rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Leżała, leżała, z półki na mnie zerkała. Przechodziłam obok, niby niewzruszona, a prawda zgoła inna była. Obawiałam się jej. Tak po prostu. Spośród wielu kwestii, jakich na tym świecie zrozumieć nie mogę, największy problem mam z ludźmi, którzy dobra materialne przedkładają nad czyjeś życie. Bywają przy tym bezwzględni, obłudni i pozbawieni jakichkolwiek skrupułów.

Większość z nas, słysząc teraz „Czas krwawego księżyca”, od razu myślami wędruje do głośnej produkcji Martina Scorsese z Leonardo DiCaprio i Robertem DeNiro na czele gwiazdorskiej obsady. Mało kto wie, że kila lat wcześniej ukazała się książka, na podstawie której ów film powstał. Najgorsze jest jednak to, że zarówno fabuła książki, jak i scenariusz nie są dziełem ludzkiej wyobraźni, a wyłącznie obrazem wydarzeń, które miały miejsce w latach 20. XX wieku w Oklahomie. Tak, to wydarzyło się naprawdę.

Dawno temu, w osadzie Gray Horse, w mieście Fairfax oraz w pobliskiej stolicy hrabstwa Osage Pawhuska, rdzenni Amerykanie – członkowie plemienia Osage, padli ofiarą ludzkiej chciwości i pazerności. Bieg tej historii nadało czarne złoto. Bogactwo, które szybko stało się przekleństwem, katalizatorem tajemniczych zaginięć i brutalnych zbrodni. Spokojne życie plemienia stało się pasmem niepokoju oraz cierpienia. Co więcej, nagle zaczęli ginąć również Ci, którzy zaangażowali się w próbę rozwiązania zagadki. A kiedy ofiar było już ponad dwadzieścia, śledztwo przejęła świeżo utworzona jednostka – FBI. Tak oto, słynna amerykańska agencja rządowa, odkryła jedną z najmroczniejszych intryg w historii Stanów Zjednoczonych.

David Grann, autor tego brawurowego reportażu, w intrygujący, przykuwający uwagę sposób, opowiada szokującą historię, odkrywając przed nami nieznane wcześniej szczegóły. Bardzo dobra literatura faktu poleca się do czytania!

Leżała, leżała, z półki na mnie zerkała. Przechodziłam obok, niby niewzruszona, a prawda zgoła inna była. Obawiałam się jej. Tak po prostu. Spośród wielu kwestii, jakich na tym świecie zrozumieć nie mogę, największy problem mam z ludźmi, którzy dobra materialne przedkładają nad czyjeś życie. Bywają przy tym bezwzględni, obłudni i pozbawieni jakichkolwiek skrupułów....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak powinniśmy opowiadać historie? Obrazowo.
Na tym mogłabym skończyć, podając jedynie tytuł książki, do której idealnie się ono odnosi. Tym, którym to wystarczy proponuję od razu rozpocząć lekturę „Tunelu 29” Heleny Mariman.

Pozostałych biorę pod swoje skrzydła, i lecimy!
O Murze Berlińskim napisano już wiele. Fakty, szczegóły i wydarzenia przekazywane w beznamiętny, suchy, pozbawiony emocji sposób przewijają się przez nasze życie od najmłodszych lat. Teoretycznie tak to powinno wyglądać, by każdy z nas mógł samodzielnie historię odczytać i zinterpretować, by fakty nie pozostawiały pola do nadmiernej interpretacji. Można się z tym zgadzać lub nie. Można też pokusić się o przeżycie tego niemal „od środka” i dać się zabrać w emocjonującą podróż po Berlinie nienaturalnie rozdartym przez politykę. Można podać dłoń Helenie Mariman, a on już będzie wiedziała, co z nami zrobić - zafunduje pełen napięcia, dramatycznych zwrotów akcji, emocjonalny rollercoaster, gdzie Ci, którzy nie zapną pasów na czas, wylecą z obiegu jak kamień z procy.
„Tunel 29” to historia prawdziwa – czytaj: taka, która wydarzyła się naprawdę. Jej współautorem jest strach. To on determinował zachowania, działania i postawy. Niektórzy twierdzą, że maczała w tym palce również miłość. Były momenty, że w to wątpiłam, szczególnie wtedy, gdy człowiek zagłębiał się w akta Stasi. Brat „sprzedawał” siostrę, mąż żonę, przyjaciel przyjaciela. I kiedy myślisz, że świat jest zepsuty do szpiku kości, pojawiają się ONI i kopią. Dzień i noc, z pęcherzami na dłoniach i ranami na całym ciele. Kopią tunel ewakuacyjny. Niby jeden z wielu, acz jednak niezwykły, bo taki, o którym usłyszał cały świat. Dostrzeżone przez nich światło w tunelu otworzyło więcej przysłowiowych drzwi, niż śmieli przypuszczać.

Kim byli i kim niektórzy jeszcze są? Co czuli? A przede wszystkim, dlaczego i jak to zrobili? Poszukajcie odpowiedzi na te pytania w książce, która jako jedna z niewielu, doprowadziła mnie niemal do palpitacji serca. Piekielnie się bałam i nadal boję… że to się może powtórzyć…

Jak powinniśmy opowiadać historie? Obrazowo.
Na tym mogłabym skończyć, podając jedynie tytuł książki, do której idealnie się ono odnosi. Tym, którym to wystarczy proponuję od razu rozpocząć lekturę „Tunelu 29” Heleny Mariman.

Pozostałych biorę pod swoje skrzydła, i lecimy!
O Murze Berlińskim napisano już wiele. Fakty, szczegóły i wydarzenia przekazywane w beznamiętny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo dobre uzupełnienie sylabusa.
Odbiór utrudniają słabej jakości elementy graficzne, co w przypadku analizy diagramów jest dużym minusem.
Zauważyłam również błędnie opisany wykres oraz nieprawidłowości pomiędzy przykładowymi pytaniami egzaminacyjnymi a odpowiedziami wskazanymi przez autorkę książki.

Bardzo dobre uzupełnienie sylabusa.
Odbiór utrudniają słabej jakości elementy graficzne, co w przypadku analizy diagramów jest dużym minusem.
Zauważyłam również błędnie opisany wykres oraz nieprawidłowości pomiędzy przykładowymi pytaniami egzaminacyjnymi a odpowiedziami wskazanymi przez autorkę książki.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam alergię na poradniki i na wszelkie publikacje, które trącą tanim coachingiem. Edit. Nie tylko tym tanim 😉 Cóż zatem mogło się stać, że w moim koszyku wylądowała książka o jakże „odstraszającym” tytule – „Siła nawyku. Dlaczego robimy to, co robimy i jak można to zmienić w życiu i biznesie”?! Chwilowe zamroczenie, utrata zmysłów, a może przegrany zakład? Nic z tych rzeczy. Siedzicie? To był całkiem świadomy wybór. Zwyciężył fakt, że jest to publikacja popularnonaukowa wydana przez PWN, a do tego blurb zgrabnie mnie przyciągnął opinią, iż to „pierwszorzędna książka – oparta na dogłębnej analizie, napisana w zabawny sposób i zachowująca właściwe proporcie między intelektualną powagą i praktycznymi radami, jak zmienić złe nawyki”. Uległam!

Charles Duhigg dosyć szybko wciągnął mnie w swoje naukowe rozważania, czyniąc ze mnie dosyć zaangażowaną czytelniczkę. Nie będę jednak ukrywać, że nie wszystkie obserwacje autora były dla mnie jakimś zaskoczeniem, czy czymś nowym - albo jestem już bardzo stara, albo na tyle doświadczona, że już co nieco w tym temacie udało się wcześniej dowiedzieć. Jakkolwiek by tego nie interpretować, to warto przypomnieć sobie, że większość czynności jakie w swoim życiu wykonujemy, jest klasyfikowana jako czynności nawykowe. Takie, które robimy automatycznie. Nie zastanawiamy się nad nimi, nie analizujemy, nie mamy nawet świadomości, że są naszym nawykiem. Duhigg sporo miejsca poświecił na analizę naszych nawyków – skąd się biorą, jak są budowane i dlaczego, jak na nas wpływają oraz czym skutkują. Dosyć skrupulatnie, ale jednocześnie bez naukowego zadęcia, wprowadza nas w fascynujący świat ludzkich nawyków. Pokazuje mechanizmy, jakim się codziennie podajemy. A czyni to w o tyle ciekawy sposób, że na tzw. żywych przykładach. Odpowiada na pytania: Co sprawia, że Starbucks odnosi światowy sukces? Dlaczego Michael Phelps, wygrał wyścig płynąc na oślep? Jak pewna kobieta, kiedyś uzależniona od papierosów i alkoholu, otyła, zadłużona i niezdolna do utrzymania stałej pracy, zmieniła się w wolną od nałogów, zgrabną kobietę sukcesu?

Pamiętajcie, że nawyki mają potężną moc. Większą niż sok z gumijagód, bo nie przestają działać po chwili. „Nawykujcie” się więc z głową, a najlepiej uprzednio z wiedzą z książki „Siła nawyku”.

