rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Właśnie skończyłam czytać ‘Uwolnioną”. I co? Jestem rozczarowana. Głównie dlatego, że sięgnęłam po tę pozycję sugerując się jej wieloma nagrodami i fantastycznymi recenzjami w najbardziej poczytnych amerykańskich gazetach. Po jednej z najlepszych książek 2018 roku spodziewałam się fascynującej lektury, a tak naprawdę dostałam pamiętnik młodej dziewczyny, wychowanej w surowej atmosferze mormońskiej rodziny, której „udało się” skończyć Cambridge, studiować na Harvardzie i napisać doktorat z historii na Cambridge.

Ale przyjrzyjmy się dokładniej tej błyskotliwej karierze. Jak nie posiadająca żadnego wykształcenia Tara, która uważała, że Europa jest jednym krajem, która nie miała pojęcia o istnieniu Harvardu, mogła tak łatwo wejść w progi najlepszych światowych uczelni? Czy przeszła przez sito trudnych egzaminów wstępnych na te uczelnie? Nie. Dostała się, bo tak chciał doktor Kerry, który zapewnił dziewczynie bez najmniejszego wykształcenia miejsce w prestiżowej uczelni, pomimo odrzucenia przez uniwersytet jej zgłoszenia. Czy Tara złapała bakcyla edukacji? Chyba też nie, skoro całymi dniami potrafiła oglądać seriale zamiast nadrabiać potężne luki w wykształceniu.

I tutaj dochodzimy do wielorakich powiązań biznesowo politycznych uniwersytetów w Cambridge i Harvardu z najszybciej rozwijającą się wspólnotą religijną. I rozumiemy też, dlaczego Bill Gates nazwał tę książkę najlepszą pozycją 2018. Bo sam ufundował dla Tary Westover stypendium. Myślę, że grono profesorów i biznesmanów, powiązanych z mormonami, postanowiło pokazać światu, że ta wspólnota religijna nie ogranicza intelektualnie rozwoju kobiet, a wręcz pomaga w edukacji. Ale to tylko jeden głośny przypadek Tary Westover. Reszta kobiet nadal będzie tkwić w surowych ryzach mormonizmu. Będzie skazana na domową edukację, będzie przygotowywana do szybkiego wyjścia za mąż i rodzenia dużej liczby dzieci. W całkowitym posłuszeństwie ojcu, a później mężowi. Z dala od cywilizacji i z dala od „służących szatanowi” lekarzy. I panoszący się Covid-19 będą zapewne leczyć nalewkami lobelii i zielem tarczycy.

Moje smutne obserwacje wiążą się z tym, że mam bliskich znajomych mormonów, którzy posiadają szóstkę dzieci. Bardzo grzecznych, pracowitych i co najważniejsze posłusznych ojcu. Dziewczynki, pomimo wielu talentów nie pójdą do żadnej szkoły. Będą służyć Kościołowi, szybko założą rodziny i marzą żeby mieć kilkanaścioro dzieci. A studia? No cóż, przecież Tara Westover już studiowała i napisała doktorat z historii mormonów. Co tu można jeszcze dodać?

Właśnie skończyłam czytać ‘Uwolnioną”. I co? Jestem rozczarowana. Głównie dlatego, że sięgnęłam po tę pozycję sugerując się jej wieloma nagrodami i fantastycznymi recenzjami w najbardziej poczytnych amerykańskich gazetach. Po jednej z najlepszych książek 2018 roku spodziewałam się fascynującej lektury, a tak naprawdę dostałam pamiętnik młodej dziewczyny, wychowanej w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Atwood należy do grona moich ulubionych pisarzy. Z dużą niecierpliwością czekałam na jej „Testamenty”, będące kontynuacją „Opowieści Podręcznej”. Ale muszę przyznać, że mam mieszane uczucia co do tej powieści. Od samego początku miałam problemy ze zrozumieniem narracji, bowiem narratorkami są trzy różne kobiety i dopiero po przeczytaniu paru rozdziałów książki zorientowałam się, w czym rzecz. Dodatkowo fakt, że niektóre bohaterki mają trzy różne imiona nie ułatwia odbioru całości. Domyślam się, że cała konstrukcja powieści miała logicznie zamknąć się w sensacyjnych ramach, ale uważam, że Atwood jest doskonałą obserwatorką życia realnego i jej książki obyczajowe czy psychologiczne są świetne, ale te z pogranicza sensacji już niekoniecznie. Oczywiście i tutaj napotkamy wiele literackich perełek, ale całości brakuje napięcia i „literackiego pazura”.

Niemniej jednak, biorąc pod uwagę, jak bardzo „Opowieść Podręcznej” jest utożsamiana z walką kobiet o swoje prawa, to warto zapoznać się z dalszym przekazem autorki na temat Gileadu. I smutne są jej słowa o tym, że świat zaczął się do Gileadu zbliżać, zamiast się od niego oddalać. Myślę, że autorka pisząc „Testamenty” wyraziła nadzieję, że kiedyś nastąpi upadek wszystkich Republik Gileadu. A ja oglądając ostatnio „Kalifat” i czytając o wypowiedzeniu Konwencji Stambulskiej przez Turcję, doszłam do wniosku, że marzenie Atwood tak szybko się nie spełni. Obym się myliła.

Warto przeczytać „Testamenty”, nawet jeśli nie wciągną emocjonalnie tak mocno jak uczyniła to „Opowieść Podręcznej”, bowiem książka ma swoje przesłanie i odniesienie do współczesnego świata. Świata niezbyt przychylnego kobietom. Polecam.

Atwood należy do grona moich ulubionych pisarzy. Z dużą niecierpliwością czekałam na jej „Testamenty”, będące kontynuacją „Opowieści Podręcznej”. Ale muszę przyznać, że mam mieszane uczucia co do tej powieści. Od samego początku miałam problemy ze zrozumieniem narracji, bowiem narratorkami są trzy różne kobiety i dopiero po przeczytaniu paru rozdziałów książki zorientowałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jest to kolejna książka z cyklu himalajskie marzenia. Autor bardzo dokładnie przybliża nam postać Tomka Mackiewicza, który trzy lata temu poświęcił życie dla zrealizowania swojej największej pasji, jaką było zdobycie zimą Nanga Parbat. Mackiewicz chciał w ten sposób wpisać się na zawsze w piękną historię polskiego zimowego himalaizmu.

Książka jest naprawdę pasjonująca dopiero od polowy, wtedy, kiedy zaczynają się wyprawy w Himalaje i ta ciągła potrzeba Mackiewicza pokonania Nagiej Góry. W pierwszej połowie mamy opis jego zwyczajnego życia, ze wszystkimi wzlotami i upadkami.

