rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Spoiler bez kontekstu: evil św. Mikołaj. Kto przeczytał do końca, ten wie.
Gdyby ktoś chciał mi wmówić, że nie ma w „Demonie i mrocznej toni” inspiracji Sherlockiem – nie uwierzyłabym. Moim zdaniem duch angielskiego detektywa unosi się nad tą książką tak, że nie sposób go w końcu nie dostrzec. W końcu, bo w trakcie czytania książki może i jest niewyraźny, jakby brakowało mu Rutinoscorbinu, zamazany przez odmienną epokę, inne realia, ale gdy już się pozna całość… Uważam jednak, że promowanie książki tym podobieństwem to nieporozumienie. O wiele bardziej zatopiłabym się w dusznej atmosferze mroku i tajemnicy, gdybym nie przypominała sobie w przypadkowych momentach tekstów z polecajek i nie próbowała wszystkiego racjonalizować jak mój brytolski idol z dzieciństwa. Poza tym: „Demon i mroczna toń nadaje nowy wymiar duetom detektywistycznym w stylu Holmesa i Watsona!” – to jest zwyczajny spoiler. No, ale ja tak mam, że jak nie mam czego w książce krytykować, to patrzę na wątpliwe strategie promocyjne.
No bo co tu krytykować? Bawiłam się podczas tej przygody bardzo dobrze, atmosfera jest kapitalna, postacie są zbudowane świetnie (Arent dodatkowo fizycznie całkiem nieźle – hehe, bo Turton lubił to podkreślać), pozorne wielowątkowość i chaos zmierzają ku jednemu finałowi, dziwne porównania powtarzane co kilka stron bardzo mi przypadły do gustu, a autor jest tak samoświadomy, że wszystkie swoje niedociągnięcia wskazał w zakończeniu i jeszcze stwierdził, że były zamierzone i koniec tematu. Nie mogę nawet skrytykować, że fabuła spięła się tak, a nie inaczej, że pod koniec było może za szybko, bo jaki ma znaczenie taki procencik wobec całości podczas której bawiłam się przeważnie doskonale? Intrygę można było przewidzieć, owszem, ale nie ze stuprocentową pewnością. To było super. Wymyślanie alternatywnych zakończeń było super. Jest dalej, bo nie zrezygnowałam z tej części zabawy po lekturze. Ciekawam bardzo, która z kombinacji była zakończeniem w pierwotnej formie powieści, autor twierdzi przecież, że inna…
Ogółem – dobra, przyjemna rozrywka bez niedociągnięć, które mogą czytelnika frustrować. Nawet może wzbudzić głębsze refleksje, jak ktoś jest na to otwarty.
Bujam się w Arencie, ale moim ulubionym bohaterem jest Saardam.
Ukłon w stronę pana Kowalika od audiobooka, bo do każdej postaci dostosowywał głos, czasem tylko Sara i Creisije się ze sobą zlewały.

Spoiler bez kontekstu: evil św. Mikołaj. Kto przeczytał do końca, ten wie.
Gdyby ktoś chciał mi wmówić, że nie ma w „Demonie i mrocznej toni” inspiracji Sherlockiem – nie uwierzyłabym. Moim zdaniem duch angielskiego detektywa unosi się nad tą książką tak, że nie sposób go w końcu nie dostrzec. W końcu, bo w trakcie czytania książki może i jest niewyraźny, jakby brakowało mu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cóż… Ciekawie to wyszło, szczególnie w polskiej wersji.

Cóż… Ciekawie to wyszło, szczególnie w polskiej wersji.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Z każdym kolejnym przeczytanym dziełem Shakespeare'a mam wrażenie, że tak, już – oto moje ulubione, znalazłam! – powstrzymam się jednak z werdyktem dopóki nie poznam wszystkich. Rzeknę więc tyle: „Burzę” kocham, jest wspaniała i przezabawna.

Z każdym kolejnym przeczytanym dziełem Shakespeare'a mam wrażenie, że tak, już – oto moje ulubione, znalazłam! – powstrzymam się jednak z werdyktem dopóki nie poznam wszystkich. Rzeknę więc tyle: „Burzę” kocham, jest wspaniała i przezabawna.

Pokaż mimo to

Okładka książki Magazyn Biały Kruk Numer Specjalny #2: Słowo przeciw wojnie Lech Baczyński, Redakcja Magazynu Biały Kruk, Rafał Cywicki, Jakub M. Figus, Diana Grabska, Małgorzata Lewandowska, Serhij Palcun, Paulina Rezanowicz, Magdalena Świerczek-Gryboś
Ocena 6,5
Magazyn Biały ... Lech Baczyński, Red...

Na półkach:

Ja jakoś tak lubię tego Białego Kruka, ale jednak nie zawsze do końca. Ciężka sprawa – to świetna inicjatywa, takie czasopismo; wspaniała szansa dla twórców i ślicznie powstająca tradycja. Cieszę się, że jej znaczenie rośnie i że przy każdym numerze inicjatorzy sięgają po naprawdę dobre tematy. Ale brakuje mi tu rozwoju i, wbrew pozorom, różnorodności oraz… pasji.
Bo, gdy sięgam po Białego Kruka, mniej więcej wiem czego się spodziewać. Zawsze liczę na perełki – to oczywiste – choć jestem świadoma, że rzadko na nie trafię, lecz po prostu prawie nigdy się nie mylę, jeśli chodzi o oczekiwania względem poziomu danego numeru. A to zwykle takie nie za wysokie oczekiwania.
Wiadomo, to fajne, że są nazwiska, które się powtarzają na okładkach, że możemy niemal co numer powracać w jakieś znajome klimaty i rejony, ale prawda jest taka, że wiele z opublikowanych opowiadań nie zapada w pamięć, częściowo właśnie przez taką powtarzalność, dobór konkretnych stylów, konkretnej stylistyki utworów. Lecz to raczej przeciętny los czasopisma, prawda? No i do tego się nie doczepię. Znacznie gorsze jest to, że wiem czego się spodziewać także po redakcji, która, niestety, często pozostawia sporo do życzenia. Wiem, że osoby, które pracują przy Białym Kruku, nic z tego, prócz doświadczenia, nie mają. Wiem też, że miewam za wysokie oczekiwania. Cóż jednak poradzę – takie jest zdanie moje i wciąż będę czekać na jakieś opowiadanie bez dość wyraźnych błędów stylistycznych, akapitów, które nie dostały dobrej rady od redaktora i wyglądają jak dopiero co napisane, zeżartych literek i przeskakujących zdań… Będę czekać na może schludniejszą oprawę graficzną, może więcej profesjonalizmu. Może coś nowego.
Proszę nie traktować tego wszystkiego jak potraktowanoby znaczącą opinię, raczej jest to ubranie w słówka luźnych przemyśleń.
Co do tego konkretnego numeru – bardzo dobrze, że powstał.