Mam alergię na poradniki i na wszelkie publikacje, które trącą tanim coachingiem. Edit. Nie tylko tym tanim 😉 Cóż zatem mogło się stać, że w moim koszyku wylądowała książka o jakże „odstraszającym” tytule – „Siła nawyku. Dlaczego robimy to, co robimy i jak można to zmienić w życiu i biznesie”?! Chwilowe zamroczenie, utrata zmysłów, a może przegrany zakład? Nic z tych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gorzko, gorzko… oj goryczy z pewnością doświadczamy więcej, albo to ona mocniej w nasze zmysły się wżera. A może po prostu wolimy ten cierpki posmak w ustach niż lepką nutę słodyczy. Kręci nas współcierpienie, intensywne odczuwanie, litość, ból. Śmiem twierdzić, że słabo wychodzi nam ćwierkanie z ptaszkami i hasanie na łące. Lubimy prozę życia. Tak samo jak w większości lubimy również prozę Joanny Bator.

Ostatnie kilka tygodni spędziłam w towarzystwie jednej z jej powieści - „Gorzko, gorzko”. Zapewne zastanawiacie się, dlaczego tak długo. Czy było aż tak źle, że nie mogłam jej dokończyć? Nic bardziej mylnego. To jeden z tych przypadków, kiedy przez kilkanaście pierwszych stron próbujesz się do tego przekonać, potem kilkaset czytasz z wypiekami po nocach, by na koniec wydłużać czas do niechcianego, acz niechybnie zbliżającego się końca.
Zżyłam się. Zżyłam się z bohaterkami, ich historiami i uczuciami. Zżyłam się z konwencją, w jakiej ta powieść jest utrzymana, z jej formą i stylem. Zżyłam się tak, że o jakiejkolwiek namiastce obiektywizmu z mojej strony mowy być nie może.

Powinnam Wam teraz pięknie opisać fabułę, zachęcić do lektury i oceny. Ale tak naprawdę nie wiem, czy chcę się dzielić tym dobrem 😉

Czy z przekory przeczytacie historię czterech pokoleń kobiet, które tak piekielnie mocno pragną miłości, ale nie potrafią kochać się wzajemnie?

Gorzko, gorzko… oj goryczy z pewnością doświadczamy więcej, albo to ona mocniej w nasze zmysły się wżera. A może po prostu wolimy ten cierpki posmak w ustach niż lepką nutę słodyczy. Kręci nas współcierpienie, intensywne odczuwanie, litość, ból. Śmiem twierdzić, że słabo wychodzi nam ćwierkanie z ptaszkami i hasanie na łące. Lubimy prozę życia. Tak samo jak w większości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

XXI wiek. Do gry weszła sztuczna inteligencja, telefon to mały komputer, a przesyłki dostarczane przez Pocztę Polską nadal nie zawsze dochodzą. Komunikacja międzyludzka zmieniła się diametralnie. Nie czekamy na listy, nie piszemy ich i nie wysyłamy. Nie doświadczamy tego nieznośnego oczekiwania, nie wypatrujemy listonosza i nie przyspiesza nam serce przy rozdzieraniu koperty (pomijam korespondencję z US 😉). Nie mamy czego przechowywać na strychu w pudełku przewiązanym czerwoną wstążką. Ale mamy telefony. Możemy zadzwonić i napisać do znajomych w każdej chwili. Szybkość i łatwość powinna sprzyjać komunikacji. Często tak nie jest, jednak to temat na inną dyskusję, bo dzisiaj chciałabym Wam zaproponować powrót do przeszłości, czyli książkę „Nikt nie odpisuje” Jang Eun-jin.

Opowieść o mężczyźnie podróżującym po Korei Południowej w towarzystwie swojego psa nie wydaje się niczym nadzwyczajnym. Dramatycznych zwrotów akcji, jak i samej wartkiej akcji też w powieści nie uświadczymy. Fabułę mogłabym porównać do obserwowania spadającego liścia przy asyście delikatnego wiatru. Nic specjalnego, a potrafi zahipnotyzować.

Hipnotyzuje czworonożny przyjaciel Chociek, który chwyta za serce swoim oddaniem. Dorównuje mu Jihun konsekwentnie realizujący plan swojej podróży, której celem nie jest dotarcie do określonego miejsca, a coś zgoła innego. Ten młody człowiek codziennie przed zaśnięciem wyciąga z plecaka przybory do pisania i pisze list do osoby, którą poznał w trakcie swojej podróży. Nie zna swoich adresatów z imienia, a każdemu z nich przydziela identyfikujący go numer (poza 56, bo to jedyny napotkany człowiek, któremu nadał numer, mimo, że ten nie podał mu swojego adresu) – 32, 239, 751... Jest wśród nich sprzedawca słodyczy w pociągu, nastolatka z traumą po przyłapaniu rodziców na zdradzie, czy chociażby pisarka usilnie próbująca sprzedać swoje książki. Pakiet rozległy i różnorodny. Wszystkich łączy jedno, są dla Jihuna nadzieją na osiągniecie celu. Jakiego? Tego musicie dowiedzieć się sami. Ja Wam tylko dopowiem, że to książka, która przytula, pociesza, otula ciepłem. Wzrusza i porusza jak najlepszy przyjaciel.

XXI wiek. Do gry weszła sztuczna inteligencja, telefon to mały komputer, a przesyłki dostarczane przez Pocztę Polską nadal nie zawsze dochodzą. Komunikacja międzyludzka zmieniła się diametralnie. Nie czekamy na listy, nie piszemy ich i nie wysyłamy. Nie doświadczamy tego nieznośnego oczekiwania, nie wypatrujemy listonosza i nie przyspiesza nam serce przy rozdzieraniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są książki, które zostają w nas na długo, czasem na zawsze. Są spotkania, które zmieniają naszą perspektywę, zaczynamy obierać świat inaczej, dogłębniej.
Co może się stać, gdy połączymy jedno z drugim?
Mogą na przykład popłynąć łzy. Niepohamowane krople spływające po policzkach uzewnętrzniające gardłowy ucisk wzruszenia. Może człowieka dopaść poczucie straconej szansy, że nie wykorzystał życia na tyle, by dowiedzieć się o swych korzeniach czegoś więcej. Bywa też, że oczy otwierają się na czas i można jeszcze docenić to, co codzienne, proste, z pozoru niewymagające opowiedzenia.
Tak inspirująco było na wczorajszym spotkaniu z Joanną Kuciel-Frydryszak – autorką „Chłopek” i Olgą Gitkiewicz – współautorką „Ludowej historii kobiet”, poprowadzonym przez Przemysława Wielgosza. Mogłabym się rozpływać nad wartością tego wieczoru, słów jakie padły ze strony pisarek, książkowych wątków jakie się w dyskusji pojawiły, jednak mam nieodparte wrażenie, że nie te aspekty były prawdziwymi iskrami tego wieczoru. Byli nimi sami czytelnicy. Ci, którzy zdecydowali się opowiedzieć swoje historie – czasem piękne w swoje prostocie, a nierzadko naznaczone pewną tęsknotą za przeszłością, która z perspektywy czasu przeradza się wręcz w gloryfikację dawno minionego dzieciństwa.
Wzruszyłam się. Popłakałam. Było inspirująco.
Czytajmy, spotykamy się, rozmawiajmy!

Są książki, które zostają w nas na długo, czasem na zawsze. Są spotkania, które zmieniają naszą perspektywę, zaczynamy obierać świat inaczej, dogłębniej.
Co może się stać, gdy połączymy jedno z drugim?
Mogą na przykład popłynąć łzy. Niepohamowane krople spływające po policzkach uzewnętrzniające gardłowy ucisk wzruszenia. Może człowieka dopaść poczucie straconej szansy, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Skoro w ramach akcji „otwarty umysł” postanowiłam częściej sięgać po książki, które nie są: reportażami, biografiami, pozycjami popularnonaukowymi czy też klasykami literatury, czyli po wszystkie te, o które najbliżsi mogliby mnie najmniej podejrzewać, to idąc tym tropem uznałam, że wybiorę książkę, która nie zalicza się do wyżej wymienionych gatunków, odniosła sukces czytelniczy i sprzedażowy w minionym roku, a przy tym nie zhańbiła się namiastką tzw. oczywistej oczywistości.

Szanowni Państwo, przed Wami „Ten się śmieje, kto ma zęby” autorstwa Zyty Rudzkiej. A skoro już p. Rudzka została wywołana do tablicy, to oddajmy jej głos – „Moja bohaterka straciła miłość, męża, pracę. Niewielki dorobek wyprzedała na bazarze. Ale Wera jest nie do zdarcia. Nie celebruje utraty. Nie chce być wdową ani ofiarą. Kocha, kogo chce, i żyje, jak chce, stąd jej siła. Spotykam ciągle takie kobiety – chciałam oddać im głos”.