To, co mnie najbardziej zdumiewa w książce, to stosunek innych himalaistów do poczynań Mackiewicza. Widać było wyraźną niechęć, a momentami nawet wrogość. Nie tylko nie wsparto go finansowo w jego poczynaniach, ale wręcz odmówiono mu zwyczajnej rady, kiedy o nią prosił. Traktowano go jak zwykłego turystę, który ma jakieś nierealne obsesje i marzy mu się niezdobyty zimą ośmiotysięcznik. Teraz, kiedy wiadomo jak skończyła się narodowa wyprawa na K2, można zadać pytanie, czy Mackiewicz nie wykazał się większą walecznością, dokonując jednak wejścia na Nangę Parbat. Czy nie zmarnowano zupełnie niepotrzebnie wielkiego talentu wspinaczkowego Mackiewicza. Nie wyciągnięto do niego pomocnej dłoni ani w sprawach wypraw himalajskich, zmuszając go do zbierania pieniędzy w Internecie, ani w momencie dużych trudności prowadzonej przez niego firmy. I w końcu, gdyby państwo polskie wykazało chęć wsparcia finansowego akcji ratunkowej, czyli szybciej opłaciło Pakistańczyków, którzy chcieli podjąć się tego zadania, może udałoby się uratować Mackiewicza. I mielibyśmy kolejnego lodowego wojownika, który zdobył Nangę zimą i przeżył. Brak tej pomocy szczególnie dziwi w świetle wielkich milionów wpłacanych na Kubicę, przy jego ostatnich słabych wynikach, czy planu natychmiastowego sprowadzania Polaka z Anglii, którego odłączono od aparatury podtrzymującej życie. Brak w tym jakiejś logiki i dlatego Mackiewicz pozostanie na zawsze marzycielem „walczącym z lawinami”. A ja się zastanawiam, czy jednak nie zasłużył na więcej.

A książkę polecam, zwłaszcza wszystkim pasjonatom gór.

Jest to kolejna książka z cyklu himalajskie marzenia. Autor bardzo dokładnie przybliża nam postać Tomka Mackiewicza, który trzy lata temu poświęcił życie dla zrealizowania swojej największej pasji, jaką było zdobycie zimą Nanga Parbat. Mackiewicz chciał w ten sposób wpisać się na zawsze w piękną historię polskiego zimowego himalaizmu.

Książka jest naprawdę pasjonująca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest to książka nieco inna niż „Samsara” czy „Swoją drogą”, ale czyta się ją równie przyjemnie jak pozostałe reportaże czy powieści. W „Chrobocie” Michniewicz opisuje w sposób równoległy zwyczajne życie siedmiu bohaterów z bardzo różnych krajów. I jest to wyjątkowo ciekawe pod każdym względem. Poznajemy życie codzienne w Finlandii, Kolumbii, Japonii Ugandzie, Indiach, USA i Zimbabwe.

Na tle opisu zwyczajnych ludzi autor porusza również sprawy ponadczasowe i te o globalnym znaczeniu. Mnie szczególnie interesował wątek wykorzystywania taniej siły roboczej przez wielkie firmy odzieżowe, w tym również te z Polski. Następnym razem kupując firmowe dżinsy z pewnością się zastanowię, gdzie trafiają setki złotych skoro azjatycka szwaczka, za uszycie tych dżinsów dostała jedynie 8 złotych.

Większość z nas chciałaby się urodzić w majętnej amerykańskiej czy fińskiej rodzinie, a przecież równie dobrze moglibyśmy się urodzić w Indiach czy Ugandzie i zamiast pięknego domu z dwoma samochodami, musielibyśmy dzielić wspólny pokój z mężem, teściem i chrumkającą przez całą noc świnią, jak Madhuri, lub mieszkać w namiocie osłaniającym nas jedynie do kolan, jak Marggie.

Dla mnie największym zaskoczeniem jest jednak trudne życie kobiet w Japonii i kiedy pomyślę, że jeden z naszych polityków obiecywał nam drugą Japonię, to cieszę się, że pozostało to jedynie w sferze marzeń znanego polityka. A książkę bardzo polecam. Daje mnóstwo do myślenia!

Jest to książka nieco inna niż „Samsara” czy „Swoją drogą”, ale czyta się ją równie przyjemnie jak pozostałe reportaże czy powieści. W „Chrobocie” Michniewicz opisuje w sposób równoległy zwyczajne życie siedmiu bohaterów z bardzo różnych krajów. I jest to wyjątkowo ciekawe pod każdym względem. Poznajemy życie codzienne w Finlandii, Kolumbii, Japonii Ugandzie, Indiach, USA...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgnęłam po Czechowa z braku laku. Do prezentów mikołajowych i gwiazdkowych jeszcze trochę czasu zostało, a czytać coś trzeba. Nie bardzo byłam przekonana do opowiadań sprzed 140 lat, ale literaturę rosyjską cenię wysoko, więc bez przekonania zabrałam się za te opowiadania. I co? Są świetne! Oczywiście, zamiast wyścigów BMW mamy przejażdżki trojką, ludzie nie umierają na Covid-19, ale żegnają się z tym światem z powodu tyfusu. Reszta jest bez zmian. Te same problemy miłosne, te same zdrady, zamążpójścia dla pieniędzy i celem zrobienia komuś na złość. Do tego bieda, wykorzystywanie dzieci do prac wszelakich, problemy wychowawcze, ale też olbrzymie zaangażowanie w swoją pracę - tutaj szczególnie przypadło mi do gustu opowiadanie „Nauczyciel”. Jest o prawdziwej przyjaźni jak w „Śmierci aktora”, o depresji młodych ludzi, o ciężkiej i często niewdzięcznej pracy lekarzy (skąd my to znamy). W zbiorze są również opowiadania z pogranicza horroru i fantastyki, które mnie już tak bardzo nie zachwycają, ale z pewnością mogą spodobać się fanom tych gatunków.

Wszystko opisane mistrzowskim językiem, precyzyjnie, często dowcipnie, a czasem z lekką ironią. Nie ulega wątpliwości, że Czechow jest mistrzem krótkiej formy literackiej. Sam przyznawał, że jego mistrzem był Guy de Maupassant. I to widać. Do tego jest bardzo przekonujący. Jeśli pisze o tyfusie, to wiemy, że podchodzi do tematu profesjonalnie - sam był z wykształcenia lekarzem. Jeśli pisze o katorżnikach, to wcześniej udaje się na kilka miesięcy na wyspę zesłańców, po to tylko, aby zebrać materiały do książki.

Dlatego wydaje mi się, że zdecydowanie warto sięgnąć po jakieś opowiadania Czechowa, aby nie kojarzył nam się wyłącznie z dramatami „Trzy siostry” czy „Wujaszek Wania”. A ja ciągle jestem pod wrażeniem, że tak świetną książkę, z literaturą na najwyższym poziomie kupiłam za 3 złote, czyli taniej niż kosztuje jeden bilet tramwajowy.

