Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Dziesięć dni temu satelita przysłał pierwsze zdjęcia statku matki w pobliżu Marsa. Od tamtej chwili Ziemię pogrąża się w chaosie. Orędzia głów państw, imprezy, parady, posiedzenia ONZ, stan wojenny, niekończące się dyskusje, młodzi ludzie robiący rzeczy po raz pierwszy i wszechobecne napięcie i wyczekiwanie odpowiedzi na pytania, które wszystkim cisną się na usta. Jedni zabierali swój dobytek i uciekali, drudzy próbowali żyć dalej i unikali tematu obcych jak ognia, inni rozwijali czerwone dywany przed Przybyszami. Dzisiaj rozwiały się wszelkie wątpliwości i wszyscy wiedzą, że pasażerowie statku matki nie przybyli na Ziemię, aby pomóc ludziom w rozwoju albo pobrać próbki gleby i grzecznie wrócić do domu. Przybyli w innym celu. Ziemia nie na leży już do gatunku ludzkiego.

"Piąta fala" to druga w mojej "czytelniczej karierze" książka, która pozwalała mi zobaczyć wszystkie wydarzenia na bieżąco jakbym widziała to na własne oczy, co nie zdarza mi się zbyt często - czytając inne książki muszę przerywać czytanie, zamknąć oczy, skupić się i dopiero wtedy widzę to, co właśnie się wydarzyło.

Klimat powieści był niesamowity, bardzo łatwo wczuć się w historię i z zapartym tchem przeżywać ją razem z bohaterami. Często wstrzymywałam oddech, miałam gęsią skórkę, szeptałam z przejęciem "nie, nie, nie", kiedy zapowiadało się, że autor zamierza kopnąć mnie w brzuch, robiąc krzywdę moim ulubieńcom. Od "Piątej fali" nie można się oderwać, zwłaszcza pod sam koniec powieści, kiedy emocje sięgały zenitu. Zakończenie również mi się spodobało, co prawda spodziewałam się więcej ofiar, ale z drugiej strony cieszę się, że autor oszczędził życie wielu niewinnych i bliskich mi duszyczek. Nie pasował mi tutaj tylko wątek miłosny, który moim zdaniem był kompletnie zbędny. Z książkami o takiej tematyce chyba tak już jest, zdecydowanie wolę czytać o próbach przetrwania i zachowania człowieczeństwa, niż o kolejnych pocałunkach i trzymaniu się za ręce. Na szczęście miłość nie zdominowała powieści, a jedynie przemykała gdzieś w tle, nie rzucając się drastycznie w oczy, co jest do przełknięcia.

Rick Yancey podarował czytelnikowi bohaterów, do których nie sposób się nie przywiązać i mówię tu o Cassie, Zombie, Ringer, Evanie i Smalcu, który co prawda jedynie kilka razy przewinął się przez karty powieści, ale mimo wszystko udało mu się wzbudzić moją sympatię. Tutaj nikt nie jest wyidealizowany, każdy ma coś na sumieniu, każdy przeżył coś strasznego, każdy popełnia błędy, każdy zalicza wzloty i upadki. Żeńska część "Piątej fali" zdecydowanie przypadła mi do gustu, ponieważ jej przedstawicielki, nastoletnie Cassie i Ringer oraz siedmioletnia Filiżanka, miały w sobie to, co uwielbiam w bohaterkach książek - były zadziorne, odważne i waleczne, same potrafiły o siebie zadbać i nie dawały sobie w kaszę dmuchać, czyli mówiąc krótko: przeciwieństwo nudnej do bólu, bezużytecznej Belli Swan. Męska część przedstawia się równie interesująco, zwłaszcza mój ulubieniec Zombie, który dbał o małego Nuggeta i dokładał wszelkich starań, aby na ustach Ringer zagościł uśmiech (czyż on nie jest przeuroczy?) oraz Evan, który przez pewien czas był niewiadomą, ale w końcu pozwolił się rozszyfrować.

"Piąta fala" mnie nie zaskoczyła. Miałam wobec niej wysokie oczekiwania i zostały one w każdym calu spełnione. Dostałam dokładnie to, czego chciałam, czyli ciekawą historię, świetnych bohaterów i dreszczyk podekscytowania, skradający się wzdłuż kręgosłupa. Czytając, siedziałam w wagoniku emocjonalnego rollercoastera - płakałam, śmiałam się, czułam zdenerwowanie, strach, ulgę, zaniepokojenie, współczucie. Rick Yancey zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie i cieszę się, że razem z pierwszą częścią kupiłam drugą, ponieważ od razu mogę po nią sięgnąć i na nowo rozpocząć wędrówkę po świecie w obliczu ataku (już nie tak tajemniczych) najeźdźców z kosmosu.