Ja jakoś tak lubię tego Białego Kruka, ale jednak nie zawsze do końca. Ciężka sprawa – to świetna inicjatywa, takie czasopismo; wspaniała szansa dla twórców i ślicznie powstająca tradycja. Cieszę się, że jej znaczenie rośnie i że przy każdym numerze inicjatorzy sięgają po naprawdę dobre tematy. Ale brakuje mi tu rozwoju i, wbrew pozorom, różnorodności oraz… pasji.
Bo, gdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To… To eskalowało bardzo szybko.
W alternatywnej linii czasowej, w której króluje para, nagle pojawiają się jakieś kamienie o nadprzyrodzonych właściwościach. I… mięsożerne rośliny? Prastare rasy? Ektoplazma? Kaktusowy pistolet? (Nie, serio. Kaktusowy pistolet?! A to tylko początek dziwności!) Cóż, Hodder w tej części ma rozmach tak wielki, że autentycznie bałam się, że siła tego rozmachu go wywali. Na szczęście wyszedł z tego obronną ręką, ach, jak wspaniale!
Nie ukrywam – bawiłam się przy tej książce znakomicie, może nawet trochę lepiej niż przy pierwszej powieści o przygodach królewskiego agenta. Tu zresztą dynamika wydaje się lepsza; akcja nie staje w miejscu ani na moment, każdy z wątków dorównuje pozostałym, a kulminacja, choć długo przychodzi na nią czekać, dostarcza dość zaskoczeń i spięć, by uznać ją za satysfakcjonującą. Zresztą właśnie kulminacja zaważyła o moim ostatecznie pozytywnym odbiorze tej książki, bo ilość tajemnic, nowych faktów i pomysłów, jakie autor nawrzucał do swojego pisarskiego kotła, jest zatrważająca i, jak już wspomniałam, bałam się, że to nie wyjdzie, że skusiło Hoddera zostawienie zagadek dla tomów kolejnych, że nic się nie rozwiąże. Ta historia krążyła bardzo blisko krawędzi zmarnowania potencjału, jednak na końcu zostaje tylko mała furtka kierująca nas w dalsze przygody, więc czapki z głów; moim zdaniem fabułę wieńczy tu kilka naprawdę mistrzowskich ruchów.
Co nie znaczy, że ta powieść nie ma wad.
Pierwszym, co pokochałam w poprzednim tomie, był styl autora – niespieszna narracja, łagodne wprowadzenie w świat, umiejętna retrospekcja (swoją drogą, wszystko to doskonale przez Sokołowskiego przetłumaczone). Moje myśli oraz serce przy historii zatrzymały natomiast postacie i chyba Hodder przy pisaniu tomu drugiego był świadomy, jak porządny może być ten sentymentalny fundament, bo tutaj nie jest już tak uważnym i czułym przewodnikiem (a poza tym, cóż, pogrywa sobie na czytelniczych uczuciach). Tak, styl jest już odrobinę gorszy. Znajdzie się co prawda kilka scenek, gdzie autor popisuje się językiem, szczypta momentów, gdzie możemy ot tak pobyć z ukochanymi postaciami, nie mogłam jednak pozbyć się wrażenia, że staranność jest już o oczko niżej, że książka w całości nie została wystarczająco dopracowana, wbrew temu jak wiele się spina, łączy i układa. To odczucie trudno usprawiedliwić, może chodzi o to, że jest kilka opisów, kilka tekstów, których po namyśle autor mógłby się pozbyć lub które mógłby oszlifować, tyle. Ta część nie jest też aż tak oryginalna jak pierwsza; autor odważniej czerpie z doskonale znanych popkulturze motywów (żywe trupy, reptilianie) i bawi się nimi, przerabia je po swojemu, trochę powstrzymuje natomiast opisy nowych wynalazków i przedziwnych rozwiązań w codziennym życiu alternatywnego Londynu.
Miałam mały problem z postacią królewskiego agenta. Sir Richard Francis Burton w pewnym momencie dość mocno… pobył sobie Mery Sue. Nie do końca rozumiem, czemu autor zdecydował, że to wyłącznie geniusz Burtona wszystko ratuje, że to on łączy kropki jako pierwszy, że nawet z opresji królewski agent sam siebie wyciąga. Cóż, czuć przy końcówce próby naprawienia tej sytuacji, są jednak na razie zbyt nikłe, bym uwierzyła, że ta postać nie miała być najidealniejsza na świecie (co, bądźmy szczerzy, nie przeszkadza mi w uwielbianiu jej, lecz nie pozwolę tej miłości być ślepą). Ale wszystko zmierza ku dobremu, może w kolejnej części jest lepiej.
Ostatecznie jednak wielbię tę książkę. Jest bardzo udaną kontynuacją przygody ze Skaczącym Jackiem i nie mogę się doczekać czytania o dalszych sprawach Burtona oraz Swinburne'a. Hodder może i trochę zagubił gdzieś staranność słowa, która tak pięknie zaczynała kwitnąć w pierwszej części, może i pisze prościej, czasem wręcz intuicyjnie i na skróty, lecz ma rozmach skubany, a ja uwielbiam ginąć w wykreowanym przez niego świecie. Ten świat ma nastrój, ma urok, ma sens; to, że zamieszkują go postacie, do których szalenie się przywiązałam, jest natomiast wspaniałym dodatkiem. Cudownie patrzeć na rozwój alternatywnej linii czasowej, cudownie wyłuskiwać podobieństwa do naszej historii, przewidywać wątki na podstawie własnej wiedzy (szalałam ze szczęścia, gdy znajdowałam w tekście znane mi fakty, jak te o wróżkach z Cottingley!). Cudownie, po prostu, jest mi czytać tę serię.