Sięgnęłam po Czechowa z braku laku. Do prezentów mikołajowych i gwiazdkowych jeszcze trochę czasu zostało, a czytać coś trzeba. Nie bardzo byłam przekonana do opowiadań sprzed 140 lat, ale literaturę rosyjską cenię wysoko, więc bez przekonania zabrałam się za te opowiadania. I co? Są świetne! Oczywiście, zamiast wyścigów BMW mamy przejażdżki trojką, ludzie nie umierają na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Znalazłam tę książkę na półce kulturoznawcy. I po przeczytaniu stwierdzam, że jest to idealne dla niej miejsce. Wielokrotnie zaczynałam powieść i ciągle odkładałam na później. Zniechęcał mnie nadmiar nowego nieznanego mi słownictwa. I do dzisiaj nie wiem co znaczy ammuma, ćendy, kutambalam, mittam, mundu.

Ale po skończeniu lektury mogę z czystym sercem polecić ją każdemu. Bo nie tylko wchodzimy świat zupełnie innej kultury, ale stykamy się z prawdziwie literackim dziełem. Piękny soczysty język z odrobiną poetyckich wstawek i obraz świata widziany oczami dziecka czynią tę lekturę niebywałą. Ale to co najbardziej doceniam w „Bogu Rzeczy Małych” to świetnie przedstawiony dylemat kobiety z wyższej klasy, która niefortunnie zakochuje się w nieodpowiednim dla swojej pozycji społecznej człowieku. I opis knowań starszej zgorzkniałej przedstawicielki rodu, które doprowadzają do dramatu na dużą skalę.

Na szczególną uwagę zasługuje mężczyzna, który jest głową rodu i który decyduje o życiu wielu kobiet, o wiele mądrzejszych i lepiej zorganizowanych od niego samego. Ale to on studiuje w Oksfordzie i on przejmuje rodzinny interes i on zarządza nie tylko pieniędzmi, ale życiem otaczających go kobiet.

Autorka bardzo ciekawie przedstawiła świat widziany oczyma dzieci. Świat, który okazuje się równie brutalny jak świat dorosłych. Współczujemy małym bohaterom, kiedy muszą odgrywać role narzucone przez dorosłych i rozumiemy, kiedy cierpią atakowani przez tych dorosłych. I dziwimy się, jak łatwo może dojść do molestowania seksualnego grzecznego chłopca z dobrej i bogatej rodziny.

Lektura wielowątkowa, pasjonująca i do tego poznawcza. Ale równocześnie przygnębiająca i smutna.

Znalazłam tę książkę na półce kulturoznawcy. I po przeczytaniu stwierdzam, że jest to idealne dla niej miejsce. Wielokrotnie zaczynałam powieść i ciągle odkładałam na później. Zniechęcał mnie nadmiar nowego nieznanego mi słownictwa. I do dzisiaj nie wiem co znaczy ammuma, ćendy, kutambalam, mittam, mundu.

Ale po skończeniu lektury mogę z czystym sercem polecić ją każdemu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

I znów Atwood mnie urzekła. Tym razem jedenastoma opowiadaniami, niby odrębnymi, a jednak połączonymi osobą Nell, która raz jest narratorką, innym razem główną bohaterką. I jak możemy się domyślać, „Moralny nieład” jest nietypową autobiografią samej Atwood. Każde opowiadanie dotyczy innego etapu życia autorki. Mamy więc jej dzieciństwo, są lata szkolne, pierwsze miłości, długotrwały związek z Tigem i wreszcie jesień życia przy boku męża. Oczywiście nie mamy tu błyskawicznych zwrotów akcji, trup nie ściele się gęsto na każdej stronie, ale jest opis codziennego życia, które jak się okazuje może być również pełne niespodzianek. A wszystko to opowiedziane tak, jak tylko Atwood potrafi, z mistrzowską narracją i niejednokrotnie z dużą dozą dowcipu (jak na przykład w opowiadaniu „Moja ostatnia księżna”).

Ale oprócz szczegółowego opisu scen z życia autorki mamy coś ponadczasowego, rozważania na temat więzi rodzinnych, osamotnienia, przemijania czy niepewności związanej z każdym wyborem. Przeczytamy o blaskach i cieniach życia na wiejskiej farmie, z dala od przyjaciół i rodziny. Dowiemy się jak trudno jest związać się kobiecie z kimś kto był wcześniej żonaty i posiada dwójkę nastoletnich synów. Zobaczymy czy kupienie za własne pieniądze domu byłej żonie męża będzie dobrym rozwiązaniem i powstrzyma ją od niekontrolowanych ataków zawiści i ciągłego nękania. I jak poradzić sobie z odchodzeniem starych rodziców.

Atwood nie moralizuje, nie poucza i chwała jej za to. Opisuje życie takim, jakie ono jest. Bez nadmiernego upiększania, ale też bez dramatyzowania. Te opowiadania mają nas skłonić do chwilowego zatrzymania się i zastanowienia nad sobą, nad życiem, nad słusznością naszych wyborów, nawet jeśli nasze życie wydaje się prozaiczne i banalne.

Książka z pewnością bardziej przemawia do kobiet, jak większość dzieł autorki, ale wydaje mi się, że mistrzowski język Atwood może spodobać się każdemu czytelnikowi. Polecam na długie jesienne wieczory!

I znów Atwood mnie urzekła. Tym razem jedenastoma opowiadaniami, niby odrębnymi, a jednak połączonymi osobą Nell, która raz jest narratorką, innym razem główną bohaterką. I jak możemy się domyślać, „Moralny nieład” jest nietypową autobiografią samej Atwood. Każde opowiadanie dotyczy innego etapu życia autorki. Mamy więc jej dzieciństwo, są lata szkolne, pierwsze miłości,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

I znów Margaret Atwood otarła się o nagrodę Nobla. W rankingach bukmacherskich zajmowała trzecią pozycję. Wydawało się, że ekranizacja i sukces „Opowieści podręcznej” zapewni jej tę nagrodę. A jednak Nobel uzyskała amerykańska poetka, czego nikt nie przewidywał.

„Kocie oko” jest zdecydowanie książką o kobietach i dla kobiet. Mamy w niej mnóstwo autobiograficznych odniesień, co niewątpliwie dodaje pewnego realizmu i sprawia, że czytelnik wierzy w każde słowo autorki. A trzeba podkreślić, że jest w powieści dużo naukowych informacji, bardzo finezyjnie wplątanych w akcję, mnóstwo faktów przyrodniczych i ciekawostek z życia owadów, przypominających niemal podręcznik do biologii. A wszystko to jest jedynie tłem do bardzo poważnych rozważań na temat psychicznego znęcania się trójki dziewięcioletnich dziewczynek nad swoją rówieśniczką. I oczywiście opis tego jak konsekwencje tego zachowania rzutują na przyszłość dręczonej dziewczynki.