Ja również nieustannie spotykam kobiety nie do zdarcia. Takie, które nie celebrują strat w swoim życiu bo nie czują takiej potrzeby, i takie, które nie czynią tego, bo zwyczajnie są przez nie tak przygniecione, że ostatecznie wyboru nie mają. Wera zdaje się jednak wymykać obu przypadkom, i podobnie jak konwencja książki, przechyla się w lewo, gdy świat krzyczy, że idzie w prawo. To prosta, do bólu szczera, momentami bezczelna kobieta, której nie można odmówić odwagi bycia sobą. Nie zawsze jej wulgarny i rubaszny sposób przekazywania swoich mądrości życiowych może się podobać (i wielu czytelnikom się nie podoba), jednak nie wyobrażam sobie, żeby prosta fryzjerka, co salonowego życia nie zaznała, miała nagle Wersalem językowym świergolić. Nie! Po stokroć nie! Nie zaufałabym takiej postaci! Błogosławieni Ci, którzy i prostych, i skomplikowanych raczą ze zrozumieniem wysłuchać 😉

Jeśli zatem chcecie wybrać się w niekonwencjonalną podróż w poszukiwaniu obuwia dla umarlaka, która z każdym kolejnym rozdziałem dostarcza nowych, czasami zaskakujących, zabawnych, a nierzadko pouczających historii, to zapraszam do lektury „Ten się śmieje, kto ma zęby”. Jeśli jednak razi Was to, co wymyka się schematom, rzuca gównem i pozwala na totalną swobodę, to zapraszam do lektury wszystkiego innego, byle nie tego 😉
Ja się wieczorami całkiem fajnie z Werą B bawiłam, nawet jeśli ogłuszających fajerwerków nie było.

Skoro w ramach akcji „otwarty umysł” postanowiłam częściej sięgać po książki, które nie są: reportażami, biografiami, pozycjami popularnonaukowymi czy też klasykami literatury, czyli po wszystkie te, o które najbliżsi mogliby mnie najmniej podejrzewać, to idąc tym tropem uznałam, że wybiorę książkę, która nie zalicza się do wyżej wymienionych gatunków, odniosła sukces...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

16 listopada 2022 roku - z Centrum Kennedy’ego na Florydzie startuje rakieta SLS, bezzałogowa misja kosmiczna Artemis 1 nabiera rozpędu, miliony ludzi obserwuje start drugiego lotu Oriona, w tym ja. Przyznam, że było to dosyć przyjemne uczucie i niewymowna ulga z serii „w końcu”. Wtedy też przypomniałam sobie, że na mojej „kupce wstydu” leży reportaż z Czarnego „Księżycowy pył”. Pomyślałam, że lepszego momentu nie będzie, a i przyjemnie by było zgrać finał lektury z lądowaniem zaplanowanym na 11 grudnia. 25 dni… powinnam zdążyć.

Cóż, nie zdążyłam. Wystartowałam jak Space Launch System, a skończyłam jak totalnie wypompowany kulturysta. Zanim napiszę, co nie zagrało, opowiem Wam słów kilka o tym, co potencjalnie miało mi sprawić ogromną frajdę.
Pomysł Andrew Smitha na książkę był po prostu doskonały. „Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię” miał być reportażem z tzw. pazurem, bo jak inaczej nazwać postanowienie autora, by spotkać się z wszystkimi żyjącymi astronautami, którym dane było zostawić swój ślad na Księżycu (takowych było dwunastu) w ramach amerykańskiego programu lotów kosmicznych Apollo. Kiedy zabrał się za zbieranie materiału, z parszywej dwunastki 😉, pozostało już tylko dziewięcioro śmiałków, a wśród nich ten pierwszy na świecie - Neil Armstrong i, będący dosłownie o krok za nim, Buzz Aldrin. Smith postanowił sprawdzić nie tylko to, jak potoczyły się losy zdobywców Księżyca, ale przede wszystkich chciał z każdego wyciągnąć odpowiedź na niebywale istotne pytanie: „Dokąd iść, kiedy było się już na Księżycu”?

Czy to mu się udało? Według mnie niestety nie w takim stopniu i formie, jakiej bym sobie życzyła. Wiem, że „najpotężniejszą bronią masowej zagłady są niespełnione oczekiwania”, więc nie powinnam z niczym wygórowanym do lektury zasiadać, jednak mimowolnie z każdą kolejną stroną mój entuzjazm malał, zapęd czytelniczy sięgał bruku, podobnie jak chęć wygrzebywania z tego chaosu słów, informacji ciekawych, ważnych i poszerzających horyzont. A takowe w „Księżycowym pyle” są, lecz unoszą się bez składu i ładu na ponad 400. stronach. To jednak nie jest mój największy zarzut wobec tej książki. Bardziej boli mnie to, że im dalej w kosmos, tym więcej rozbudowanych, niczym opisy w „Nad Niemnem”, pojawia się wstawek dotyczących samego autora, któremu wydawca niestety nie przypomniał, że to książka nie o nim.

To jest ten moment, kiedy mam dylemat do jakiego wora wrzucić ten reportaż – polecam czy nie. Myślę i myślę, i nadal nie wiem. Gdybym jednak pominęła to, co mnie w tyłek uwiera, znalazłam w tym reportażu kilka naprawdę fajnych ciekawostek. Mniej więcej wiem, jak się zmieniła psychika astronautów, jaki mieli wpływ na powodzenie misji, jak wpłynęło to na ich rodziny, co czuli, co jedli, jak załatwiali potrzeby fizjologiczne i jak to się wszystko miało do polityki, a przede wszystkim do kwestii bezpieczeństwa. Problem jest właśnie to „mniej”, bo na „więcej” nie mam już co liczyć…

16 listopada 2022 roku - z Centrum Kennedy’ego na Florydzie startuje rakieta SLS, bezzałogowa misja kosmiczna Artemis 1 nabiera rozpędu, miliony ludzi obserwuje start drugiego lotu Oriona, w tym ja. Przyznam, że było to dosyć przyjemne uczucie i niewymowna ulga z serii „w końcu”. Wtedy też przypomniałam sobie, że na mojej „kupce wstydu” leży reportaż z Czarnego „Księżycowy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Grudniowe wieczory rządzą się u mnie odrębnymi prawami, niż wszystkie inne w ciągu roku. Pozwalam sobie na nieco mniejszą aktywność życiową i więcej czasu poświęcam na czytanie. Książka, herbata, koc i kanapa to ulubiony zestaw. Wiem, nie tylko mój 😉 To również okres, kiedy literaturę non-fiction odkładam na bok i wybieram to, co ma więcej wspólnego z jej piękną odmianą. Idealnie, jak jedno z drugim zgrabnie się łączy i dostaję „Lunię i Modiglianiego” w swoje ręce.
Sylwia Zientek już kiedyś urzekła mnie swoim stylem, m.in. za sprawą „Polek na Montparnassie”, których recenzję zamieściłam rok temu na BbA. Nie trudno zatem domyślić się, że na podobne wrażenia liczyłam w przypadku nowej powieści, która notabene została oparta na faktach. Zbeletryzowane fakty? Dla mnie idealnie!
„Lunia i Modigliani” to pełen pasji obraz wojennego Paryża stającego naprzeciw malarskim podrygom, delikatności poskramiającej szorstką męskość i miłości, której nie można wpisać w żaden schemat. Nie myślcie sobie, że to telenowela pełna tandetnych wyznań, czy też harlequin z kanonem swoich prostackich dialogów. To opowieść o emocjonalnym związku ubogiej i nieśmiałej emigrantki z Krakowa z Amedeo Modiglianim, ekscentrycznym, rokującym malarzem, o szaleńczym zaangażowaniu kobiety w pokazanie światu geniuszu artysty, niejednokrotnie oscylującym na granicy zdrowego rozsądku. Zresztą nie tylko ona rozmija się z trzeźwym myśleniem w wyścigu, gdzie meta z każdym krokiem przesuwa się dalej. Luni, Amadeo i Leopoldowi, który jako pierwszy uwierzył we włoskiego malarza, nie sprzyja niemal nic – ani sytuacja społeczna i polityczna, ani miłośnicy sztuki. Do czasu, bo jak to w świecie bohemy artystycznej bywa, nic nie wzbudza zainteresowania dziełami sztuki bardziej, niż prawdziwa tragedia w tle. A czym owe dzieła są? – niepowtarzalnymi i jedynymi w swoim rodzaju talizmanami zaklinającymi życie człowieka w wieczność. Zdradzę Wam zatem, dlaczego na obrazach Modiglianiego królują ludzie o pustych oczach – nawet nie ja, a sam malarz… „Namaluję twoje oczy, kiedy poznam twoją duszę”. Po resztę musicie sięgnąć sami, a bogactwa można czerpać z tej książki garściami. To się po prosty dobrze czyta.
Zapraszam na jedyny w swoim rodzaju spacer po Paryżu. Taki, który zapadnie w pamięć, a nie zrazi współczesnym francuskim stylem bycia 😉