To… To eskalowało bardzo szybko.
W alternatywnej linii czasowej, w której króluje para, nagle pojawiają się jakieś kamienie o nadprzyrodzonych właściwościach. I… mięsożerne rośliny? Prastare rasy? Ektoplazma? Kaktusowy pistolet? (Nie, serio. Kaktusowy pistolet?! A to tylko początek dziwności!) Cóż, Hodder w tej części ma rozmach tak wielki, że autentycznie bałam się, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nigdy nie zapomnę uczucia towarzyszącego zetknięciu się z tym poematem po raz pierwszy. Nie wydawał się realny. Wciąż nie potrafię na niego spojrzeć tak, jak na inne utwory. Nie ma dla mnie początku, ani końca. On trwa gdzieś ciągle, kruk wciąż siedzi, cień wciąż pada, zamknięty w słowach moment nigdy się nie skończy.
Trudno mi zresztą czytać ten tekst od początku do końca, tak po prostu. Jeden raz, w jednym wydaniu jednocześnie. Choć uważam, że nic nie odbija całkowicie nastroju oryginału, każde z tłumaczeń sprawia, że na zastygły moment możemy spojrzeć z innej perspektywy. Cieszę się, że nie znam jeszcze wszystkich wersji, cieszę się, że wciąż mogę znajdywać nowe spojrzenia.
Czasem wyobrażam sobie pierwszy odczyt „Kruka”. Zamykam oczy i zbliżam się do osób, których jako pierwszych przeszedł dreszcz tej chwili.
Jak trudne musiało być napisanie go? Jak trudne nadanie pierwszej myśli brzmienia, zamknięcie w słowach magicznego momentu? Same próby jego przetłumaczenia są godne podziwu.
Przed „Krukiem” miałam przyjemność poznać „Czarnego kota”, a więc zetknęłam się z tymi stworzeniami w takiej kolejności, w jakiej nadany im został kształt słów; nie mogłabym nie dostrzec, że do obydwu autor przypiął ciężar przeznaczenia, którego tak naprawdę nie ma. Łatwo uwierzyć w to, że Kruk mógłby odpowiedzieć inaczej, że wina ciąży na Kocie, prawda? Bardzo bliski mi motyw w ogóle.
Polecam każdemu niesamowitą interpretację „Kruka” w wykonaniu zespołu OMNIA.

Nigdy nie zapomnę uczucia towarzyszącego zetknięciu się z tym poematem po raz pierwszy. Nie wydawał się realny. Wciąż nie potrafię na niego spojrzeć tak, jak na inne utwory. Nie ma dla mnie początku, ani końca. On trwa gdzieś ciągle, kruk wciąż siedzi, cień wciąż pada, zamknięty w słowach moment nigdy się nie skończy.
Trudno mi zresztą czytać ten tekst od początku do końca,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Taki Dziki Zachód Jacek Fleiszfreser, Grzegorz Gilewicz, Agnieszka Kasprzyk, Mateusz Korzeniewski, Paweł Korzeniewski, Barbara Krupa, Helena Leblanc, Wojciech Lewandowski, Łukasz Migura, Maria Peplińska, Mariusz Pieniążek, Bruno Schwarz, Emilian Wojnowski, Anna Wołosiak-Tomaszewska, Martyna Wróbel
Ocena 7,7
Taki Dziki Zachód Jacek Fleiszfreser,...

Na półkach:

Parę słów na temat każdego opowiadania, ale najpierw krótko o całokształcie.
Książka jest warta uwagi, większą część naprawdę dobrze się czyta i cieszę się, że jest w niej mój tekst. Jak to z antologiami bywa, jest dość nierównie; niektóre z opowiadań jednak zaskoczyły mnie na tyle pozytywnie, że nawet gdzieś tam głęboko, we własnym środeczku wstydzę się z tego powodu przed samą sobą. Ale tak tylko trochę.
Co do wstępu: początek jest strasznie nieśmieszny, ale „podobały się dla nas” kocham. Co do redakcji: w niektórych tekstach niestety pozostawia trochę do życzenia, co staram się przy ich ocenianiu zaznaczyć. Chciałam jeszcze ponarzekać, że gdy po raz pierwszy zobaczyłam finalny produkt (mowa o miękkiej oprawie), nie mogłam się odpędzić od wrażenia, że grafika na okładce jest zatrważająco blisko prawej krawędzi (na swoje usprawiedliwienie wyznam, że nie tylko ja zwróciłam na to uwagę), ale gdy od użytkowania wyraźniej zarysowała się linia zgięcia, to przesunięcie przestało przeszkadzać. Więc nie ponarzekam. Nie wiem, czy dałoby się zrobić tę okładkę lepiej, zresztą może to kwestia drukarni. Twarda oprawa natomiast prezentuje się całkiem elegancko.
Dodam jeszcze, że nie jestem zaprzyjaźniona jakoś mocno z westernowymi klimatami, mogę więc wydać się komuś nieobeznana w temacie – i słusznie.