Mamy tutaj problem wykluczenia, kwestie religijnej dominacji, problem osamotnienia i ten koszmar, że prawie wszyscy widzą, że coś jest nie tak, ale nikt nie próbuje pomóc.

Zdecydowanie pierwsza część lektury jest najciekawsza. Bowiem mamy w niej obraz kochającej się rodziny, bez przemocy, w której każdy może liczyć na każdego, w której dba się o dzieci bez nadmiernej surowej dyscypliny, w której więź z bratem jest wyjątkowo silna, a jednak mała dziewczynka, gnębiona przez szkolne koleżanki, cierpi w samotności. Oprócz opisu szkolnych lat głównej bohaterki mamy również przedstawione jej późniejsze życie, przez które wciąż przewija się wspomnienie dramatycznych doświadczeń z dzieciństwa. Ta część nie pozbawiona jest pewnej nostalgii i melancholii związanej z przemijaniem życia bohaterki. Nie jest to książka wesoła w odbiorze, ale lektura, która skłania do głębszych przemyśleń. I w tym tkwi jej niezaprzeczalna wartość. I w stylu pisarskim autorki, który jest najwyższych lotów. Polecam sprawdzić samemu.

Książka została napisana w 1988 roku, ale jest w niej bardzo ciekawe stwierdzenie ojca bohaterki, naukowca entomologa, który mówi, że przy nieodpowiedzialności ekologicznej rodzaju ludzkiego pojawi się kiedyś nowa epidemia, po to, aby przywrócić w świecie równowagę. I kiedy śmierć zajrzy nam w oczy, dopiero wówczas zwrócimy się po ratunek do nauki… Czy przypadkiem nie brzmi to znajomo?

I znów Margaret Atwood otarła się o nagrodę Nobla. W rankingach bukmacherskich zajmowała trzecią pozycję. Wydawało się, że ekranizacja i sukces „Opowieści podręcznej” zapewni jej tę nagrodę. A jednak Nobel uzyskała amerykańska poetka, czego nikt nie przewidywał.

„Kocie oko” jest zdecydowanie książką o kobietach i dla kobiet. Mamy w niej mnóstwo autobiograficznych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgnęłam po Pamuka z dużą nadzieją na wspaniałe literackie przeżycie. Przecież jest laureatem Nagrody Nobla. Jego dzieła przetłumaczono na ponad 50 języków. A ja, niestety, jestem powieścią rozczarowana. Oczywiście nie uważam, że nie warto jej przeczytać, bowiem możemy poszerzyć swoją wiedzę na temat Turcji , jej kultury, tradycji, religii, historii. Możemy przyjrzeć się sposobom działania islamistów, kemalistów, tajnych agentów, skorumpowanych policjantów.

Akcja rozgrywa się w przygranicznym biednym tureckim Karsie, do którego przybywa z krótką wizytą główny bohater poeta Ka. I właśnie on jest dla mnie zupełnie nieprzekonujący. Ma czterdzieści dwa lata, zakochuje się w pięknej kobiecie i martwi się, co pomyślałaby jego matka, gdyby odkryła, że wybranka jego serca kroi chleb w bardzo grube pajdy (chyba od jutra sama zacznę kroić cienkie kromki) i, co gorsza, układa je w piramidkę jak w taniej gospodzie. Ponadto, mnóstwo jest w powieści zupełnie nieistotnych szczegółów jak np. płaszcz głównego bohatera, kupiony w Kaufhofie (informacja powtarzana wielokrotnie), „który miał przysporzyć wiele wstydu i trosk”. Ale jaki wstyd i jakie troski, nie dowiadujemy się po przeczytaniu 540. stron powieści.

Bardzo ciekawy dla nas Europejczyków może być opis wydarzeń, które prowadzą do rewolucyjnego przewrotu i przejęcia władzy przez wojsko. Ale i tutaj wydaje mi się, że grupa islamistów przedstawiona została dość schematycznie i powierzchownie.

Według mnie bardziej wciągająca była druga część książki, może akcja nie nabrała wielkiego tempa, ale narracja stała się o wiele ciekawsza. I myślę, że właśnie ta część powieści zdecydowała o jej międzynarodowym sukcesie. Dla Europejczyków, którzy zawsze gdzieś w podświadomości mają strach przed atakami terrorystycznymi, przed szerzącym się fanatyzmem islamskim, powieść będzie pasjonująca, ale wartość „Śniegu” Pamuka leży w czymś innym. W pokazaniu, że człowiek nigdy nie może być pewien swoich wyborów i swojego zachowania.

Sięgnęłam po Pamuka z dużą nadzieją na wspaniałe literackie przeżycie. Przecież jest laureatem Nagrody Nobla. Jego dzieła przetłumaczono na ponad 50 języków. A ja, niestety, jestem powieścią rozczarowana. Oczywiście nie uważam, że nie warto jej przeczytać, bowiem możemy poszerzyć swoją wiedzę na temat Turcji , jej kultury, tradycji, religii, historii. Możemy przyjrzeć się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Gracz” Dostojewskiego jest niewątpliwie powieścią ponadczasową. Wprawdzie autor opisuje kolejne etapy zatracania się w hazardzie w XIX wieku, ale jak wiemy, różne uzależnienia od gier mają się świetnie również w naszych czasach. Nawet mam wrażenie, że obecnie problem ten jest nawet bardziej widoczny i dokuczliwy społecznie. Każdy z nas zna kogoś tak uzależnionego od gier, że właściwie poza grą nic i nikt się nie liczy.

Autor świetnie opisał poszczególne stadia rozwoju uzależnienia od ruletki i nie mamy wątpliwości, że Dostojewski sam był uzależniony od hazardu, stąd tak doskonałe wyczucie tematu.

Powieść nie jest zbyt długa, czyta się ją szybko i z dużym zainteresowaniem, w każdym razie tak było w moim przypadku. Oprócz analizy uzależnienia głównego bohatera od ruletki, mamy przegląd innych barwnych postaci uwikłanych mniej lub bardziej w hazard. Widzimy, jak namiętność jednego gracza zmienia życie wielu osób z najbliższego otoczenia. Jak uzależnienie pozbawia nas ideałów i często sprowadza na drogę zła. I do tego nie jesteśmy odporni na hazard w żadnym wieku, czego najlepszym przykładem jest jedna z bohaterek, schorowana 75. letnia staruszka.

Ciekawie opisane jest również całe grono ludzi otaczających graczy, którzy wykorzystują tych, którym w ruletce mocno się poszczęściło. I tutaj szczególnie ciekawą postacią jest mademoiselle Blanche.