Dziesięć dni temu satelita przysłał pierwsze zdjęcia statku matki w pobliżu Marsa. Od tamtej chwili Ziemię pogrąża się w chaosie. Orędzia głów państw, imprezy, parady, posiedzenia ONZ, stan wojenny, niekończące się dyskusje, młodzi ludzie robiący rzeczy po raz pierwszy i wszechobecne napięcie i wyczekiwanie odpowiedzi na pytania, które wszystkim cisną się na usta. Jedni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Maskarada" to powieść, która wprowadza nas do świata nowojorskich elit i błękitnokrwistych wampirów - tu każdy chodzi na wystawne przyjęcia, zakłada drogie suknie od Diora, gubi sandałki Balenciagi w Central Parku, imprezuje w opuszczonej świątyni, jeździ drogimi samochodami i wędruje przez miasto w cudnych butach od Chloe. Każdy jest zjawiskowo piękny, popularny, bogaty i potężny. Jest też skromna Schuyler Van Alen, która wydaje się kompletnie do tego towarzystwa nie pasować. Problem pojawia się jednak, kiedy widmo szalenie niebezpiecznych srebrnokrwistych wisi nad szarymi ulicami metropolii, a wampiry u władzy kompletnie lekceważą niebezpieczeństwo. O tym właśnie jest książka - o bogatych wampirach, tajemnicach i poczuciu zagrożenia, kiedy srebrnokrwiści mogą czaić się za każdym rogiem...

"Maskarada" to jedna z tych książek, której pochłonięcie zajęło mi nie dni, ale godziny, z czego jestem naprawdę zadowolona - ostatnio mam jakiś czytelniczy kryzys i przeczytanie nawet najkrótszej powieści zajmuje mi przeraźliwie dużo czasu, dlatego cieszę się, że tak szybko ją skończyłam. Książkę czyta się szybko i przyjemnie, gdyby noc mnie nie zastała, z marszu przeczytałabym całą. To jednak nie oznacza, że "Maskarada" trzymała mnie w nieustannym napięciu i nie pozwalała oderwać się od lektury. Powieść nie miała żadnego klimatu, nie zaskakiwała mnie, była po prostu neutralna - czytanie jej nie sprawiało, że czułam się jak na górskiej kolejce. W tej kwestii zdecydowanym plusem było to, że akcja toczyła się wartko, a autorka nie zanudzała czytelnika zbędnymi opisami.

Bohaterowie wypadli odrobinę lepiej. Byli moi ulubieńcy - błękitnokrwista Schuyler Van Alen i jej przyjaciel oraz zausznik Oliver Hazard-Perry, pojawił się też przystojny i czarujący Jack Force i jego siostra bliźniaczka, snobistyczna i niezbyt przyjazna zwykłemu śmiertelnikowi Mimi Force. Na wampirzą imprezę przybyli również urocza i sympatyczna Bliss Llewellyn oraz intrygujący nowy uczeń Duchesne o imieniu Kingsley Martin. Oh, jest też Lawrence Van Alen - dziadek, który rozpłynął się w powietrzu, aby po wielu dekadach zmaterializować się przed swoją wnuczką.

Podsumowując, "Maskarada" to czytadło, które nie wymaga większego skupienia, ale jednocześnie jest odskocznią od poważnej literatury, nudnych filozoficznych wywodów i książek, przy których trzeba wytężać szereg szarych komórek, aby zrozumieć ich sens. Nie jest to najlepsza książka, jaką w życiu przeczytałam, ale mimo wszystko sprawiła mi dużo przyjemności, a jej zakończenie zachęciło mnie do przeczytania kolejnej części, co z pewnością zrobię.

"Maskarada" to powieść, która wprowadza nas do świata nowojorskich elit i błękitnokrwistych wampirów - tu każdy chodzi na wystawne przyjęcia, zakłada drogie suknie od Diora, gubi sandałki Balenciagi w Central Parku, imprezuje w opuszczonej świątyni, jeździ drogimi samochodami i wędruje przez miasto w cudnych butach od Chloe. Każdy jest zjawiskowo piękny, popularny, bogaty i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Każdy ma znajomego, który na widok nieszczęśliwego wypadku innych ludzi, zwłaszcza małych dzieci, nie może powstrzymać się od śmiechu. Ja jestem takim znajomym. Nic nie śmieszy mnie bardziej, niż widok ludzi zaliczających spektakularne upadki i bliskie spotkania z drzewem/ścianą/drzwiami/..., dlatego też pomyślałam, że książka, będąca zbiorem "przygód" takich nieszczęśników, jest idealna dla mnie. Niestety, pomyliłam się.