„Ci, którzy na czterech chodzą”
Naprawdę uwielbiam to opowiadanie. Jest napisane dobrym, prostym stylem, jest zaskakujące, jest… po prostu idealnie wyważone. Nie ma w nim nic, do czego da się przyczepić, za to wszystko, co w nim jest, można pokochać. Ja pokochałam. Wspaniały utwór. Przeczytałam go dwa razy zanim w ogóle przeszłam do kolejnych.
„Czwarta kawa Willy'ego Hopstera”
Na początek kilka kropel dobrego, lekkiego stylu, szczypta humoru i cała butelka westernowej esencji. Imię Willy'ego Hopstera powtarza się w tekście jak mantra, sprawiając że chcemy w końcu tę „łajzę” poznać. Kilka niezręcznie brzmiących zdań nie psuje zabawy, aczkolwiek ja osobiście jestem fanką raczej pierwszej połowy opowiadania.
„Zegarek Washingtona”
Po dwóch tekstach, przez które się płynęło, tu odrzuciła mnie suchość stylu i kompletnie niepotrzebne oczywistości, jak ta, że wzięcie ostatniego łyku piwa, oczyszcza z niego kufel; albo że jak jest ranek, to ciemności nocy są już wspomnieniem; albo że osoba, której nagle coś rozorało bebech, jest w szoku; albo że jak ktoś posłuchał, to zrobił to posłusznie.
Mam sporo problemów z tym opowiadaniem. Mam problemy z koniem czystej krwi arabskiej, który ma niby dołączyć do stada mustangów; oraz do naukowców stwierdzających wiarygodność znaleziska na podstawie porównania zdjęcia do obrazu (bo wcale na podstawie obrazu nie można sfałszować przedmiotu, żeby na zdjęciu wyglądał on wiarygodnie…). Tekst składa się głównie z dialogów, ale są one raczej nienaturalne, za to punkt utworu, który powinien być kulminacyjnym, ma dynamikę grzybobrania i wypada śmiesznie. Specyficzna, chaotyczna konstrukcja też nie przypadła mi do gustu. Z pewnością wypadłaby świetnie, gdyby służyła suspensowi, lecz tu… nie ma żadnego suspensu. Opowiadanie ma potencjał, pomysł jest dobry, jednak ja osobiście uważam, że wykonanie pozostawia trochę do życzenia.
Mam wrażenie, że co bardziej rażące błędy powinny były odpaść przy redakcji. Nie stało się tak jednak i trochę mi z tym dziwnie, bo moje opowiadanie także znajduje się w antologii… Nie ufam swojej ocenie własnego tekstu na tyle, by właśnie nie poczuć się niepewnie.
„Spojrzenie równinnego słońca”
Nie moją rolą oceniać własne opowiadanie. Myślę jednak że widać po nim to, że kiedy je tworzyłam, nie potrafiłam oswoić limitu znaków (nie żebym już potrafiła). Jeśli udało mi się nadać mu nastrój, to i tak zastanawiam się czy smaczne ciastka upchnięte w zbyt małym słoiku nadal są tak samo apetyczne. Są?
Z pewnością jednak cieszę się z tego tekstu; wspaniale było obserwować proces wydawniczy z poniekąd nowej perspektywy.
„Złoto Alaski”
Kolejne opowiadanie, które pokochałam. Jest świetne od początku do końca. Co prawda nie obyło się bez błędów („wziąć za żonę mężczyznę” to mój ulubiony i naprawdę liczę, że był zamierzony, choć nic na to nie wskazuje), ale język utworu jest tak przyjemny i niespieszny, że nie da się przywiązać do nich większej wagi. Uwielbiam narrację pierwszoosobową, tu dodatkowo polubiłam narratora i byłabym gotowa przeczytać całą powieść napisaną w sposób, w jaki zostało napisane to cudne opowiadanie (tak, mam zamiar przyjrzeć się bliżej twórczości Łukasza).
„Porachunki”
Co tu dużo mówić – samotny rewolwerowiec, obrońca uciśnionych, właściciel dzielnego wierzchowca i wyczekiwana przez niego godzina zemsty – klasyczny westernowy nastrój aż wycieka z opowieści. Ach, ten Grant… Czym różni się od pospolitego złoczyńcy, gdy sam ściga przypadkowe osoby z bronią w ręku? Czego poszukuje? Choć początek mi się podobał, niezbyt zaangażowało mnie szukanie odpowiedzi na te pytania; znajduję przedstawioną historię raczej przewidywalną, a zawarte w niej wydarzenia dość przekolorowanymi, lecz nie wątpię że komuś mogą bardziej przypaść do gustu. Styl autorki jest miejscami toporny, czasem brakuje mu dynamiki, ale nie można nazwać go złym.
Do czego przykładam większą wagę – tu także redakcja nie wyłapała bardzo wyraźnych i rzucających się w oczy błędów. Tekst nie jest długi, nie jest też napisany skomplikowanym językiem, więc bardzo się tym faktem zawiodłam. Zdania takie jak „Gdy nikt nie odpowiedział, więc zerknął przez szparę w drzwiach, czy nie widać wewnątrz żadnego poruszenia” i „Wychodził, gdy jednak się na niego natknął się na George’a”, nieusunięte po zmianach wyrazy w wydanej już książce… Meh. W procesie redakcji uczestniczy zarówno redaktor, jak i autor; nie chcę nikomu konkretnie wytykać nieuwagi, ale, że błędów można było uniknąć, widać choćby po pierwszym z opowiadań. No, naprawdę; to już nie jest tylko tekst przysłany na nabór, to coś, za co czytelnik płaci, nie tylko pieniędzmi, ale i czasem oraz uwagą…
„Nawet na Dzikim Zachodzie”