Doceniam talent pisarski Dostojewskiego, i jest mi nieco przykro, że tak źle przedstawia Polaków. Rozumiem, że wynikało to z jego poglądów politycznych, niemniej jednak to trochę zasmuca polskiego czytelnika i dlatego w poczuciu patriotycznego obowiązku obniżam ocenę z 8 na 7. Ale powieść czyta się świetnie, a fakt, że została napisana w ramach zakładu autora z wydawnictwem , dodaje tylko lekturze smaczku.

„Gracz” Dostojewskiego jest niewątpliwie powieścią ponadczasową. Wprawdzie autor opisuje kolejne etapy zatracania się w hazardzie w XIX wieku, ale jak wiemy, różne uzależnienia od gier mają się świetnie również w naszych czasach. Nawet mam wrażenie, że obecnie problem ten jest nawet bardziej widoczny i dokuczliwy społecznie. Każdy z nas zna kogoś tak uzależnionego od gier,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To pierwsza książka Tabucchiego, z którą się zetknęłam. I muszę przyznać, że dla niektórych może być prawdziwą ucztą intelektualną. Mamy w niej mnóstwo odniesień do antropologii, psychologii, lingwistyki i filozofii.

Bohater powieści dokonuje rozliczenia ze swoją przeszłością. Spotyka w swoim śnie najpierw ojca, później najlepszego przyjaciela poetę, odwiedza miejsca, które były mu kiedyś bliskie, a wszystko to odbywa się w scenerii dawnej Lizbony. Książka ma być hołdem, złożonym ukochanej Portugalii i właściwie wszystko opowiedziane przez bohatera łączy się bezpośrednio, jak w przypadku poetów Mario de Sa-Carneiro i Pessoi, czy pośrednio jak w przypadku Liszta, z Lizboną. Do tego na każdym kroku autor serwuje nam typowe portugalskie dania, często podając dokładny sposób przyrządzania potrawy. Poznajemy wszystkie sarrabulho, migasy, poejady. Z racji mojego wegetarianizmu najbardziej spodobały mi się migdałowe ciasteczka, których recepturę opracowali portugalscy mnisi i nazwali wdzięcznie „brzuszkami aniołków z Mirandeli”. W tle gdzieś słychać smutne i melancholijne fado lub muzykę Viano da Mota. Wszystko, co łączy się z Lizboną.

Ale nie jest to zwykły przewodnik po lizbońskich zaułkach. W książce dominuje nostalgia i tęsknota za dawną świetnością miasta. Przemijanie dotyka nie tylko ludzi związanych z narratorem, ale też wszystkich miejsc, budynków czy też przedmiotów, z którymi bohater się zetknął.

Autor napomyka o Kafce, Freudzie, Orfikach, szczegółowo opisuje Obraz Boscha „Kuszenie św. Antoniego”, nawiązuje do eposu o Gilgameszu i czytelnik ma sam powiązać wspomniane elementy z powieścią. Powinien wiedzieć, że występujący w rozdziale 9. poeta Botto przyznał się otwarcie do homoseksualizmu, wywołując skandal obyczajowy. Stąd mamy w powieści kelnera homoseksualistę i porównanie jego zachowania do cech Botty. Jest to niewątpliwie doskonałe zadanie dla kulturoznawcy z zamiłowaniami lingwistycznymi, natomiast przekracza zdolności percepcyjne kogoś, takiego jak ja, z inżynierskim podejściem do życia. Momentami czułam się trochę tak, jak opisany w książce farmer z Teksasu, który przez dziesięciolecia zamawia u kopisty kolejny fragment tego samego obrazu Boscha i obwiesza nimi ściany swojego domu, wierząc, że obcuje z wielką sztuką.

Również przeszkadzał mi układ graficzny tekstu, w którym nie wyodrębniono dialogów. Wszystko opisane jest w jednym ciągu, co moim zdaniem znacznie utrudnia odbiór powieści.

Jest to z pewnością wartościowa książka, jednak mam wątpliwości, czy sięgnę po nią po raz drugi. Ale dla wielbicieli Portugalii i zwolenników onirycznych powieści, „Requiem” może okazać się bardzo ciekawą lekturą.

To pierwsza książka Tabucchiego, z którą się zetknęłam. I muszę przyznać, że dla niektórych może być prawdziwą ucztą intelektualną. Mamy w niej mnóstwo odniesień do antropologii, psychologii, lingwistyki i filozofii.

Bohater powieści dokonuje rozliczenia ze swoją przeszłością. Spotyka w swoim śnie najpierw ojca, później najlepszego przyjaciela poetę, odwiedza miejsca,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Polecono mi tę książkę jako pozycję bardzo na czasie. I nie mam tu na myśli wakacyjnego błogiego lenistwa, ani faktu, że właśnie Ciro Guerry nakręcił film, będący adaptacją powieści Coetzeego. Niepokoje polityczne, konflikty rasowe, a przede wszystkim obserwowane w wielu krajach skłonności dyktatorskie przywódców, którzy w obronie własnych interesów gotowi są użyć siły i wykorzystać aparat państwowy do tłumienia wszelkiego oporu, sprawiają, że powieść ma ponadczasowy charakter i może odnosić się zarówno do RPA jak i naszych sąsiadów z Białorusi.

Mnie ta książka nie zachwyciła tak bardzo, jak chociażby „Hańba”. W „Czekając na barbarzyńców” wiele elementów jest zbliżonych do „Ciemnego kraju”, przy czym imperium amerykańskie zostało zamienione na nieokreślone Imperium. Główną postacią jest prostoduszny sędzia, który z przerażeniem odkrywa, jak daleko może posunąć się Imperium w obronie przed wyimaginowanym atakiem barbarzyńców. Jak budowany jest strach przed nieznanym najeźdźcą i jak próbuje się złamać zwykłych ludzi w imię obrony interesów Imperium. I co najważniejsze, jak niektórzy wykonawcy zadań Imperium zatracają się w okrucieństwie, znajdując w zadawaniu cierpienia i upokarzaniu swoisty sens życia.

Jest to niewątpliwie wartościowa lektura. Taka, którą trzeba znać. Bo autor jest noblistą, dwukrotnym laureatem Nagrody Bookera i do tego ma polskie korzenie (pradziadek urodził się w Wielkopolsce). Autor z jednej strony porusza tak istotne kwestie jak poczucie wolności, dyskryminacja i wykluczenie, niekontrolowane bestialstwo sługusów Imperium, z drugiej zaś za bardzo skupia się na szczegółach życia głównego bohatera, które nie mają większego znaczenia dla przebiegu akcji.

Jest to powieść posępna i miejscami wręcz mroczna, ale niezaprzeczalnie skłania każdego czytelnika do głębszych przemyśleń. I dlatego warto „Czekając na barbarzyńców” przeczytać.

