów” (s. 151).
Gdy Artur uświadomił sobie, że jego nowy spowiednik, pozujący na sympatyka zrewoltowanej młodzieży i przeciwnika dyscyplinujących ją władz, ojciec Cardi okazał się policyjnym szpiclem, wykorzystującym konfesjonał do pracy agenturalnej, musiał przeżyć wstrząs. Tylko bowiem wstrząsem da się wytłumaczyć fakt, że nawet nie próbował wyjaśnić spotkanej zaraz po wyjściu z więzienia, gdzie spędził około półtora miesiąca, długoletniej przyjaciółce i współtowarzyszce konspiracyjnej Gemmie, co się właściwie stało, to znaczy w jaki sposób policja dowiedziała się o roli odgrywanej w organizacji przez Giovanni Bollego. Wymierzony mu przez nią policzek był sygnałem do doprowadzenia sprawy do końca. Jako katolik nie był władny podjąć decyzji o samobójstwie, ale on nie był już katolikiem choćby z tej prostej przyczyny, że jego samego już nie było. „Nic się nie zmieniło od tego czasu, kiedy on sam należał do żyjących. Najmniejszy nawet drobiazg życia codziennego nie uległ zmianie z tego powodu, że dusza ludzka została zamordowana. Wszystko było takie jak przedtem. Woda szemrała w fontannach, wróble świergotały pod rynnami, tak jak świergotały wczoraj i jak będą świergotać jutro. A on nie żyje… umarł” (s. 60-61). Myśl o nałożeniu na szyję pętli splecionej z pociętego na pasy koca wydawała się jak najbardziej naturalna – chodziło jedynie o uczynienie zadość stanowi faktycznemu. I właściwie tylko przypadek zadecydował o tym, że nie tak zakończyła się ta historia. Otóż w pewnym momencie do jego pokoju niemal wtargnął przyrodni brat James z żoną Julią – i to bratowa wyjawiła mu coś, co sprawiło, że ciąg dalszy jednak nastąpił. Kierowana jak najgorszymi wobec niego emocjami wręczyła mu pismo, w którym jego matka przyznawała, że jego biologicznym ojcem jest nie kto inny, tylko sam Lorenzo Montanelli. To, co się działo z Arturem pod wpływem tej rewelacji, nie jest do końca jasne – czytelnik ma dostęp wyłącznie do efektu końcowego tego działania. „Artur podniósł oczy. Wszelkie oznaki życia znikły z jego twarzy; wyglądał jak maska woskowa. […] Nagłym ruchem odrzucił głowę w tył i wybuchnął szalonym śmiechem” (s. 64). I ostatecznie upozorował tylko swoje samobójstwo, w rzeczywistości natomiast wypłynął do Buenos Aires.
Część druga powieści rozpoczyna się trzynaście lat później, w lipcu 1846 roku, w domu profesora Fabriziego we Florencji, od dyskusji wokół taktyki politycznej, jaką winna obrać partia Mazziniego w Toskanii po inauguracji pontyfikatu przez Piusa IX – ten bowiem rozpoczął swoje rządy od szeregu decyzji wychodzących naprzeciw postulatom wolnościowym. To w trakcie tej dyskusji signora Bolla, młoda wdowa po Giuseppe, rzuciła pomysł, aby walczyć śmiechem, w pracy agitacyjnej wykorzystując szydercze pióro dziennikarza posługującego się pseudonimem Szerszeń. Tutaj mamy do czynienia z najsłabszym chyba pod względem prawdopodobieństwa ogniwem fabularnym powieści. Oczywiście, czytelnik od razu się domyśla, że owym Szerszeniem, czyli roztaczającym wokół siebie aurę tajemniczości Feliksem Rivarezem, jest nie kto inny, tylko Artur Burton. Jak to więc możliwe, że w momencie pojawienia się w nowym wcieleniu nie został on rozpoznany przez tak bliskie sobie osoby, jak Gemma Bolla i biskup Montanelli, nawet biorąc pod uwagę upływ lat i zakres przejść, jakie stały się jego udziałem? Nie jest jednak wykluczone, że nie należy tego dociekać, a tylko przyjąć, że jeśli wierzy się w całkowitą przemianę duchową człowieka, to należy wierzyć również w jego całkowitą przemianę fizyczną. To też zresztą przesada. Gemma – na przykład w dniach pielęgnacji chorego Szerszenia – skłaniając go do daleko idących wyznań, choć nie do wyjawienia swojej pierwotnej tożsamości – nabrała podejrzeń, że ma przed sobą dawnego przyjaciela. Różne fakty z jego życia, jakie był skłonny jej wyjawić, szybko zaczęły te podejrzenia potwierdzać. Oba jego wcielenia łączyły błękitne oczy i nerwowość niespokojnych palców.