Grudniowe wieczory rządzą się u mnie odrębnymi prawami, niż wszystkie inne w ciągu roku. Pozwalam sobie na nieco mniejszą aktywność życiową i więcej czasu poświęcam na czytanie. Książka, herbata, koc i kanapa to ulubiony zestaw. Wiem, nie tylko mój 😉 To również okres, kiedy literaturę non-fiction odkładam na bok i wybieram to, co ma więcej wspólnego z jej piękną odmianą....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jednym z moich życiowych osiągnieć jest zaszczepienie w mojej córce miłości do czytania. Istnieją u niej oczywiście odstępstwa od tego uczucia, jak chociażby nasza umowa dotycząca lektur szkolnych – nie ma przymusu ich czytania i jeśli uważa, że czas na „W pustyni i w puszczy” woli przeznaczyć na „Szklany klosz” lub jakąkolwiek inna książkę, ma moje pełne wsparcie. Później wpada trója ze sprawdzianu z lektury, ale kto by się tym przejmował 😉 Na pewno nie my!
Do czego zmierzam? Otóż nadszedł ten czas, kiedy nie tylko ja mogę coś Zuzce polecić, ale również ona mnie. Kiedy więc przeczytała pewną książkę niemal jednym tchem, w trakcie 6-godzinnej podróży pociągiem, nieśmiało przy tym roniąc łzę, zaintrygowała mnie. A jak skończyła, to rzekła „musisz to przeczytać”. Jako że nic nie muszę, ale wszystko mogę – zgodziłam się. Tak oto w jedno popołudnie pochłonęłam „Wrony” Petry Dvorakowej, czeskiej pisarki znanej z bezkompromisowego poruszania istotnych społecznych tematów. Takich, wobec których nie wolno nam przejść obojętnie.
Pozory mylą. Na tym można by zakończyć wiele dyskusji, ale i rozpocząć tę ważną, związaną ze wspomnianą książką. Mamy bowiem do czynienia z klasyczną czteroosobową rodziną – mamą, tatą i dwójką dzieci. Ot, wydaje się, że to zwyczajna rodzina, w której celebruje się sukcesy, wspólnie przeżywa porażki i szanuje siebie wzajemnie. Czasem ktoś się zdenerwuje, pokłóci, zasmuci, a innym uśmiecha i raduje. Nic bardziej mylnego, gdyż pod tym płaszczykiem skrywa się wielki ból, niezrozumienie, poniżanie i krzywda, jakiej doświadcza Basia. Najmłodsza w rodzinie, wkraczająca w okres dojrzewania dziewczynka o ogromnym talencie plastycnym, próbuje żyć w zgodzie z własną naturą. Im bardziej się stara, tym mocniej pozostali członkowie rodziny ciągną ją ku przeciętności i życiowej bierności. Co robią? Do jakich czynów się posuwają? O tym nie sposób w kilku zdaniach opowiedzieć, by nie spłaszczyć tej tak ważnej historii.
Czy to lektura klucz do świata dziecięcych emocji? Tak, bo została opowiedziana z dwóch perspektyw, z czego ta pierwsza, i najważniejsza, związana jest z Basią. Basią, która z wroną siedzącą na gałęziach starego wiązu jest mocno związana. Koniec zaskakuje – ostrzegam i polecam!

Jednym z moich życiowych osiągnieć jest zaszczepienie w mojej córce miłości do czytania. Istnieją u niej oczywiście odstępstwa od tego uczucia, jak chociażby nasza umowa dotycząca lektur szkolnych – nie ma przymusu ich czytania i jeśli uważa, że czas na „W pustyni i w puszczy” woli przeznaczyć na „Szklany klosz” lub jakąkolwiek inna książkę, ma moje pełne wsparcie. Później...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mając naście lat chciałam być bardziej dorosła i samodzielna, niż mój wiek mi na to pozwalał. Zresztą nie tylko ja. Podobnie zachowywała się większość moich koleżanek i kolegów. Poniekąd świat nam w tym sprzyjał, bo na nadopiekuńczość ze strony rodziców nie mieliśmy co liczyć – na szczęście. Byliśmy tym słynnym pokoleniem „z kluczem na szyi”, które dopiero poznawało twór zwany Internetem, łącząc się z nim poprzez modem w niemałych mękach i za miliony monet. Walczyliśmy o każdą minutę „ciekania” ze znajomymi na dworze (czy też polu – jak u niektórych bywało), graliśmy w piłkę na ulicy i walczyliśmy ze sobą o każdy nowy numer „Popcornu”. Co z nas wyrosło? Banda całkiem ogarniętych, samodzielnych i zdecydowanie elastycznych ludzi. Udaje nam się podążać za światem. Nie bez potknięć i porażek, jednak nie można nam odmówić tego, że się bardzo staramy. Może nawet za bardzo, szczególnie teraz, gdy sami jesteśmy rodzicami i nadrabiamy to, co nadrabiania chyba jednak nie wymaga…

Znacie z pewnością takie terminy jak: baby boomer, pokolenie X,Y,Z, milenials. Teraz przyszedł czas na pokolenie iGen, czyli młode osoby ze smartfonem w dłoni. Takie co korzystanie z neta mają we krwi, nie wiedzą czym jest kaseta i w większości są opętane przez FOMO. To z reguły nasze dzieci i wnuki. Dyskusji nie podlega to, że każdy jest inny, jednak zgodzicie się, że jednak każde pokolenie niesie ze sobą (bardziej lub mniej zdefiniowany) zestaw cech. Dosyć zgrabnie pokazała je Jean M. Twenge w książce „iGen” o dosyć precyzyjnym podtytule „Dlaczego dzieciaki dorastające w sieci są mniej zbuntowane, bardziej tolerancyjne, mniej szczęśliwe – i zupełnie nieprzygotowane do dorosłości* (*i co to oznacza dla nas wszystkich)”.

Zaletą tej publikacji jest to, że autorka naprawdę gruntownie podeszła do tematu charakterystyki młodego pokolenia. Pod rozwagę wzięła niemal wszystkie aspekty i sfery życia przedstawicieli iGen. Zbadała wszystko to, co mogła, i przedstawiła swoje wnioski w konkretnych liczbach. Przyznam, że już dawno nie czytałam tak dogłębnej analizy, z której wypłynęło mnóstwo niebywale ciekawych wniosków dotyczących m.in. życia seksualnego, poglądów politycznych, podejścia do pracy zarobkowej, a przede wszystkim relacji międzyludzkich. Okazuje się na przykład, iż zarówno pokolenie iGen, jak i ich rodzice grają w tej samej drużynie – dojrzewania wolniej, że mamy najszybszy i najpełniejszy dostęp do informacji, a z reguły wykorzystujemy go na oglądanie śmiesznych filmików z kotami, że dzisiaj niemal nikt nikogo nie leje „po szkole w dole”, bo wystarczy fatalny komentarz w sieci i kolejne dziecko trafia na kozetkę u psychologa. A wiecie na co największy nacisk kładą najmłodsi? Otóż na bezpieczeństwo! Nie w głowie im szaleństwa na miarę naszych czasów, bo to bardzo delikatne pokolenie topiące się pod najmniejszym naciskiem. To pokolenie mieszkające pod parasolem. Jest jednak coś, czego możemy im zdecydowanie pozazdrościć. Czego? Tradycyjnie dowiecie się tego, czytając książkę. Ostrzegam tylko przed jednym, mnie akurat lekko drażniącym aspektem, otóż badania dotyczą młodzieży amerykańskiej, a zatem nie wszystko można przenieść na nasz grunt. Lektura ciekawa, otwierająca oczy, utwierdzająca w pewnych przekonaniach, ale i nie do bezkrytycznego przyjęcia.

Odłóżcie telefony , odejdźcie od komputerów i poczytajcie trochę 😉 Najlepszy psychotrop ever!