Polecono mi tę książkę jako pozycję bardzo na czasie. I nie mam tu na myśli wakacyjnego błogiego lenistwa, ani faktu, że właśnie Ciro Guerry nakręcił film, będący adaptacją powieści Coetzeego. Niepokoje polityczne, konflikty rasowe, a przede wszystkim obserwowane w wielu krajach skłonności dyktatorskie przywódców, którzy w obronie własnych interesów gotowi są użyć siły i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Myślę, że książkę „Gdzie śpiewają raki” można polecić jako powieść wakacyjną. Niezaprzeczalnie czyta się ją szybko i można się nią wzruszyć, jeśli nie przeszkadzają nam nieścisłości i brak pewnej konsekwencji narratorskiej. Bowiem raz główna bohaterka jest niepiśmienną dzikuską, innym razem biolożką posługującą się poprawną łaciną. Czasem pojawia się w pobliskim miasteczku bosa w zabrudzonych ogrodniczkach, innym razem biega po mokradłach w modnych dżinsach i bardzo czystym białym podkoszulku.

Powieść łączy w sobie wiele elementów ekologicznych i te chyba są najcenniejszą wartością książki, ale mamy tu również połączenie literatury obyczajowej, kryminalnej, romansu, poezji i z pewnością niektórzy mogą doszukać się nawet horroru. Szkoda, że autorka nie poprzestała na ekologicznym motywie, bo jest on ciekawy, zdecydowanie czegoś uczy, może stanowić świetne tło do części wydarzeń. Natomiast wprowadzenie zbyt wielu elementów odbiera całości pewnej głębi.

Przedstawione w książce postaci są trochę jednowymiarowe, to znaczy albo bardzo złe, albo bardzo dobre. I przypomina mi to powieść dla nastolatków, w której jasno muszą być rozdzielone czarne charaktery od tych niosących samo dobro.

Również przemiana, która dokonuje się w głównej bohaterce Kyi, następuje zbyt szybko i w związku z tym traci znamiona prawdopodobieństwa. Wydarzenia, które dzieją się od połowy powieści nabierają wręcz baśniowego charakteru.

Jestem przekonana, że część czytelników może odebrać dwukrotne napomykanie o lakierze do paznokci firmy Revlon jak klasyczne lokowanie produktu, zwłaszcza, że dla „Dziewczyny z Bagien”, żyjącej w samotności na mokradłach, przymierającej głodem nie jest to produkt pierwszej potrzeby.

Jako osoba pasjonująca się ochroną środowiska żałuję, że Delia Owens nie poprzestała na ekologicznej płaszczyźnie powieści, bo wówczas byłaby to lektura wyjątkowa i do tego z ponadczasowym przesłaniem.

Myślę, że książkę „Gdzie śpiewają raki” można polecić jako powieść wakacyjną. Niezaprzeczalnie czyta się ją szybko i można się nią wzruszyć, jeśli nie przeszkadzają nam nieścisłości i brak pewnej konsekwencji narratorskiej. Bowiem raz główna bohaterka jest niepiśmienną dzikuską, innym razem biolożką posługującą się poprawną łaciną. Czasem pojawia się w pobliskim miasteczku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Polecam tę książkę kobietom. Tym młodym i tym już bardziej dojrzałym, bowiem zarówno kobiety wchodzące w dorosłe życie jak i te, które pozostają w stabilnym i niemal idealnym związku, mogą się przekonać, że w sferze miłości nic nie jest pewne. Książka dowodzi, że miłość zawsze chodzi swoimi drogami i my sami nie jesteśmy w stanie przewidzieć naszego własnego zachowania.

Dużo jest w powieści elementów medycznych, ich bogactwo i różnorodność dowodzą, że autorce ten obszar z jakichś względów jest bliski. Dlatego też głównym bohaterem jest znany i szanowany chirurg. Również początek sugeruje, że dość często będziemy wracać na szpitalny korytarz oddziału chirurgicznego.

O ile w lekturze możemy dopatrzeć się motywu znanego z „Dzikich palm” Williama Faulknera, o tyle zupełnie inny sposób narracji pozwala głównemu bohaterowi na analizę własnego życia i próbę krytycznego spojrzenia na własną winę. Język powieści jest szorstki, momentami nawet brutalny, co wprowadza trochę szarzyzny rzeczywistego świata.

Z pewnością jest to literatura, wobec której nie można przejść obojętnie, o której myśli się długo po odłożeniu książki. Zdecydowanie wciąga czytelnika i trzyma w napięciu do samego końca. Warto przeczytać.

Polecam tę książkę kobietom. Tym młodym i tym już bardziej dojrzałym, bowiem zarówno kobiety wchodzące w dorosłe życie jak i te, które pozostają w stabilnym i niemal idealnym związku, mogą się przekonać, że w sferze miłości nic nie jest pewne. Książka dowodzi, że miłość zawsze chodzi swoimi drogami i my sami nie jesteśmy w stanie przewidzieć naszego własnego zachowania....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Właśnie skończyłam czwartą część cyklu neapolitańskiego i muszę przyznać, że mam mieszane uczucia. Czyta się tę czwartą część równie szybko i lekko jak pozostałe trzy części, ale nie ma już takich emocji i takiego literackiego niepokoju jaki odczuwałam przy części drugiej, moim zdaniem najlepszej. Ponownie wchodzimy w świat dorosłej już Leny i jej ciągłego oceniania swoich poczynań oczami przyjaciółki. Nadal zostajemy wciągnięci w sprawy polityczne Neapolu, towarzyszymy dorosłym już bohaterom z poprzednich tomów, ich problemom, biedzie, uzależnieniu od rządzących w dzielnicy braci Solara i szarej egzystencji niezwykle inteligentnej Lili. Liczymy, że w końcu wydarzy się coś spektakularnego, coś co zmieni jej monotonne życie. Coś, co nas całkowicie zaskoczy i dowiedzie, że dzięki wybitnej inteligencji można zajść bardzo daleko.

Zamiast tego mamy opis codziennego życia, głównie Leny, która nadal jest trochę bezbarwna i Lili, która z kolei coraz bardziej staje się nieobliczalna. Jedyne, co rzeczywiście skłania do głębszych przemyśleń i co jest niezaprzeczalnym atutem powieści jest opis tego, jak minuta nieuwagi może zmienić życie w koszmar. Nie tylko nasze życie, ale życie najbliższej rodziny i przyjaciół. Minuta nieuwagi, która może rzutować na całą naszą przyszłość.
Słowa uznania należą się autorce za interesujące zakończenie powieści, które spina jedną klamrą wszystkie cztery tomy cyklu.