A co z szalonym śmiechem, którym dziewiętnastoletni Artur pożegnał nie tylko swoją rodzinę, ale i czytelników części pierwszej powieści Ethel L. Woynich? Śmiech już na dobre zagościł w jego życiu – i nie opuszczał go nawet przez najgorsze, najbardziej upokarzające lata w Ameryce Południowej. Nie był to, rzecz jasna, śmiech beztroski, wyrażający radość istnienia, lecz, przeciwnie, był on ściśle sprzężony z najgłębszą ludzką niedolą i upodleniem człowieka. Już zapewne w Livorno – gdy stanął w prawdzie o swoim pochodzeniu, którą ukrywali przed nim na równi kochająca matka i kochany nauczyciel – świat musiał odsłonić przed nim swoje komedianckie oblicze – wszystko zatem uznał za grę. Dlatego ta maska woskowa z nieodłącznym grymasem szyderstwa zastąpiła jego oblicze. Dwa lata spędził w grupie kuglarzy, gdy z pogruchotanymi kośćmi, okaleczony i oszpecony po pobiciu przez malajskiego marynarza, zmuszony był utrzymywać się przy życiu, odgrywając „garbusa lub inną potworę, by ulicznicy mieli kogo obrzucać łupinami z pomarańcz lub bananów…, coś, co by ich rozśmieszało” (s. 153). Kuglarstwem parał się też po powrocie do Europy – tyle że robił to w ramach swojej pracy dziennikarskiej. Mógł pisać pamflety na wyniesionego przez nowego papieża do godności kardynalskiej ojca Montanellego, ale mógł jednocześnie stawać w jego obronie. I robił to z jednej strony jako Szerszeń, a z drugiej jako Syn Kościoła. Wszystko miało to służyć tylko jednemu – odebraniu powagi opisywanemu światu. Przed Arturem-Szerszeniem w dniu przemiany ujawniła się jego groteskowość. Jakby sam okazał się wiernym uczniem Wiktora Hugo, który już we wstępie do swojego dramatu „Cromwell” (1827 r.) za najważniejszy wynalazek współczesnej mu literatury uznał właśnie groteskę – a więc zdolność do przedstawienia świata w całym jego tragizmie, ale też w całym jego błazeństwie. I sformułował postulat pod adresem literatury romantycznej – ma ona skupić się na doskonaleniu tej zdolności. Najpełniej zamanifestował je chyba w „Człowieku śmiechu” (1869 r.), ale podjęła je też Ethel L. Woynich w „The Gadfly” z 1897 roku. Czyż bowiem Szerszeń nie jest dzieckiem poczętym przy asystencji ducha Hugo? Śmiać się nie przestał nawet w dniu egzekucji, co więcej – w jej trakcie, a także gotów był – gdyby, oczywiście, wierzył w Boga – stanąć ze śmiechem przed tronem Bożym na sądzie, o czym świadczy jego wymiana zdań z kapelanem więziennym (s. 266).
Artur-Szerszeń, choć jest tytułowym, to nie jest jedynym ważnym bohaterem powieści. Z punktu widzenia jej wymowy da się powiedzieć, że co najmniej równorzędną postacią jest – najpierw kanonik, a potem biskup i kardynał – Montanelli; być może nawet nie on sam, lecz figura, jaką wyobraża, a mianowicie chrześcijański Bóg Ojciec. Już w pierwszych scenach więź między nim a Arturem przedstawiana jest na wzór relacji między Pierwszą a Drugą Osobą Boską. Zwracając się do wychowanka, mówił do niego: carino („kochanie”), a więc tak, jak w ewangeliach Bóg Ojciec mówi o Jezusie Chrystusie („Oto mój Syn umiłowany” – zob. Mt 3,17; 17,5). To jednak tylko aluzja, która zostaje właściwie odczytana w wielkiej scenie finałowej z rozdziału ósmego części trzeciej powieści, a więc – nie licząc epilogu – jej rozdziału końcowego. Dopiero w tej scenie swoje apogeum osiąga szatańska przewrotność podjętego przez Artura-Szerszenia planu, a wykraczając poza świat przedstawiony – literackiego przedsięwzięcia wytyczonego przez Ethel L. Woynich. Motywem przewodnim działania Artura było skłonienie Montanellego do porzucenia przez niego Kościoła i przystąpienia do jego wrogów. W trakcie ostatniej spotkania w więzieniu wzywał go: „Ojcze, odejdź z nami! Co tu masz do