Mając naście lat chciałam być bardziej dorosła i samodzielna, niż mój wiek mi na to pozwalał. Zresztą nie tylko ja. Podobnie zachowywała się większość moich koleżanek i kolegów. Poniekąd świat nam w tym sprzyjał, bo na nadopiekuńczość ze strony rodziców nie mieliśmy co liczyć – na szczęście. Byliśmy tym słynnym pokoleniem „z kluczem na szyi”, które dopiero poznawało twór...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nigdy nie ukrywałam swoich preferencji. Tym niewtajemniczonym pozwolę sobie w jednym zdaniu je przedstawić – jestem zagorzałą fanką literatury non-fiction. Uwielbiam fakty i niebywale trudno mi się z nimi rozstawać, w szczególności wtedy, gdy coś lub ktoś „zmusza” mnie do porzucenia ich na rzecz literatury ocierającej się o science fiction. Ostatnio tym czymś był komentarz księgarza, że to jednak lekki wstyd nie znać książki uznanej za jedną z najinteligentniejszych współczesnych powieści, nawet jeśli z jej gatunkowością (że tak to nazwę) niekoniecznie mi po drodze. Takim oto sposobem poddałam się zręcznej perswazji sprzedawcy i wyszłam z księgarni z „Anomalią” Herve Le Terriera w torbie.
Tak zaczęła się historia, którą mogłabym od razu skwitować entuzjastycznym, acz lekko niepokornym – Cholera! Ależ to było dobre! Od zawsze byłam przekona, że w swoim życiu natrafiam na świetnych ludzi, a ów księgarz jest tego całkiem zacnym przykładem. Gdyby nie on, nie przeczytałabym książki będącej niebywale ciekawym połączeniem czegoś na kształt thrillera z czymś z półki science fiction. Już w swej kompozycji „Anomalia” potrafi lekko zaskoczyć. W I części ukazane są krótkie historie dziewięciorga bohaterów. Tak różnorodnych, że naprawdę niełatwo znaleźć coś, co może ich łączyć. Sami przyznacie, że to mieszanka całkiem wybuchowa: nigeryjski gej, czarnoskóra prawniczka, córka weterana wojennego, seryjny morderca, wiekowy architekt pałający uczuciem do dużo młodszej kobiety, a nawet pisarz… sam autor tej powieści. Każdy wspomniany bohater, jak i każda z osobna historia, która nagle się urywa w najmniej oczekiwanym momencie wzmaga chrapkę na część II powieści. To w niej dopiero rozsypane wcześniej puzzle zaczynają się powoli układać w niebywale zaskakującą całość. Przyznajcie bowiem, że to jednak gruba anomalia, kiedy ten sam samolot rejsu Paryż-Nowy Jork, ląduje w tym samym miejscu, i z tymi samymi pasażerami dwukrotnie – pierwszy raz w marcu, a drugi w czerwcu. Co to oznacza? Że lada moment każdy z bohaterów spotka się ze swoim sobowtórem, i to w całej tej anomalii będzie najlżejszym punktem programu!!!
W zapowiedzi napisałam Wam, że to powieść dla każdego i absolutnie się z tego nie wycofuję, a wręcz do obu rąk, którymi się pod tym podpisuję, dokładam jeszcze dwie (już całkiem sprawne) nogi. Mniej wymagających uraduje z pewnością wartka i niebanalna akcja. Tych bardziej wytrawny powinien skusić fakt, że w książce aż roi się od nienachalnych aluzji do Netflixowego „Black Mirror”, „Dextera”, do filmów de Palmy, Tarantino, czy też Nolana, a i sporo w niej odniesień do twórczości wielkich literatów – Kafki, Stern’a, Tołstoja (wiem, wiem… jednak wypada o nim wspomnieć), Aragona lub też Pereca. Zachęciłam?
To książka, która przypomina, że nie zawsze możemy być pewni, czy jesteśmy kopią, czy może jednak oryginałem, że najbardziej prywatna rozmowa to ta, która toczy się miedzy Tobą i… Tobą i kwestia sobowtórstwa jest bardziej dyskusyjna niż może się nam wydawać.
Aaaaaa… dodam jeszcze, że znalazłam tam najcudniejszą definicję prozacu, i nie mniej cudowną próbę wytłumaczenia zakresu tworu zwanego religią. Założenie autora, że to ma się czytać, i to czytać jednym tchem uważam za spełnione w 1000000%, tym bardziej, że na końcu dowiedziałam się, że przeczytałam powieść, która dopiero ma zostać napisana…

Nigdy nie ukrywałam swoich preferencji. Tym niewtajemniczonym pozwolę sobie w jednym zdaniu je przedstawić – jestem zagorzałą fanką literatury non-fiction. Uwielbiam fakty i niebywale trudno mi się z nimi rozstawać, w szczególności wtedy, gdy coś lub ktoś „zmusza” mnie do porzucenia ich na rzecz literatury ocierającej się o science fiction. Ostatnio tym czymś był komentarz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnio moje poczucie humoru bardzo ze mną nie współpracuje. To, co powinno mnie śmieszyć, bardziej przeraża. Nie potrafię hipokryzji, korupcji i niesprawiedliwości przekuć w dobry żart. Książka, która była zapowiedzią dobrej zabawy, z każdą kolejną stroną dorzucała tylko kroplę goryczy do mojego, jakże ogromnego, rozżalenia. Miała być satyra społeczno-polityczna, a czy była?

Ależ zapłonęłam, widząc postać półnagiego Putina siedzącego dumnie na… osiołku. Pomyślałam, że przy „Ostatnich dniach Władimira P.” rozerwę się tak, jak na kultowym już dla mnie filmie „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona. Przecież absurdalny humor jest tym, czego od zawsze odmówić sobie nie mogłam. A że ciekawość u mnie z reguły zwycięża, to z wypiekami na twarzy sięgnęłam po książkę Michaela Honiga.

Zamysł całkiem ciekawy, bo bazujący na fabule osadzonej w przyszłości, kiedy to kremlowski postrach nie piastuje już stanowiska prezydenta Rosji, a jedynie egzystuje w luksusowej daczy, nie będąc w stanie nawet samodzielnie podetrzeć sobie tyłka. Towarzyszy mu nieustraszona demencja, i jak na zachłannego typa przystało, bogaty świat urojeń z czasów tzw. świetności. Jak na ironię, której akurat w tej książce dopatrzyć się nie trudno, przy jego boku wiernie czuwa poczciwy Szeremietiew, który jako jedyny z otoczenia opiekującego się starcem, nie dorabia się na starości niegdysiejszego wodza narodu. Ten niebywale lojalny człowiek, który jako drugie imię powinien przyjąć „moralność”, jest z jednej strony takim promykiem nadziei, że nie wszystkich Putin jest w stanie skazić, a z drugiej denerwującym naiwniakiem piastującym stanowisko naczelnej dupy wołowej Federacji Rosyjskiej. Musicie jednak wiedzieć, że i na tego Matyska przyszła kryska, wtedy gdy luksusowe zegarki z bogatej kolekcji Putina zaczynają tykać coraz głośniej…

Nie jest to książka, która mnie rozbawiła - ani jednego naturalnego uśmiechu, jaki to człowiek ma, czytając chociażby o przygodach fryzjera damskiego od Mendozy. To książka dobitnie przypominająca o tym, że za wschodnią granicą na dobre zakorzeniło się to, z czym my próbujemy walczyć od dawien dawna, a co i u nas niestety również wykiełkowało. Stopniowo ujawniane kolejne oblicza Rosji to przygnębiająca podróż, na jaką niekoniecznie byłam gotowa. Niby człowiek wie, a jednak nadal do siebie nie dopuszcza. Czego? Odpowiedź na to pytanie poznają tylko Ci, którzy zechcą poświęcić „Ostatnim dniom Władimira P.” trochę uwagi. Ja poświęciłam im już zbyt dużo.

Ostatnio moje poczucie humoru bardzo ze mną nie współpracuje. To, co powinno mnie śmieszyć, bardziej przeraża. Nie potrafię hipokryzji, korupcji i niesprawiedliwości przekuć w dobry żart. Książka, która była zapowiedzią dobrej zabawy, z każdą kolejną stroną dorzucała tylko kroplę goryczy do mojego, jakże ogromnego, rozżalenia. Miała być satyra społeczno-polityczna, a czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kilka dni temu FB przypomniał mi dosyć dobitnie, że już niedługo minie miesiąc od mojej obietnicy, że wkrótce zabiorę Was w podróż do czasów, kiedy drukarka wyglądała jak czołg, kariera w IT nie miała posmaku kokosa, a kobiety poszły nie tylko na traktory, ale i do komputerów. Jak dobrze, że przysłówek „wkrótce” jest równie niewyraźny jak męskie (lub dziecięce) „zaraz”😉 Nie mam niczego na swoje usprawiedliwienie – jak zawsze zajęta byłam wychowywaniem, pracą, sprzątaniem, gotowaniem itp. rzeczami. Wiem, nie ja jedna. Jednak trzeba wyjść z cienia i głośno powiedzieć, że to nieludzki wysiłek. Skromności zaczynam mówić NIE!

Ci, którzy mnie lepiej znają, wiedzą, iż od dawna jestem urzeczona tzw. nowymi technologiami. Może dlatego, że mając 10 lat nie wiedziałam jeszcze, czym jest Internet, system operacyjny, a kryptowalutą w moim dziecięcym świecie były liście. Tak! Bawiąc się w sklep, też płaciło się zielonymi, tyle że żywymi. Teraz jest inaczej. Bez IT niemal nie da się żyć i jak to zawsze bywa, ma to swoje plusy i minusy. Jedno jest pewne. Nie zapomnę swojej radochy, widząc jak po wpisaniu w IntelliJ IDEA (zintegrowane środowisko programistyczne do tworzenia oprogramowania napisane w języku Java) kilku komend, wpisaniu 0, wyskoczyło mi na konsoli nazwisko miłościwie nam panującego z „p” pośrodku😉

Ale do brzegu! Nie zamierzam Wam opowiadać żadnych bajek, jednak musicie uwierzyć w to, że kiedyś Polska produkowała własne komputery, a w zespołach je konstruujących pracowały kobiety. Nie jedna, nie dwie, ale cała rzesza piekielnie inteligentnych i utalentowanych pań. Cytując Karolinę Wasilewską, autorkę „Cyfrodziewczyn. Pionierek polskiej informatyki”, „programistka to dopiero był babski zawód”. Aż dziw bierze, że teraz muszą powstawać organizacje walczące o to, by kobiet w IT było więcej. Stąd zapewnie sukces książki i filmu „Ukryte działania”, ukazującego pracę kobiet w NASA.