W stylu pisania Heleny Leblanc kryje się jakaś niesamowita beztroska. Niektóre ze zdań wydają się impulsywne – ot, pasowały, niech zatem przyozdabiają opowiadanie niczym rzucone na wiatr wstążki – sam tekst jest natomiast bardzo prosty. Czy mi to przeszkadza? Absolutnie nie. Miałam co prawda nadzieję, że wraz z wiekiem bohaterka straci nieco naiwności i byłam rozczarowana, że tak się nie dzieje, czuję jednak, że taki sposób pisania odpowiada autorce i przez to wypadł on w moich oczach zupełnie naturalnie. Nie miałabym więc do utworu żadnych zastrzeżeń, gdyby ta beztroska, ta bezrefleksyjność z warstwy warsztatowej nie zaczęły skapywać w treść.
Oj, jak mi się treść nie podoba… Zaczęło się dobrze, naprawdę dobrze (zgranie wydarzenia z narracją nawet wywarło na mnie wrażenie i zaczęłam się angażować w historię), ale ostatecznie wyszło jakoś tak… płytko. I nie, nie chodzi mi o to, że cielesność jest płytka. Nie chodzi mi o to, że przeżycia dorastającej dziewczyny, jej wyolbrzymione uczucia są płytkie. Ale gdy opowiadanie mogące traktować o zderzeniu kultur, mogące się rozprawiać z traumą głównej bohaterki, udające, że nagina schematy, ostatecznie dąży tylko do pokazania jak rozwinęła się seksualność dorastającej dziewczyny, zwyczajnie nic do życia czytelnika nie zostaje wniesione. Bo nie ma co ukrywać – wszystko, co mogłoby mnie zainteresować w tym tekście, zostało potraktowane po macoszemu (wątek seksualności moim zdaniem też został, ale nie będę się już na tym rozwodzić, bo sama nie zdecydowałabym się nigdy na uczynienie go głównym, a poza tym nie byłam nim szczególnie zaintrygowana). Nie rozumiem czemu miejscami opowiadanie zdaje się udawać, że jest inaczej.
„Billa Whartona droga na stryczek”
Urocza, nostalgiczna, zwięzła opowieść. Styl autorki ma potencjał, ale jak na razie zdaje się jeszcze nie do końca wypracowany. Myślę, że swobody tekstowi mogłaby nadać umiejętna zabawa interpunkcją i długością zdań oraz pozostawienie paru informacji czytelniczej wyobraźni, jednak i tak przyjemnie się go czyta. Sama fabuła może wydać się komuś trochę denerwująca, bo napędza ją idiotyczna pomyłka i idiotyczna postawa głównego bohatera, który okazuje się strasznym leszczem, ale, szczerze mówiąc, mnie to bawiło i wierzę, że był to intencjonalny subtelny humor. Sympatyczny utwór, obiecująca autorka.
„Proch”
Perełka. Nieoczywista, intrygująca, przemyślana, oryginalna, wielobarwna i dobrze napisana. Czytając to opowiadanie, możemy się poczuć jak za kontuarem saloonu, w którym skondensował się calutki Dziki Zachód. Wielbię barmana, wielbię sposób nazywania postaci, wielbię humor. Prześwietny tekst.
„Ballada o zemście”
Wypracowany, przyjemny styl pisania wprowadza nas w ten maleńki fragment świata, jaki zagospodarowała pod swoją opowieść autorka. Nie wątpię, że bohaterka to najtwardsza sztuka na Dzikim Zachodzie, polubiłam ją. Lubię otwarte zakończenie i lubię moralne rozdarcie. Nie ma tu fajerwerków, ale po cóż one w zwyczajnie dobrym tekście?
„Taniec Manitou”
Styl pisania nie urzekł mnie z miejsca, niektóre zdania brzmią niezręcznie, proszą się o przeredagowanie. Podoba mi się końcówka, treść jest w porządku, choć, nie licząc sentymentalnej nuty, nie zapałałam do niej wielką sympatią. Czuję, że dynamika scen, które w założeniu mają być bardzo dynamiczne – scen walki, niepokoju, szybkiego rozwoju wydarzeń – mogłaby być lepiej oddana. Brakowało mi zabawy długością zdania, akapitami, trudno to jednak uznać wprost za mankament, wiem, jak subtelne i subiektywne są moje odczucia. Chyba mogę uznać ten tekst za poprawny; moim zdaniem warto go przeczytać dla końcówki.
„Sto dolarów”
Przyjemnie napisana, zwięzła scenka. Niewiele można powiedzieć na temat tego tekstu, poza tym, że jest absolutnie w porządku napisany. Może sięgnę po western w odcinkach braci Korzeniewskich, może okazać się całkiem niezły.
„Skarb”
Bardzo podoba mi się styl pisania, jest, jakby to określić… przyjazny czytelnikowi? Główny bohater od razu przestaje być obojętny, jest postacią dobrze wykreowaną, a nawet… sympatyczną? Ktoś mógłby zarzucić temu tekstowi naiwną tęsknotę i rozdmuchaną romantyczność, ale w gruncie rzeczy to urocze, miłe opowiadanie. Podobało mi się.
Szkoda tylko, że tu także rzuciły mi się w oczy niedociągnięcia redakcji.
„Bon tony, bon moty i bon tarde, czyli o tym jak przekroczyłem Rubikon nieznajomości tematu”
Prawdziwie intrygujący tytuł, jak zresztą wszystkie tytuły w tym tekście krótkim, acz charakterystycznym. Forma mnie przekonała swą dziwnością, a o treści mogę powiedzieć tylko, że to taki gorączkowy sen następujący po naoglądaniu się westernów. Nie jestem wielką fanką, ale wielce szanuję!
„Szczerząc kły przeciw nietolerancji agrarnej”
Jakże się cieszę, że tę antologię zamyka opowiadanie, które także pokochałam! Relacja ojciec-syn jest tu wspaniała, historia świetna. Doskonale przesadna, wybitnie obrazowa, dobrze napisana, zabawna, dynamiczna – nie mogłabym chcieć niczego więcej. Oto, moi drodzy, udana zabawa gatunkiem!