czynienia w tym martwym świecie księży i bożków? Pełno na nich kurzu minionych wieków, przegniłe są, tchną zarazą i zgnilizną! Wyjdź z tego dżumą dotkniętego Kościoła, chodź z nami na światło! Ojcze, to my jesteśmy młodością, to my jesteśmy młodością i życiem, my wiosną wiecznotrwałą, my przyszłością! Ojcze, jutrzenka nasza się zbliża, czy nie chcesz być przy wschodzie słońca! Zbudź się ze snu i pozwól nam zapomnieć o strasznej zmorze – zbudź się, a zaczniemy życie od nowa! Ojcze, ja cię zawsze kochałem… zawsze, nawet wtedy, gdy mnie zabiłeś… czy chcesz mnie zabić ponownie?” (s. 262). W tej scenie Artur zachowuje się jak gdyby był Jezusem w Ogrójcu – tyle, że Jezusem niemającym zamiaru pełnić woli Ojca, wprost przeciwnie przymuszającym Go do pełnienia Jego własnej woli… Montanelli się jednak nie ugiął. Opuścił celę w milczeniu, pozostawiając Artura samego w poczuciu, że poniósł klęskę. „Drzwi były zamknięte. Z wolna spojrzał dokoła cichą, rozszerzoną źrenicą i zrozumiał, że wszystko skończone. Galilejczyk zwyciężył” (s. 263). Znamienne słowa. Polskiemu czytelnikowi znane głownie z „Nie-boskiej komedii”. Nie da się wykluczyć, że pisarka, żona polskiego rewolucjonisty, członka I Proletariatu, znała to dzieło Zygmunta Krasińskiego i to skojarzenie z nim wcale nie jest przypadkowe. Z pełną świadomością przywołała te pierwotnie należące do Juliana Apostaty zdanie (Galilaee, vicisti!), ale po to – by inaczej niż w polskim dramacie – je zakwestionować. A może nie zakwestionować, tylko nadać mu zupełnie inny sens. I temu właśnie służy rozdział końcowy powieści. To w nim Montanelli – w trakcie celebracji Bożego Ciała – przedstawiony został jako Bóg Ojciec, który żałuje, że poświęcił swojego ukochanego Syna, bo upadła ludzkość nie była godna Jego krwi: „Wyście go zabili! Wyście go zabili! A ja jednak zezwoliłem, bo nie chciałem dać wam zginąć! A teraz, gdy przychodzicie do mnie z kłamliwym dziękczynieniem i nieczystymi swymi modłami, żałuję, żałuję, że to uczyniłem. Lepiej byłoby, gdybyście wy wszyscy gnili w swych występkach, w bezdennej otchłani potępienia, aby on tylko został przy życiu. Jakąż wartość mają wasze napiętnowane dusze, by za nie taką składać cenę! Ach, za późno już, za późno! Ja wołam go w głos, a on mnie nie słyszy; biję w drzwi jego grobu, a on się nie budzi; stoję sam w pustym przestworzu i spoglądam od ziemi krwią splamionej, gdzie pogrzebione serce mego serca, ku pustym i strasznym niebiosom, które mi puste zostały. Ja go poświęciłem; och, rodzie jaszczurczy, poświęciłem go dla was!” (s. 282). A więc Galilejczyk jednak zwyciężył, ale Galilejczyk, który nie zmartwychwstał, w związku z czym wszelkie chrześcijańskie celebracje, a nade wszystko Eucharystia, stały się tylko biesiadą kanibali, żerowiskiem padlinożerców… To dopiero nie-boska komedia. Takie jest właściwe jej zakończenie – wykraczające poza to, co Artur w liście pożegnalnym do Gemmy – przytoczonym w epilogu – nazwał finta la commedia! Bo też ta komedia ostatecznie okazała się krwiożerczymi igrzyskami cyrkowymi. Czyż można wyobrazić sobie większe bluźnierstwo? Nie dziwi zatem, że powieść ta była tłumaczona i wielokrotnie wznawiana w ateistycznym Związku Sowieckim. Taki los spotkał tę wybitną powieść – stała się narzędziem indoktrynacji. Kara Boża?
Piza 1832 roku. Podzielony politycznie Półwysep Apeniński znajduje się pod kontrolą Cesarstwa Austrii cieszącego się dużymi wpływami między innymi w Państwie Kościelnym. Minął tylko rok z okładem, gdy Giuseppe Mazzini założył Młode Włochy, radykalny ruch niepodległościowy, stawiający sobie dwa główne cele: zjednoczenie Włoch i ustanowienie w nich republiki. Początek akcji...
więcej Pokaż mimo to