Nie potrafię sobie przypomnieć, czy jakakolwiek historyjka wywołała mój śmiech, zaledwie kilka ostatkiem sił wycisnęło uśmiech, a w większości przypadków kończyło się na kręceniu z niedowierzaniem głową albo mamrotaniem: "Co za idiota". Nie tego oczekiwałam. Wręcz przeciwnie - spodziewałam się świetnej zabawy i ilości śmiechu, od której rozboli mnie brzuch.

Podsumowując: książka w idealny sposób ukazuje ludzką głupotę, ale jeżeli liczymy na odrobinę rozrywki to lepiej poszukać jej gdzie indziej.

Każdy ma znajomego, który na widok nieszczęśliwego wypadku innych ludzi, zwłaszcza małych dzieci, nie może powstrzymać się od śmiechu. Ja jestem takim znajomym. Nic nie śmieszy mnie bardziej, niż widok ludzi zaliczających spektakularne upadki i bliskie spotkania z drzewem/ścianą/drzwiami/..., dlatego też pomyślałam, że książka, będąca zbiorem "przygód" takich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Jest tyle rzeczy, które chce powiedzieć, którymi być może nigdy już nie będzie miała okazji się z nim podzielić. Ale tylko jedna wydaje jej się naprawdę ważna.
- Kocham cię - mówi."
(strona 392)

Kiedy myślę o tej książce, mam ochotę wykonać nieokreślony ruch ręką albo wzruszyć bezradnie ramionami, ponieważ nie potrafię ubrać w słowa moich odczuć, co do tej powieści. Jestem nią wręcz oczarowana i nawet odrobinę nie przesadzę, jeżeli powiem, że to jedna z najlepszych książek, jakie w życiu przeczytałam.

Po raz kolejny okazało się, że powieść, do której miałam spore uprzedzenia ("Cyrk nocy" przeleżał na mojej półce ponad dwa lata!) okazała się o niebo lepsza, niż ta, którą przeczytałam, kiedy tylko trafiła w moje ręce. Bałam się tematyki cyrku i umiejscowienie fabuły powieści u schyłku XIX wieku, jednak, ku mojej radości, autorka uczyniła z tego tło do opowiedzenia historii, a nie główny wątek.

Sposób, w jaki Erin Morgenstern opisywała Le Cirque des Rêves i sam pomysł na zaczarowany cyrk jest wprost genialny i żałuję, że takie miejsce nie istnieje - domyślam się, że nie tylko ja byłabym tam stałym bywalcem. Podoba mi się niezwykle eteryczna, zmysłowa i magiczna historia, która wciągała mnie w swój świat i nie pozwalała się od siebie oderwać. Uwielbiam to, w jaki sposób autorka pozwala, aby uczucie między Celią a Marco rodziło się powoli i niespiesznie, wszystko było tak niesamowicie delikatne, wręcz kruche, po prostu piękne...

Erin Morgenstern zrobiła coś, co nie udało się żadnemu innemu autorowi - czytając książkę, oczami wyobraźni widziałam wszystko, jakby wydarzenia rozgrywające na kartach powieści rozgrywały się na moich oczach. To było naprawdę niesamowite uczucie, ponieważ nigdy wcześniej nie widziałam w wyobraźni scen, które w tym samym czasie odczytywałam, zawsze musiałam na chwilę przerywać i zamykać oczy. Cudo.

Dobrze już, może przestanę w końcu słodzić autorce? Nie, nie potrafię znaleźć wad w tej książce, ponieważ w moim odczuciu każdy element powieści pasuje idealnie i nie zmieniłabym w tej historii absolutnie nic, nawet jednego małego szczególiku.

Cóż mogę powiedzieć na koniec? Nic, tylko czekać, aż Erin Morgenstern napisze następną powieść!

"Jest tyle rzeczy, które chce powiedzieć, którymi być może nigdy już nie będzie miała okazji się z nim podzielić. Ale tylko jedna wydaje jej się naprawdę ważna.
- Kocham cię - mówi."
(strona 392)

Kiedy myślę o tej książce, mam ochotę wykonać nieokreślony ruch ręką albo wzruszyć bezradnie ramionami, ponieważ nie potrafię ubrać w słowa moich odczuć, co do tej powieści....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Markus Zusak to drań, jakich mało. Końcowymi rozdziałami umiejętnie kopał mnie w brzuch, aż zabrakło mi tchu. Potok łez palił mi policzki. Niewielu pisarzom udaje się wywołać u mnie tak zaawansowaną histerię przy użyciu tylko kilku słów. Zusak zrobił to z wprawą.