Parę słów na temat każdego opowiadania, ale najpierw krótko o całokształcie.
Książka jest warta uwagi, większą część naprawdę dobrze się czyta i cieszę się, że jest w niej mój tekst. Jak to z antologiami bywa, jest dość nierównie; niektóre z opowiadań jednak zaskoczyły mnie na tyle pozytywnie, że nawet gdzieś tam głęboko, we własnym środeczku wstydzę się z tego powodu przed...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nowa Fantastyka 480 (09/2022) Adam Groth, Grzegorz Nowakowski, Elena Pavlova, Redakcja miesięcznika Fantastyka, Nadija Seniowska, Rachel Swirsky
Ocena 6,3
Nowa Fantastyk... Adam Groth, Grzegor...

Na półkach:

Przy pierwszym kartkowaniu kolejnego numeru Nowej Fantastyki jedno opowiadanie szczególnie przykuło moją uwagę. Była to nade wszystko zasługa wieku autora, będącego moim rówieśnikiem, ale również długości tekstu, ilustracji. W rezultacie „Śnieg i krew” utkwiła niczym drzazga w mojej zajętej innymi sprawami świadomości i w końcu sięgnęłam po ten tekst machinalnie, szybciej niż planowałam.
Zdało mi się, że początek mógłby być zgrabniejszy, rzuciły mi się do oczu jakieś nienajładniejsze zbitki wyrazów, nagromadzenie „młodzików” i „niedorostków”. Dość szybko jednak straciło to znaczenie, poczułam zapach zimy, otoczył mnie las i przestałam widzieć literki. Opowiadanie wchłonęło mnie zupełnie.
„Śnieg i krew” emanuje nastrojem, którego często szuka się w powieściach fantasy, a znacznie rzadziej znajduje. Styl autora jest uważny i prosty; dopracowany, nieprzesadzony. Uwielbiam, absolutnie uwielbiam, co zresztą często wspominam i wspominać będę, zabieg literacki polegający na patrzeniu na brutalną rzeczywistość oczami dziecka. Świadomość, że rozumie się rzeczy, których ono nawet nie podejrzewa, serwuje czytającej osobie jakieś szczególne przeżycia. Opowiadanie Grzegorza Nowakowskiego w istocie jest gorzkim studium dojrzewania i tym samym origin story, co prawda dość schematyczną, ale taką, którą nie pogardziłby bohater naprawdę dobrej powieści.
Nie rozumiem tylko, jak to się stało, że część wzmianek o wieku bohatera sugeruje, że w przełomowym momencie miał on lat jedenaście, a część, że siedem (ku czemu osobiście się skłaniam, obserwując jego zachowanie). Jaki cudem przegapił to autor, jakim cudem przegapił to redaktor?
Ale to nic. W końcu… chapeau bas, Grzegorzu, kocham Twoje opowiadanie. I dla Ciebie kupię „Wiedźmy”.

Przy pierwszym kartkowaniu kolejnego numeru Nowej Fantastyki jedno opowiadanie szczególnie przykuło moją uwagę. Była to nade wszystko zasługa wieku autora, będącego moim rówieśnikiem, ale również długości tekstu, ilustracji. W rezultacie „Śnieg i krew” utkwiła niczym drzazga w mojej zajętej innymi sprawami świadomości i w końcu sięgnęłam po ten tekst machinalnie, szybciej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„że choćby przyszło tysiąc pisarzy
i każdy tysiąc strof by wysmażył,
i każdy nie wiem jak się nadymał,
nikt nie dogoni Julka Tuwima”
Gdybym przeczytała ten wierszyk jako dziecko, prawdopodobnie rzuciłabym coś w stylu „jasne, potrzymaj mi pióro”. Teraz mogę rzucić tylko refleksją, że reprezentuje on jeden z tych elementów książeczki, które mi się nie podobały – takie wywyższanie jednego poety wobec dzieci, które przecież mają jeszcze tyle cudownych twórców do odkrycia…
Totalnie skłamałabym jednak, pisząc, że nie uwielbiam tej książki. Mój młodszy brat szczęśliwie zapomniał oddać ją do biblioteki, a że nie chciało mu się odrabiać zadania domowego, postanowił zająć się małą promocją swojej lektury i wcisnął mi ją, twierdząc, że dobrze mi zrobi. I miał rację, czytanie książeczki o Julku Tuwimie okazało się przyjemnością (choć czytałam powoli, bo język autorki nie należy do najprostszych). Podejrzewam, że dużą rolę odegrała tu moja miłość do Tuwima jako poety. Warto też zauważyć, że książka skierowana jest do dzieci, a ja mam jednak te dwadzieścia lat…
Zgadzam się więc z dość często pojawiającą się opinią, że uczynienie lektury z właśnie tego dzieła Agnieszki Frączek było dość dużym błędem. Mojemu bratu się ono podobało, ale on zna na pamięć wszystkie wiersze Tuwima, które tylko mu wypada znać, nie wyobrażam sobie natomiast sporej części jego kolegów, zaczytujących się w ścianie trudnych słów, pozostawiających czytelniczej intuicji, u dziecka przecież jeszcze niekoniecznie dobrze rozwiniętej, wiele niedopowiedzeń. Jako lektura ta książka mogłaby sprawdzić się w starszych klasach, przy okazji omawiania Tuwimowej poezji, jako luźny do niej dodatek bądź przykład utworu zainspirowanego nią; w innym przypadku jest zbyt duża szansa, że przyczyni się do mordu na dopiero się rodzącym dziecięcym zapale do czytania. Ba! Wydaje mi się, że dla młodszych dzieci nadawałaby się tylko w trzech przypadkach: gdy dziecko jest zafascynowane poezją, tworzeniem nowych form i zabawą słowami; gdy zna i lubi wierszyki Tuwima, a opiekun jest w stanie uczynić poznawanie chaotycznej treści formą zabawy, lub… gdy rodzic chce koniecznie karmić potomka bajeczkami wyłącznie „poważnymi” i mocno przestrzela rodzicielskie ambicje (wniosek ten, co przyznaję z pewnym wstydem, nasunął mi się przez wrażenie pewnego przeintelektualizowania, jakie odniosłam podczas lektury; nie żeby to przeintelektualizowanie mi wówczas jakkolwiek przeszkadzało).
Na pochwałę zasługuje z pewnością oprawa graficzna, która jest miła dla oka i stara się ujarzmić swoją urodą mnogość treści jaką atakuje nas „Rany Julek! O tym, jak Julian Tuwim został poetą”, czyli nie tylko ściany prozy, ale także liczne przypisy, wierszyki, rymowane ciekawostki. Czy jej to ujarzmienie wychodzi? Cóż… Myślę, że każdy powinien ocenić to indywidualnie. Co do rymowanych ciekawostek i wierszyków – nie są złe, ale część z nich ma szalenie dziwny rytm. Tak dziwny, że myślę, że wiele dzieci nie załapałoby nawet, że coś tu ma się rymować… Może tu też forma nie jest do końca dostosowana do wieku? Cóż, Tuwim to (ha!) nie jest.
Ale ja lubię tę książkę. Jest ona po prostu skierowana do znacznie węższego grona odbiorców, niż mogłoby się z początku wydawać.