Mam wrażenie, jakby tę czwartą część pisało kilka osób. Jest główna narratorka i ona poświęca kobiecej psychice najwięcej rozważań. Jest pasjonat polityki, który próbuje nam przybliżyć polityczne tło wszystkich wydarzeń, jest też znawca historii Neapolu, który opisuje zabytkową część Neapolu z precyzją przewodnika turystycznego. I jest ktoś, kto ostatnie dwadzieścia lat życia Eleny streszcza na kilku stronach powieści, podczas gdy ktoś inny jednemu dniu życia bohaterki poświęcił dwa rozdziały.

Jedno jest pewne. Lila napisałaby tę powieść o wiele ciekawiej. Ale myślę, że i tak cykl neapolitański Ferrante ma i z pewnością mieć będzie wielu wielbicieli. Mimo, że ja do nich nie należę, powieść przeczytałam z przyjemnością, a serialem opartym na pierwszych dwóch tomach byłam po prostu zauroczona.

Właśnie skończyłam czwartą część cyklu neapolitańskiego i muszę przyznać, że mam mieszane uczucia. Czyta się tę czwartą część równie szybko i lekko jak pozostałe trzy części, ale nie ma już takich emocji i takiego literackiego niepokoju jaki odczuwałam przy części drugiej, moim zdaniem najlepszej. Ponownie wchodzimy w świat dorosłej już Leny i jej ciągłego oceniania swoich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po obejrzeniu świetnego serialu HBO o Czarnobylu, sięgnęłam po książkę Aleksijewicz. Już wcześniej byłam zachwycona autorką czytając „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”. Ale muszę przyznać, że „Czarnobylska modlitwa” jest jeszcze bardziej poruszająca, pasjonująca i zarazem wstrząsająca.

Autorka opowiada o ludziach, którzy podjęli się, nie tylko z rozkazu władz radzieckich, ale również dobrowolnie, gaszenia pożaru i usuwania skutków awarii reaktora w Czarnobylu, która miała miejsce w kwietniu 1986 roku. Nieświadomi koszmarnego zagrożenia, często bez jakichkolwiek ubrań ochronnych, ratowali całą Europę przed możliwym skażeniem. Szli jak to sami określili z „łopatą na atom”. Nie obawiali się promieniowania jądrowego, bo często o nim nic nie wiedzieli, a władza radziecka skutecznie tę wiedzę przed nimi ukrywała.

Świetnie przedstawiona jest walka naukowców radzieckich, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z ogromu zagrożenia promieniowaniem jądrowym i apelowali o podanie ludziom tabletek jodu, co uchroniłoby ich w przyszłości przed rakiem tarczycy. Bezskutecznie usiłowali walczyć z ignorancją radzieckich władz, napotykając nie tylko na ścianę niechęci ale na jawną wrogość i zastraszanie w imię obrony sowieckich ideałów.

Warto przeczytać ten zbiór historii o ludziach, którzy nam uratowali życie, którzy zapłacili najwyższą cenę za błędy radzieckich inżynierów i konstruktorów niby niezawodnego reaktora czarnobylskiego.

Aleksijewicz skupia się na tej części Białorusi, która została skażona radionuklidami na tysiące lat. Opisuje bezmiar cierpienia ludzi, którym przyszło opuścić rodzinną wieś, albo co gorsza żyć i gospodarować na ziemi skażonej promieniowaniem, gdzie dzieci nie mogą się bawić na trawie, kąpać w rzece czy iść do lasu, które często większość swego życia spędzają w szpitalach.

Pięknie opisuje miłość i poświęcenie żon tych cichych bohaterów czarnobylskich, którzy miesiącami umierali na chorobę popromienną. I stosunek władzy radzieckiej do ludności skażonych wsi, której jako zadośćuczynienie wypłacano tzw. „trumienne”, za które można było kupić jedynie dwie konserwy.

Po przeczytaniu „Czarnobylskiej modlitwy” myślimy tylko o dwóch rzeczach: nigdy więcej awarii jądrowej i nigdy więcej sowieckiego komunizmu. A lekturę polecam z całego serca!

Po obejrzeniu świetnego serialu HBO o Czarnobylu, sięgnęłam po książkę Aleksijewicz. Już wcześniej byłam zachwycona autorką czytając „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”. Ale muszę przyznać, że „Czarnobylska modlitwa” jest jeszcze bardziej poruszająca, pasjonująca i zarazem wstrząsająca.

Autorka opowiada o ludziach, którzy podjęli się, nie tylko z rozkazu władz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Margaret Atwood należy do moich ulubionych pisarek, ale ta książka zupełnie mnie nie zachwyciła. Recenzje „The Globe and Mail” i samego wydawnictwa sugerowały, że będę mieć do czynienia z mistrzowskim dziełem, jednym z najlepszych w twórczości kanadyjskiej autorki. To skąd to moje rozczarowanie?

Do połowy powieść przypominała nieco „Wynurzenie”, napisane przez Atwood parę lat wcześniej. I można potraktować te pierwsze czternaście rozdziałów jako dobrą literaturę obyczajową, napisaną świetnym językiem, z zabawnymi komentarzami. Z pewnością należy docenić niepowtarzalny zmysł obserwacyjny autorki.

Ale w następnych rozdziałach następuje poplątanie wszystkich możliwych gatunków literackich. Mamy sensację, kryminał, romans, dodatkowo wprowadzenie równolegle innej powieści i zupełnie niezrozumiałe nagłe przerzucenie się na magiczną poezję. Mnogość wątków, splątanie akcji z pewnymi nielogicznościami, przy równoczesnym braku napięcia, wprowadza chaos i czyni tę drugą część znacznie mniej atrakcyjną. Pomieszanie realnych wydarzeń, dopracowanych z perfekcyjną dokładnością, z totalną fikcją nie ułatwiają czytania i zrozumienia. Mnie udało się przeczytać, ale nie udało mi się zrozumieć tej powieści. A może ja za bardzo stąpam po ziemi i nie potrafię wznieść się na wyższy, bardziej magiczny poziom literatury?

Margaret Atwood należy do moich ulubionych pisarek, ale ta książka zupełnie mnie nie zachwyciła. Recenzje „The Globe and Mail” i samego wydawnictwa sugerowały, że będę mieć do czynienia z mistrzowskim dziełem, jednym z najlepszych w twórczości kanadyjskiej autorki. To skąd to moje rozczarowanie?

Do połowy powieść przypominała nieco „Wynurzenie”, napisane przez Atwood...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Grace i Grace” jest powieścią, która wciąga czytelnika od samego początku i trzyma w napięciu do samego końca. Świetnie skonstruowana forma narracji, w której główną narratorką i bohaterką jest skazana w 1843 r. na dożywocie Grace Marks. I to ona opowiada o swoim życiu. A działo się w nim naprawdę wiele.