Wracając na nasze polskie podwórko sypnę Wam kilkoma nazwiskami. Zacznę od Ewy Zaborowskiej i Zofii Zjawin-Winkowskiej, które to jako jedne z pierwszych programowały, głównie po nocach, z ciasteczkami przy boku. Natomiast Jowita Koncewicz (uznawana za I polską programistkę) i Maria Łącka prężnie działały w ekipie SAKO dostosowującej amerykański język ALGOL na potrzeby następcy ZAM-2 i ZAM-3. To one należały również do zespołu, który w 1961 roku ukończył pracę nad UMC-1 (Uniwersalną Maszyną Cyfrową). Nie sposób nie wspomnieć o kobiecie, która odegrała znaczącą rolę w komputeryzowaniu Biblioteki Narodowej – Ewie Kardymowicz. W latach 70. kolejna tytanka pracy - Elżbieta Jezierska-Ziemkiewicz, zasłynęła jako konstruktorka minikomputera Mera 400 (który odegrał ogromną rolę w życiu ówczesnej opozycji, odbierając z Gdańska informacje o 21. postulatach sierpniowych), a Alicja Kuberska jako czołowa projektantka przełomowej Odry 1003 – pierwszego polskiego komputera drugiej generacji.

I mogłabym tak wymieniać, i wymieniać… ale znacznie lepiej zrobiła to Karolina Wasilewska w „Cyfrodziewczynach”. Przeczytacie tam o kobiecie, która miała wpływ na powstanie jedynego polskiego obiektowego języka programowania, o innych polskich programistkach światowej klasy, o pierwszej rodzimej pani Project Manager i o tych, które bezgranicznie oddały się nauce, niejednokrotnie poświęcając przy tym swoje życie rodzinne. To książka ważna, potrzebna i pełna wiedzy, o jakiej Wam się nie śniło. Jak każda nie jest też wolna od wad, bo jakby nazbyt chaotyczna, co jednak wnikliwym czytelnikom nie powinno zbytnio przeszkadzać. Wycieczka do lat 70., kiedy to polska informatyka była bardzo sfeminizowana, to rarytas jakich mało.

„Kobiety na traktory!”, „Kobiety do IT!, a „Wy do czytania!”.

Ciekawostki:
- Pierwszym komputerem w historii świata, o którym zrobiło się naprawdę głośno, był amerykański ENIAC. Do jego programowania zatrudniono 6 kobiet - i tylko kobiet.
- Pierwszy człowiek na księżycu też sporo zawdzięczał kobiecie programistce, bowiem to Margaret Hamilton kierowała zespołem, który stworzył oprogramowanie dla komputera pokładowego misji Apollo 11.
- Najbardziej znana działająca do dziś Mera 400 znajduje się w Lotniczej Akademii Wojskowej w Dęblinie i jak potwierdza jej rzeczniczka, studenci nadal korzystają na tym komputerze z symulatora samolotów.

Kilka dni temu FB przypomniał mi dosyć dobitnie, że już niedługo minie miesiąc od mojej obietnicy, że wkrótce zabiorę Was w podróż do czasów, kiedy drukarka wyglądała jak czołg, kariera w IT nie miała posmaku kokosa, a kobiety poszły nie tylko na traktory, ale i do komputerów. Jak dobrze, że przysłówek „wkrótce” jest równie niewyraźny jak męskie (lub dziecięce) „zaraz”😉 Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pociąg IC „Sobieski” relacji Bogumin – Gdynia Główna. W Wagonie nr 349, na miejscu 85. siedzi kobieta (jeszcze całkiem młoda 😉) ze wzrokiem zawieszonym na zmieniającym się za oknem krajobrazie. W szybie delikatnie odbija się leżąca na jej kolanach książka. Błyszczące od dyskretnie napływających łez oczy zdradzają, że ta nieobecna duchem osoba próbuje sobie poradzić z kotłującymi się w niej emocjami. Niejako stara się je ukryć przed światem. Nawet całkiem dobrze jej to wychodzi, pomijając fakt, że siedząca naprzeciw niej córka, potrafiła rozszyfrować ją w mig, bez zadawania jakichkolwiek pytań. Tą kobietą jestem ja, Ania – mam 39 lat i wzruszyłam się, czytając historię człowieka… spacerującego z książkami.

Przyznam, że jeszcze miesiąc temu, żeby odpowiedzieć na pytanie, co poleciłabym do przeczytania zarówno młodszym, jak i tym bardziej dojrzałym czytelnikom, tak, by oba te pokolenia mogły w lekturze zatopić się z nieskrywaną przyjemnością, miałabym z tym mały problem. Prawdę mówiąc, a raczej pisząc, nawet dosyć spory. Kiedyś próbowałam „sprzedać” mojej córce wrażenie, jakie w młodości wywołała we mnie lektura „Dzieci z Bullerbyn”. Jak tylko skończyła trzy lata, zaczęłam jej czytać je do snu. Jakież to było rozczarowanie. Magia tej książki uleciała ze mnie w kilka chwil. Widziałam już tylko zbiór liter, ułożonych w bardziej infantylne zdania, niż mogłam przypuszczać. Powiedziałam sobie – OK, Anka. To nie jest książka, która może łączyć pokolenia. Podobnych prób, z różnymi tytułami w tle, było kilka. Większość kończyła się podobnie. Odkładałam je na regał, z coraz głębszym przekonaniem, że chyba nie warto dotykać świętości ze swej młodości. Ostatnio jednak wpadła w moje ręce książka, będąca jak solidny most łączący pokolenia.

„Spacerujący z książkami” – zgodzicie się, że to dosyć niepozorny tytuł, niezbyt tajemniczy, nie zwiastujący sensacji, a jak się tak człowiek zagłębi w lekturze, to pod płaszczykiem prostoty odkryje prawdziwe skarby. Uwierzcie mi, że Carsten Henn stworzył absolutnie cudowną książkę!
Historia niezwykłego księgarza Carla Kolhoffa, jest równie niezwykła jak książki, które dostarcza swoim nie mniej wyjątkowym klientom. Więź, jaka łączy go z książkami, łamie wszystkie schematy, przekracza granice tzw. zdrowego rozsądku. Ten człowiek to kwintesencja przymiotnika „analogowy” w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wyobraźcie sobie, że ten wiekowy już człowiek, co wieczór podczas spaceru roznosi swoim klientom książki. Starannie dobiera je do osoby, jej potrzeb. Jego klienci są dla niego jak przyjaciele, a ich osobowości odzwierciedlają imiona bohaterów literackich, jakimi ich określa. Pewnego dnia jego świat wywraca się do góry nogami, o czym jednak przekonuje się z dopiero w miarę upływu czasu… Co się wydarzyło? Kto zmienił jego, i jego klientów życie? Co stało się z najbliższym mu przyjacielem? Czy księgarnia kiedyś jeszcze będzie „taka sama”? A przede wszystkim, dlaczego wzruszyłam się do łez i z ręką na sercu mogę przyznać, że to książka, która naprawdę łączy pokolenia? Tradycyjnie dowiecie się tego, sięgając po „Spacerującego z książkami”!

„Papier zawiera węgiel, pomyślał. My, ludzie, też się z niego składamy. Zatem książki i ludzie są z tego samego materiału”.

Pociąg IC „Sobieski” relacji Bogumin – Gdynia Główna. W Wagonie nr 349, na miejscu 85. siedzi kobieta (jeszcze całkiem młoda 😉) ze wzrokiem zawieszonym na zmieniającym się za oknem krajobrazie. W szybie delikatnie odbija się leżąca na jej kolanach książka. Błyszczące od dyskretnie napływających łez oczy zdradzają, że ta nieobecna duchem osoba próbuje sobie poradzić z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Stare kości Lincoln Child, Douglas Preston
Ocena 6,9
Stare kości Lincoln Child, Doug...

Na półkach:

Od pokoleń ludzkość żywi się sensacją, a czasami nawet czyjąś tragedią. Jedni robią to z nieskrywaną rozkoszą, inni nieco się krygują, a tylko nieliczni przechodzą wobec niej obojętnie i wybierają maca lub żubra tuż za rogiem. Można wejść w dyskusję, że przecież tyle postaw, ilu ludzi, jednak wspomniany wcześniej schemat ma w sobie więcej prawdy, niż pan z nazwiskiem kończącym się na ..sin, rozumu. Zapewne domyślacie się, że wspominając o tym, chcę Was przygotować na coś podobnego, jednak w literackim wydaniu. Otóż stało się tak, że w moje niemłode już paliczki, trzeszczkę i te wszystkie haczykowate, trójgraniaste, łódeczkowate, czy też księżycowate kości, trafiły „Stare kości” autorstwa duetu Preston i Child. Książka to o tyle intrygująca, że dotyka jednej z najbardziej przerażających zagadek w historii USA, tragicznej wyprawy Donnera. A żeby było ciekawiej to wspomniana przeszłość zaczyna się intrygująco łączyć z teraźniejszością, kiedy to świeżo upieczona agentka FBI Corrie Swanson wpada na trop powiązanych ze sobą morderstw w różnych zakątkach świata, a w międzyczasie archeolożka Nora Kelly zaczyna współpracę z tajemniczym historykiem trzymającym pewnego asa w rękawie. Chcecie więcej? Ależ proszę bardzo! Zapewniam Was, że motyw, uznawany w każdym śledztwie za kluczowy, w tej książce jest przerażająco zaskakujący.