„że choćby przyszło tysiąc pisarzy
i każdy tysiąc strof by wysmażył,
i każdy nie wiem jak się nadymał,
nikt nie dogoni Julka Tuwima”
Gdybym przeczytała ten wierszyk jako dziecko, prawdopodobnie rzuciłabym coś w stylu „jasne, potrzymaj mi pióro”. Teraz mogę rzucić tylko refleksją, że reprezentuje on jeden z tych elementów książeczki, które mi się nie podobały – takie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cienie olbrzymiej komnaty, piękne boginie, hipnotyzujący taniec gęstego tłumu, zmysłowe spojrzenia, z sykiem ulatujące bąbelki prosecco… Poziom tego opowiadania zdecydowanie góruje nad poziomem powieści.
Tu także duża rolę gra niedopowiedzenie, ale jest subtelne, pozostawia na języku słodki smak tajemnicy i nadnaturalności. Wszystko wydaje się bardziej sensowne, spójniejsze. Język autorki czyni z tekstu prawdziwą błyskotkę, obrazy wmalowują się w wyobraźnię, bohaterowie nie pozostawiają obojętnymi. Opis dzikiego tłumu przypomina charakterystyczną scenę z filmu „Matrix Reaktywacja” z tym, że… podoba mi się bardziej. Fabuła jest zgrabna, umiejętnie zamknięta. Bardzo dobre opowiadanie.