Najciekawsze jest to, że opisana przez Atwood historia wydarzyła się naprawdę. Autorka prześledziła niemal wszystkie dostępne informacje na temat tajemniczej zbrodni, dokonanej przez służących (lub służącego) na bogatym chlebodawcy i jego gospodyni. I trzeba przyznać, że wplotła owe wydarzenia w literacką fikcję z mistrzowskim talentem. Każdy szczegół opowieści jest tutaj istotny i czemuś służy. A do tego mamy bardzo dokładny i prawdopodobny opis życia służących w XIX wieku. Bez moralizowania, bez upiększania, bez zanudzania czytelnika.

Owszem, jest to literatura raczej kobieca, jak to najczęściej bywa u Atwood. Poznajemy najdrobniejsze, niemal intymne szczegóły z życia Grace, znamy jej poglądy na każdy temat, wyrabiamy sobie o niej swoje zdanie, ale do końca nie wiemy czy oceniamy ją słusznie. Czy aby na pewno jest tym, za kogo się podaje, czy może jest niewinną ofiarą brutalnego McDermotta, mamy obawy czy przypadkiem nie jest obłąkana i czytamy powieść coraz szybciej, by się tego wszystkiego dowiedzieć… Powieść mocno mnie wciągnęła i myślę, że wciągnie każdego, kto po nią sięgnie. Zdecydowanie polecam, bo jest to literatura przez duże L.

„Grace i Grace” jest powieścią, która wciąga czytelnika od samego początku i trzyma w napięciu do samego końca. Świetnie skonstruowana forma narracji, w której główną narratorką i bohaterką jest skazana w 1843 r. na dożywocie Grace Marks. I to ona opowiada o swoim życiu. A działo się w nim naprawdę wiele.

Najciekawsze jest to, że opisana przez Atwood historia wydarzyła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytałam pierwszy tom i nie jestem pewna czy sięgnę po tom drugi, czyli „Dobre żony”. Odczuwam głęboki dystans do spraw poruszanych w książce, co nie znaczy, że komuś ta książka się nie spodoba. To, co zdecydowanie mi przeszkadzało, to idealizacja prawie wszystkich głównych postaci, począwszy od czterech sióstr, ich matki, ojca, a skończywszy na sąsiadach. Jedyną osobą, przedstawioną w negatywnym świetle jest ciotka March. Cała reszta to chodzące anioły. Może rzeczywiście rodzinę autorki cechowała taka wspaniała więź między siostrami i bezgraniczna miłość. Jestem jedynaczką i nie mogę być ekspertem w dziedzinie relacji między rodzeństwem, ale sądząc po zachowaniu dzieci moich znajomych czy też sąsiadów, częściej dochodzi do walk, a nawet do rękoczynów niż do nieustannego wyznawania sobie miłości między rodzeństwem. Ale w końcu było to 160 lat temu i życie rodzinne miało zupełnie inne oblicze.

Również nie zachwycił mnie język powieści, dość przestarzały, z licznymi archaizmami typu „dzielenie się strawą”. Pewnie książka ma wielu swoich zwolenników, bo nie znalazłaby się w kanonie tych lektur, które koniecznie w życiu należy przeczytać. Przypuszczam, że film Grety Gerwig oparty na fabule książki jest dużo ciekawszy. Zresztą już ma wielu fanów.

Ale może jednak się mylę. Może w czasach światowego niepokoju, przejęci smutnymi wiadomościami o koronawirusie, przytłaczani obrazami wojen czy problemów uchodźców na granicy grecko-tureckiej, z przyjemnością sięgniemy po lekturę, w której wszystko toczy się jakby w innym, lepszym świecie. I to czy będziemy chcieli zanurzyć się w kolejnej spokojnej lekturze, czy też wrócimy do naszych smutnych realiów, zależy tylko od nas. Może warto spróbować.

Przeczytałam pierwszy tom i nie jestem pewna czy sięgnę po tom drugi, czyli „Dobre żony”. Odczuwam głęboki dystans do spraw poruszanych w książce, co nie znaczy, że komuś ta książka się nie spodoba. To, co zdecydowanie mi przeszkadzało, to idealizacja prawie wszystkich głównych postaci, począwszy od czterech sióstr, ich matki, ojca, a skończywszy na sąsiadach. Jedyną osobą,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka wciągnęła mnie o wiele bardziej niż „Genialna przyjaciółka”(tom 1). Mamy tu diametralnie różne podejście do życia głównych bohaterek, mnóstwo nieoczekiwanych zwrotów akcji i bardzo dobrze skonstruowaną narrację, w której poszczególne wątki zazębiają się wzajemnie i prowadzą do ciekawego i logicznego zakończenia. Może nie jest to język wybitnie literacki (może to też kwestia tłumaczenia), ale czyta się to lekko i z dużym zainteresowaniem.

Przy czym moim zdaniem jest to głównie lektura dla kobiet, a zwłaszcza dla młodych dziewczyn, które niejednokrotne stają przed trudnym wyborem życiowym. „Historia nowego nazwiska” jest poniekąd przestrogą przed pochopnym podjęciem decyzji. Ferrante w barwny sposób przedstawia w jakie piekło mogą zamienić się marzenia o bogactwie i przemożna chęć wydostania się z biedy. Jest to powieść ponadczasowa i myślę, że losy głównych bohaterek mogły potoczyć się podobnie, jeśli nie identycznie w innych krajach.
Bardzo dobrze zilustrowana jest przyjaźń głównych bohaterek, a właściwie ewolucja wzajemnych relacji. Bardzo kobiece podejście do tematu sugerowałoby, że Ferrante jest raczej kobietą (pierwszy tom bardziej pasował mi do męskiego pióra). Pewnie długo jeszcze nie dowiemy się kim jest autor/autorka i pozostaje nam jedynie czytanie kolejnych powieści opowiadających o przyjaźni Eleny i Lili. Biorąc pod uwagę fakt, że druga część zaciekawiła mnie o wiele bardzie niż pierwszy tom, spodziewam się jeszcze wielu wrażeń w następnych powieściach Ferrante.

Myślę, że czytelnikowi, który nie szuka bardzo wyrafinowanej literatury i finezyjnego języka, ta powieść może przypaść do gustu. W każdym razie tak było w moim przypadku.

Książka wciągnęła mnie o wiele bardziej niż „Genialna przyjaciółka”(tom 1). Mamy tu diametralnie różne podejście do życia głównych bohaterek, mnóstwo nieoczekiwanych zwrotów akcji i bardzo dobrze skonstruowaną narrację, w której poszczególne wątki zazębiają się wzajemnie i prowadzą do ciekawego i logicznego zakończenia. Może nie jest to język wybitnie literacki (może to...

więcej Pokaż mimo to