W sumie na tym mogłabym skończyć mój wywód, bo mnie akurat dosyć szybko to do „Starych kości” przekonało. Jest tylko jedna kwestia, o której powinnam Wam przypomnieć – to nie jest reportaż, a całkiem niezły thriller, dosyć zgrabnie wykorzystujący fakty jako cegiełki w swojej fikcyjnej fabule. Musicie bowiem wiedzieć, że obaj pisarze znani są z zamiłowania do uzasadniania rozgrywających się ich książkach wydarzeń w sposób maksymalnie wiarygodny i naukowy. Drobiazgowy research to ich najlepsza wizytówka. Tym samym wydarzenia, które uznajemy wręcz za niewiarygodne, dzięki solidnym wyjaśnieniom szybko zyskują na autentyczności.

Kto chętny poobgryzać „Stare kości”? 😉

Od pokoleń ludzkość żywi się sensacją, a czasami nawet czyjąś tragedią. Jedni robią to z nieskrywaną rozkoszą, inni nieco się krygują, a tylko nieliczni przechodzą wobec niej obojętnie i wybierają maca lub żubra tuż za rogiem. Można wejść w dyskusję, że przecież tyle postaw, ilu ludzi, jednak wspomniany wcześniej schemat ma w sobie więcej prawdy, niż pan z nazwiskiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piękna słoneczna niedziela, ciepło przebija się przez szyby, zachęcając do wyjścia na zewnątrz. To pierwszy dzień astronomicznej wiosny, który z reguły wprawia mnie w doskonały nastrój. W tym roku jest inaczej. Kawa nie smakuje dobrze. Nie ma tego wiosennego posmaku beztroski i budzącej się we mnie nadziei na coś nowego, lepszego. Jak mantrę powtarzam sobie, że jednak będzie dobrze. Włączam mechanizm obronny, uciekając myślami do najbardziej niefrasobliwych momentów w moim życiu. Co się wtedy okazuje? Że najlepiej bywało mi na wsi. W mig przypominam sobie, jak błagałam rodziców o pozwolenie na podróż na wozie z sianem, i jak później podczas kąpieli szczypało mnie poharatane od słomy ciało. Wiejskie, chociaż nie zawsze sielskie, klimaty znam zatem od przysłowiowego gówniarza. I wierzcie mi, dobrze wiem, jak ten folklor potrafi też dać w kość.

Wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, angielska Kraina Jezior, to bardzo popularny kierunek wypoczynkowy w UK. Ukochał ją sobie romantyzm, artyści, a wśród nich m.in. poeta William Wordsworth, czy też pejzażysta John Constable. Ukochali ją sobie również Ci, o których dzisiaj niewiele się mówi – pasterze. Kiedy więc w moje ręce trafiła książka „Życie pasterza” Jamesa Rebanksa, klapki z moich oczu spadły z hukiem, a na światło dzienne wyszła przejmująca historia o skromnych mieszkańcach tego górzystego zakątka północno-zachodniej Anglii. Już na pierwszych stronach swojej książki Rebanks bezceremonialnie rozprawia się z poetyckim mitem pasterza wiodącego samotne i pełne harmonii życie na łonie natury, w otoczeniu swoich owiec i wiernego psa. Ten sielankowy krajobraz o jakże umiarkowanym klimacie to tylko jeden z wielu obrazków, jakie składaj się na prawdziwy żywot owczarza. Prawdą jest bowiem, że pasterze nie żyją na pustyni – ani kulturalnej, ani tym bardziej gospodarczej. Prawdą jest też, że nie jeżdżą na wakacje, że drogie im jest poczucie przynależności, że wykonują zawód, jakiego nie sposób nauczyć się na żadnej uczelni. To hardzi ludzie, niebywale konsekwentni, obowiązkowi, odpowiedzialni i wytrwali w codziennym morderczym wyścigu z pogodą i naturą. Nie ukrywają, że akademickie wykształcenie to nie cel ich życia, aczkolwiek nazwanie ich tępakami byłoby cholernie krzywdzące – to po prostu inaczej zaprogramowani ludzie. Chociaż akurat autor tej pięknej książki dowiódł, że można skończyć prestiżową angielską uczelnię, a przy tym trudnić się zawodem pasterza. Ot, chciał facet udowodnić sobie, że można. Bo jak się naprawdę czegoś chce, to można.

Czego dowiedziałam się z tej pięknej książki o prostej, pozbawionej ozdobników narracji? Otóż tego, że to błahostki składają się na to, kim jesteśmy, oraz że dorosłość to także umiejętność dostrzegania, jak mało się wie, i w jak wielu sprawach nie miało się kiedyś racji. Natura uczy pokory. Niezmiennie.

Na zachętę tej niespiesznej z natury książki, przeplatanej kilkoma wartkimi, trzymającymi w napięciu akcjami (tak, kocenie się owiec może przyprawić czytelnika o stan przedzawałowy), podrzucę Wam kilka cytatów. W mojej ocenie ważnych, mądrych i pięknych w swojej prostocie:

„Pytanie, na które musimy sobie odpowiedzieć z myślą o szerokich kręgach społeczeństwa, nie brzmi, czy mamy uprawiać rolę, ale w jaki sposób mamy ją uprawiać. Czy chcemy, żeby otaczał nas krajobraz skąpo przetykany rezerwatami przyrody w nienaruszonym stanie, a ukształtowane głównie przez przemysł spożywczy produkujący tanią żywność na masową skalę, czy może przynajmniej w niektórych miejscach wolelibyśmy zachować pejzaż stworzony przez tradycyjne gospodarstwa rodzinne?”.

„Dni, w których wprowadzam owce na wzgórza, to najlepsze chwile w roku. Nie ma nic lepszego niż wolność i przestrzeń, która mnie otacza, gdy pracuję ze stadem i z psami na wspólnych gruntach. Znika poczucie bezsensu dopadające mnie czasem na dole. Moje życie znów ma cel, nabiera pierwotnego, praktycznego znaczenia”.

„Dostrzeganie, rozumienie i szanowanie ludzi zamieszkujących dane tereny to klucz do docenienia i zachowania miejscowej kultury i sposobu życia. Nie można przecież dbać o to, czego się nie widzi”.
Życie pasterza nie jest nudne – trust me! 😉

Ciekawostki:
- Owca to owca – kiedyś tak bym rzekła, ale po lekturze „Życia pasterza” bez trudu rozpoznam herdwicki i swaledole, a co najważniejsze, wiem, że ich gatunków jest znaczenie więcej niż te dwa wymienione przeze mnie.
- Starym sposobem pasterzy na drobne skaleczenia jest przykładanie do nich zgniecionych pajęczyn. To świetny sposób na uniknięcie zakażeń.

Piękna słoneczna niedziela, ciepło przebija się przez szyby, zachęcając do wyjścia na zewnątrz. To pierwszy dzień astronomicznej wiosny, który z reguły wprawia mnie w doskonały nastrój. W tym roku jest inaczej. Kawa nie smakuje dobrze. Nie ma tego wiosennego posmaku beztroski i budzącej się we mnie nadziei na coś nowego, lepszego. Jak mantrę powtarzam sobie, że jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jaki to ma sens? Po co? Dlaczego? – to najczęściej zadawane przez moją córkę pytania. I o ile na początku ich wzrastające natężenie wprawiało mnie w delikatne zdenerwowanie, o tyle z czasem posypałam głowę popiołem, uznając je jednak za kluczowe w jej egzystencji, i oczywiście zasadne. Nie będę się też spierała z amerykańskimi naukowcami co do słuszności stwierdzenia, iż człowiek, żeby dobrze funkcjonować, powinien mieć cel. Zapewne można żyć bez niego, ale nie sądzę, by była to opcja długoterminowa i przynosząca w ostateczności spełnienie. Zostańmy zatem przy formule, jaką zaproponował Victor E. Frankl w „Człowieku w poszukiwaniu sensu”.

Zrozumiem, jak po opisie w stylu: „Inspirujący dokument pióra niezwykłego człowieka, który był w stanie znaleźć dobro na samym dnie koszmaru” lub „Głos nadziei z otchłani Holocaustu”, uznacie, że to wyłącznie kolejna opowieść o tym, w jak niewyobrażalnie trudnych warunkach egzystowali ludzie w obozach koncentracyjnych. Zrozumiem również Wasz przesyt tzw. literaturą obozową. Niestety liczne wydawnictwa, prześcigając się w wydawaniu kolejnych chwytliwych i podsyconych niezdrową sensacją tytułów z tego gatunku, niszczą to, o czym powinniśmy pamiętać w nieco inny sposób – z szacunkiem do bardzo trudnej lekcji, jaką nam dała historia. To jednak nie czas i miejsce, by dłużej o tym dywagować. Nie wtedy, gdy przede mną leży książka mądra, piękna i niebanalna, chociaż bazująca na emocjach, które wywołują wspomnienie autora związane z jego pobytem w obozach koncentracyjnych. Zachęcić powinna Was już sama klasyfikacja gatunkowa, a ta jest wg mnie rzadko spotykanym połączeniem reportażu biograficznego z esejem popularnonaukowym.