Ale od początku! Kupiłam książkę, kiedy na ekranach kin pojawiła się ekranizacja. Po roku zalegania na półce z książkami w końcu trafiła w moje ręce. Co mogę o niej powiedzieć? Brak mi słów. "Złodziejka książek" jest niesamowita. Wzruszająca, wciągająca, interesująca, niezwykła. Śmiało mogę ją nazwać małym dziełem sztuki.

Bardzo spodobało mi się to, że autor uczynił Śmierć narratorem. Sam sposób przytaczania czytelnikowi historii w połączeniu z komentarzami, wyjaśnieniami itp. był dla mnie dosyć niespotykany, ale od razu przypadł mi do gustu. Mocną stroną książki są również bohaterowie - zwłaszcza mój ulubieniec, Rudy Steiner oraz Liesel Meminger (dlaczego ta głupia dziewucha tak długo zwlekała z pocałunkiem!?). Nie mogę wyjść z podziwu dla tej książki. Przed chwilą odłożyłam ją na półkę i nadal czując łzy na policzkach, żałuję, że tak długo zwlekałam z przeczytaniem tej pozycji.

Co mogę powiedzieć na koniec? Panie Zusak, choć jest pan skończonym draniem, muszę przyznać: "Złodziejka książek" to mój mały skarb na półce z książkami i jestem za ten skarb szalenie wdzięczna.

Markus Zusak to drań, jakich mało. Końcowymi rozdziałami umiejętnie kopał mnie w brzuch, aż zabrakło mi tchu. Potok łez palił mi policzki. Niewielu pisarzom udaje się wywołać u mnie tak zaawansowaną histerię przy użyciu tylko kilku słów. Zusak zrobił to z wprawą.

Ale od początku! Kupiłam książkę, kiedy na ekranach kin pojawiła się ekranizacja. Po roku zalegania na półce z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Świst kul nad głowami. Eksplozje bomb zrzucanych na kamienice. Wykrzywione w grymasie cierpienia twarze rannych. Wszędzie krew i ludzkie szczątki. Przerażające, prawda? Dla Dziewczyn z Powstania to było codziennością.

Jedenaście kobiet. Jedenaście historii. Każda z nich ma w sobie coś urzekającego, poruszającego. Każda z nich wywołuje w czytelniku całą gamę emocji i różnych reakcji - smutek, przerażenie, nienawiść, uśmiech, łzy, gorzkie uśmiechy. Każda z nich przedstawia nie tylko realia i okrucieństwa wojny, ale również codzienne życie Powstańców, ich prywatne tragedie, zmartwienia, rozterki. Każda z nich często otwiera się przed czytelnikiem, dzieli się intymnymi przeżyciami i wspomnieniami.

Wspaniała książka, która miała nade mną pełną władzę - nie pozwoliła się od siebie oderwać, często doprowadzała mnie do łez, czasem wywoływała uśmiech, a przede wszystkim nie pozwalała o sobie zapomnieć. Bądźmy szczerzy, nie mogłabym zapomnieć o tych dramatycznych wydarzeniach, widzianych oczami jedenastu niesamowitych kobiet.

Przyznaję, że na początku byłam do niej sceptycznie nastawiona, spodziewając się, że wydarzenia 1944 roku zostaną zmienione w chaotyczne historie opowiedziane w naprawdę nieciekawy sposób. Teraz wydaje mi się to niedorzeczne. Jeżeli ktoś ma takie wątpliwości, mogę uczciwie powiedzieć - jesteś w błędzie.

"Dziewczyny z Powstania" zdecydowanie warto przeczytać. Nie tyle dla faktów historycznych, co dla podtrzymania pamięci o prawdziwych bohaterach - zwykłych ludziach, którym wojna odebrała poczucie wolności i bezpieczeństwa, o ludziach, którzy mieli w sobie odwagę, aby przeciwstawić się silniejszemu okupantowi. Dla podtrzymania pamięci o ludziach, o których nie wolno nam nigdy zapomnieć.

Świst kul nad głowami. Eksplozje bomb zrzucanych na kamienice. Wykrzywione w grymasie cierpienia twarze rannych. Wszędzie krew i ludzkie szczątki. Przerażające, prawda? Dla Dziewczyn z Powstania to było codziennością.

Jedenaście kobiet. Jedenaście historii. Każda z nich ma w sobie coś urzekającego, poruszającego. Każda z nich wywołuje w czytelniku całą gamę emocji i...

więcej Pokaż mimo to