Victor E. Frankl – autor, więzień obozu koncentracyjnego, twórca metody psychoterapii zwanej logoterapią, miał w zwyczaju zadawać swoim pacjentom, cierpiącym z powodu różnorodnych dramatycznych doświadczeń, jedno pytanie – „Dlaczego nie odbierzesz sobie życia?”. Było ono o tyle ważne, gdyż w odpowiedzi na nie Frankl znajdował kluczowe wskazówki terapeutyczne. Co więcej, poniekąd to ono pozwoliło mu przetrwać koszmar obozowej egzystencji. W swojej książce w sposób subtelny, nienachalny, a wręcz niebywale delikatny dla ciągłości fabuły, a tym samym wszystkich wątków, zapoznaje czytelników z podstawowymi założeniami swojej metody. W tle jego rozważań, naturalnie uwarunkowanych doświadczeniami obozowego życia, przewijają się historie innych ludzi. Nie ocenia, nie moralizuje, nie kwestionuje zachowań, ani nie podważa wyborów. Opisuje i analizuje. Stawia pytania i wyciąga bardzo ciekawe wnioski. Zaobserwował bowiem, że osoby fizycznie silniejsze, ale mniej bogate intelektualnie, paradoksalnie dużo gorzej odnajdywały się w obozowej rzeczywistości od tych słabszych fizycznie, których wrażliwość wewnętrzne, duchowa i intelekt były bardziej pogłębione. Dlaczego? Po odpowiedź odsyłam Was do książki. Dowiecie się z niej, dlaczego niepoprawni optymiści byli najbardziej irytującymi towarzyszami niedoli, dlaczego szok, ciekawość i zdziwienie, zwiastowały coś bardzo dobrego oraz dlaczego brak celu był gorszy od głodu, strachu i zimna. Wnikliwi czytelnicy znajdą też odpowiedź na pytanie, co łączy nas, wplątanych w pandemiczną rzeczywistość, z więźniami obozów koncentracyjnych. A ci, których to zestawienie może oburzyć, tym bardziej powinni sięgnąć po książkę, w której niejednokrotnie prawdziwą przyczyną śmierci nie było wyczerpanie organizmu a utrata czegoś niedostrzegalnego, zgoła ważniejszego… Na koniec podpowiem Wam, że to książka, która pokazuje również to, co dzieje się z człowiekiem i w człowieku, po dramatycznych doświadczeniach i dlaczego nie warto być nieustająco szczęśliwym. To również książka, która nie zasmuci, nie zdołuje, a da Wam wskazówki do tego, jak odnaleźć w życiu to, czego nam brakuje, i co nadaje mu prawdziwy sens – bez pustych frazesów i trywialnych rad.

Musicie wiedzieć, że „sens życia stale ulega przemianom, lecz nigdy nie przestaje istnieć”.

Dodatkowe informacje:
- Victor E. Frankl w 9 dni napisał „Człowieka w poszukiwaniu sensu”.
- Frankl, w latach 1942–1945 był więźniem 4 obozów koncentracyjnych w tym: Theresienstadt, Auschwitz i Dachau.
- Frankl był dwukrotnie żonaty. Jego pierwszą żoną była Mathilde (Tilly) Grosser (1920–1945), pielęgniarka pracująca w Rothschild Hospital[6]. Wkrótce po ślubie w 1941 roku Tilly zaszła w ciążę, ale ze względu na ryzyko wywiezienia do obozu, zostali zmuszeni do usunięcia dziecka.

Jaki to ma sens? Po co? Dlaczego? – to najczęściej zadawane przez moją córkę pytania. I o ile na początku ich wzrastające natężenie wprawiało mnie w delikatne zdenerwowanie, o tyle z czasem posypałam głowę popiołem, uznając je jednak za kluczowe w jej egzystencji, i oczywiście zasadne. Nie będę się też spierała z amerykańskimi naukowcami co do słuszności stwierdzenia, iż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W moich czasach w szkole średniej (zaraz po wymarciu dinozaurów😉), zarówno na niemieckim, jak i angielskim, każdy rocznik do znudzenia musiał przerobić zadania z cyklu „for and against essay”. Było o karze śmierci, o życiu w mieście lub na wsi, o oglądaniu TV lub o noszeniu mundurków szkolnych – co roku to samo, więc często starsze roczniki sprzedawały swoje rozprawki młodszym. Piszę o tym, bo dokładnie tak samo poczułam się w trakcie czytania książki, o której kilka słów skrobnę poniżej. Z taką jednak różnicą, że temat jakoby bardziej aktualny, bo dotyczący smartfonów i aplikacji. Trzeba przyznać, że tych ostatnich jest aktualnie więcej niż szarych komórek u większości z nas, ich użytkowników. Brutalne? Nie sądzę. Po prostu prawdziwe.

Otóż nie można żyć w rajskiej dziedzinie ułudy, wypierając fakt, że smartfony i aplikacje rządzą światem. Zdetronizowały koty i nie zanosi się na zmianę władzy. Widząc zatem, że jedno z moich ulubionych wydawnictw (Czarne), wypuściło książkę o tytule, który nie pozwolił mi przejść obok niej obojętnie – „Zabójcze aplikacje. Jak smartfony zmieniły świat” Michała R. Wiśniewskiego – rzuciłam się na nią z nadzieją, że dowiem się czegoś więcej o naszej „nowej starej władzy”. Już pierwsze rozdziały rozwiały moje nadzieje na sukces. Puls się uspokoił i powiało nudą ze wschodu. Czy może nas bowiem zaskoczyć fakt, że obecnie panuje kultura gapienia się w telefon, a jego status urządzenia do szybkiej komunikacji uległ przekwalifikowaniu na osobistego asystenta lub pełnoprawny komputer osobisty? Czy szokuje was to, że jak zapomnicie zabrać go ze sobą z domu, to doświadczacie tego paskudnego doznania jakoby rękę wam odcięto? A może chcecie polemizować z faktem, że jesteśmy uzależnieni od wszelkich powiadomień i irytuje nas, jak ktoś nie odpowiada nam w kilka sekund? A już na pewno będziecie zszokowani tym, że Instagram kłamie, wszelkie gry żerują na naszych słabościach, a Google (i nie tylko on) wie o nas więcej, niż my sami o sobie?

Smartfon – elektroniczna smycz, wydłuża się i zwija na żądanie, ale nigdy nie pęka. Podobnie jak świat aplikacji – mamy ich zainstalowanych więcej lub mniej, ale są i prawdę mówiąc, nie do końca wyobrażam już sobie, jak bez niektórych z nich mogłabym sprawnie funkcjonować. Świat przeniósł się do sieci. To małe urządzenie, które mieści się w kieszeni, stał się centrum dowodzenia, encyklopedią, swatką, terapeutą, dostawcą rozrywki i strażnikiem wspomnień. Nie patrzymy w chmury, a w chmurze przechowujemy nasz świat. I teraz powinni pojawić się moi nauczyciele języków z liceum z zadaniem napisania eseju „za i przeciw” dotyczącego użytkowania smartfonów i instalowanych na nich aplikacji. Tylko tym razem nie bawiłabym się w rozbudowaną argumentację. Skwitowałabym całą aferę jednym zdaniem – jak we wszystkim w życiu, i w tym potrzebny jest umiar. Bo ze smartfonów to trzeba umieć korzystać, tak z rozsądkiem. Podobnie jak ze wspomnianych aplikacji, bo taki TikTok z zasady zły nie jest. Nie raz przekonałam się, że można znaleźć na nim wartościowe treści. Trzeba tylko chcieć dostrzec zarówno korzyści, jak i zagrożenia, i nie odcinać się od wszystkiego, a nauczyć się z tym żyć. Pięknie podsumowuje to fragment z tej książki „Z tego, co widzę na TikToku i w innych miejscach w sieci, Gen Z jest w porządku. Są ogarnięci, radzą sobie mimo przeciwności losu. Potrafią rozmawiać o swoich problemach i słuchać o problemach innych. Nie wstydzą się iść na terapię (o ile mają taką możliwość). Nie mają łatwo, ale się nie poddają. Widać różnicę między nimi a trzydziestoletnim trollami z Wykopu”.

Komu polecam książkę? Osobom, które z wirtualnym światem mają mało do czynienia, a na wieść o tym, że o tym, co zobaczą na FB decyduje on sam, a nie oni, zaczynają się oburzać. To zdecydowanie rozjaśni wam temat w sposób obrazowy i zrozumiały. Komu jeszcze? Tym, którzy hejtują TikToka, w sumie to im najbardziej, bo rozdział o tej aplikacji, święcącej tryumfy wśród młodzieży, powinien otworzyć im oczy na to, co dobrego może ona przynieść.

Komu nie polecam? Świadomym użytkownikom, czyli tym, którzy nie będą się kłócić ze stwierdzeniem, że jesteśmy w sieci inwigilowani.

Ciekawostki:
- Masochistyczne śledzenie ponurych wiadomości ma swoja nazwę – doomscrolling.
- Gadu-Gadu automatycznie przydzielało numery kont użytkownikom, z wyjątkami takimi jak Lech Wałęsa, który w 2006 roku otrzymał specjalny numer 1980, który wybrał sobie sam.

W moich czasach w szkole średniej (zaraz po wymarciu dinozaurów😉), zarówno na niemieckim, jak i angielskim, każdy rocznik do znudzenia musiał przerobić zadania z cyklu „for and against essay”. Było o karze śmierci, o życiu w mieście lub na wsi, o oglądaniu TV lub o noszeniu mundurków szkolnych – co roku to samo, więc często starsze roczniki sprzedawały swoje rozprawki...

więcej Pokaż mimo to