Cienie olbrzymiej komnaty, piękne boginie, hipnotyzujący taniec gęstego tłumu, zmysłowe spojrzenia, z sykiem ulatujące bąbelki prosecco… Poziom tego opowiadania zdecydowanie góruje nad poziomem powieści.
Tu także duża rolę gra niedopowiedzenie, ale jest subtelne, pozostawia na języku słodki smak tajemnicy i nadnaturalności. Wszystko wydaje się bardziej sensowne,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do bogini, która całkiem umiejętnie udaje człowieka, nagle dociera wieść o wiadomości przekazanej na skórze zamordowanego uchodźcy. Nie można zignorować groźby zapisanej starożytnym językiem i splecionej z dawnych słów, dlatego zaczyna się wyścig z czasem, podróż po całym świecie w poszukiwaniu wskazówek, rozwikływanie zagadek… Inanna w towarzystwie ludzkiej przyjaciółki i równie boskiego jak ona (w każdym znaczeniu słowa „boski”) Dantego powoli odkrywa, że oto musi stawić czoło zbliżającej się apokalipsie…
Brzmi jak materiał na całkiem dobrą książkę, prawda? Prawda…?
Oj, to będzie długa opinia. I trudna.
Ta książka ma śliczną okładkę. Naprawdę, gdy pierwszy raz trzymałam ją w rękach, byłam pewna, że to jak dotąd najstaranniej wydana przez Wydawnictwo Inanna powieść. Nawet jakość tekstu, pod względem redakcyjno-korektorskim, jest lepsza niż zwykle. Pomijając brak kilku przecinków, przeoczenie jakiejś nieprawidłowej formy czy takie kwiatki jak podwijanie mankietów przez bohatera, który kilka zdań wcześniej przebrał koszulę na T-shirt, nie ma tu niczego, do czego da się przyczepić. No… Są może tylko takie niefortunne stwierdzenia, jak powtarzająca się oszołamiająco często „nienaganna figura” (jaka jest naganna? stwierdzenie tym okropniejsze, że właściciele „nienagannych figur” nie prowadzą zbyt zdrowego trybu życia) czy „elegancka wersja Indiany Jonesa”, zupełnie jakby Indy nie był elegancki (okej, przyznaję, to piszę półżartem).
Podobały mi się pierwsze i ostatni z rozdziałów. Faktycznie roztaczają one elektryzujący klimat zabarwionego kryminałem i sensacją urban fantasy, dostarczają archeologicznych zagwozdek, a nawet ciekawych zwrotów akcji. Kilka postaci wydało mi się intrygujących, niestety na razie pojawiły się one tylko na chwilkę. Chciałabym orzec, że to wszystko, co w miarę mi się podobało, czyni „Panią Siedmiu Bram” wartą uwagi, ale byłoby to zwyczajnie nieszczere. Mogę tylko zaznaczyć, że poniższa krytyka nie dotyczy wspomnianych rozdziałów i elementów.
Teraz będę się czuła, jakbym wylewała na tę powieść wiadro pomyj, tym bardziej, że byłam do niej pozytywnie nastawiona. Mam nadzieję jednak, że to nie zostanie tak odebrane
Przede wszystkim – przedstawiony świat jest niejasny i rozmyty. Co ciekawe, tak samo niejasną rzeczywistość autorka wykreowała w trylogii Kruczego Serca, ale Krucze Serce było niczym baśń, a baśnie są rozmyte, rozciągnięte przez wieki i setki języków przekazujących je sobie. Nie miałam problemu z tym, że poczynania bohaterów jawią się niczym odbicia we fragmentach strzaskanego magicznego zwierciadła, gdy w świecie powieści istniały zdradliwe wyspy, niezwykłe stworzenia przemykające przez mgły i magia skrząca się w opuszkach palców. Ba, ja tym efektem baśniowości, mglistości i tajemnicy byłam zachwycona.
Tu nie przywiązywałabym pewnie do owego rozmycia większego znaczenia, gdybyśmy nie mieli do czynienia z opowieścią urban fantasy umieszczoną w naszym świecie, czerpiącą z rzeczywistej historii. Nie wiemy tak naprawdę niczego ani o działaniu boskości, ani o tym, jak bóstwa funkcjonują (wiemy, że kiedyś ludzie je jakoś rozpoznywali, nie wiemy czemu czcili), ile z mitów było prawdą, jak mitologie kształtowały się na podstawie tych postaci, które znamy, a to tylko ułomek tego, co czytelnik chciałby wiedzieć. Nie wiemy niczego o tej części świata, którą wykreowała autorka. Jestem świadoma prowadzonego przez Zdybską researchu i nie wątpię w jego dogłębność czy staranność, ale nie widać go w tekście. Kilka sklejonych ze sobą utworów, parę nazw mitycznych ras rzuconych tu i ówdzie, jakaś ciekawostka nie wynagrodzą tego, że nic się nie splata, nie widać żadnej struktury, żadnego sensu, czy choćby żadnych głębszych odwołań do mitologii. Gdyby wykorzystano jedną kulturę, jeden typ wierzeń, pewnie wiele dopowiedziałabym sobie na podstawie własnej wiedzy, lecz czyż Inanna nie jest jednocześnie Ereszkigal, Artemidą, Afrodytą, Dianą, Persefoną, Izydą, Freyą…? (Pomińmy na razie fakt, że nie dorasta do żadnego ze swych imion, o tym wspomnę zaraz). Tak, te postacie mają wiele cech wspólnych, te mitologie czerpią z tych samych motywów, odpowiadają na te same wątpliwości, jednak nie są tożsame, absolutnie, i nie mam pojęcia jak można je połączyć. Sam fakt, że Inanna jest w swej pięknej postaci spełnieniem najpełniejszego obrazu kobiecości (co prawda współczesnego, ale mniejsza o to, pewnie dostosowuje się do danej kultury czy coś, tego nie mamy jak odkryć) nie działa jako wystarczające wyjaśnienie. Ale w porządku, mogę czegoś nie wiedzieć, dlatego liczyłam, że powieść w którymś momencie wyjaśni mi zamysł autorki. Nie zrobiła tego. A pytań było coraz więcej.
Czemu Galla tak groźnie machają skrzydełkami, czemu są niemal bez przerwy gotowe bronić swojej pani, skoro równie często nic nie mogą zrobić, co narrator tak dobitnie podkreśla? Czemu ktoś, kto całą książkę walczy, nagle nie może przez „piętno”, które ma od samego początku (to rozumiem tylko częściowo)? Czemu raz w walce Inanna prawie ginie, a innym razem tylko się broni i czeka, aż „fala zniszczenia” przejdzie, skoro są to starcia tak podobne (a może i coraz gorsze)? To się nie trzyma kupy, wiele rzeczy w tej powieści zwyczajnie nie trzyma się kupy. Wcale nie twierdzę, że autor musi ujawniać wszystko. Gdy jednak niejasności jest zbyt wiele, tekst staje bezbarwny, ciągle powtarza się to samo i nie widzę powodu dla którego czytelnik „z przypadku” miałby chcieć czekać aż narrator albo chociaż jakieś postacie uchylą rąbka tajemnicy. Mnie, choć nie sięgnęłam po tę książkę przypadkowo, po jakimś czasie nie interesowało już zbytnio czy cokolwiek się wyjaśni. I pisząc „cokolwiek” naprawdę mam na myśli cokolwiek.
Brakuje ekspozycji. Występuje ona co prawda, choćby w przypadku Refaitów, jest nawet wpleciona w dialogi, ale jakoś tak niefortunnie, nienaturalnie, niezgrabnie. No i wciąż prawie niczego nie wyjaśnia. Brakuje też foreshadowingu, ale wcale go nie wymagałam. Co jest znacznie gorsze – brakuje w ogóle płynności fabuły, przyczyn i ich skutków, sensu i logiki.
Dokładnie tak. Mamy do czynienia z zagadkami, które nigdy nie są rozwikłane, relacjami, które rozwijają się bez przyczyny. Akcję, jeśli można ją tak nazwać, napędza przypadek, a pomiędzy jedną a drugą filmową sceną istnieją tylko przebłyski niejasnej intuicji. Niewiarygodne, że bohaterowie nie tylko byli w stanie przeżyć na przestrzeni trzystu stron, ale i wcale nie stracili poczucia swojej własnej wartości, bo dosłownie nic nie było ich zasługą. Słodkie obietnice śledztwa, jakimi mamią pierwsze rozdziały, prowadzą nas na manowce cudów, jakimi zamiast logiki czy dedukcji posiłkują się postacie. Każdy ich ruch oparty jest na przeczuciu, każde posunięcie pozbawione umotywowania. Królową wspaniałej intuicji jest natomiast Inanna.
O, to dopiero intrygująca główna bohaterka. Choć jej dominującą cechą jest uroda, tak naprawdę przez długi czas nie byłam w stanie jej sobie zwizualizować (aktualnie, po lekturze opowiadania „Drugi oddech Inanny” ukradła twarz Gigi Hadid, choć to dalej nie pasuje do opisów), pamiętam za to doskonale że trze ręcznikiem włosy, a i tak ma je piękne oraz gładkie. Nieustannie mnie dziwiło, że jest boginią, bo nie widać jej boskości. Ba, ona sama nie wie do końca na czym jej boskość polega. Amnezja po zamianie w śmiertelnika? Fajnie by było, niestety, jak łatwo się domyślić, tego nie wiemy. Inanna natomiast beztrosko wie tylko to, co jej się akurat przydaje, czyli zwykle że jest boginią miłości, wojny, że jest groźna i wspaniała. O tym też niemal nieustannie przypomina narrator oraz jej otoczenie, zgłaszając się do niej po pomoc, której nie daje, czy wychwalając za cechy, których posiadania przez nią niestety nie jesteśmy w stanie zweryfikować. Fakt, czasem zdarza jej się powiedzieć coś błyskotliwego, lecz zdecydowanie zbyt rzadko by zasługiwała na podziw, jaki otrzymuje. Bądź co bądź jest boginią (cokolwiek to znaczy w świecie przedstawionym, bo się tego nie dowiadujemy), a ludzi nie znosi (poza swoją przyjaciółką Nikki i bez względu na to, co czasem wciska narracja) i właściwie to robi im wielką łaskę, że chociaż próbuje ratować ich świat. W sumie to nawet go nie ratuje, tylko miota się między niewiedzą a lekkomyślnością, gdy całą brudną robotę odwala nieszczęsny przypadek. Szczerze mówiąc, trudno o kogoś bardziej nieodpowiedniego na mierzącą się z apokalipsą heroinę (#teamKristoff, bo on prawdopodobnie poradziłby sobie znakomicie, gdyby wiedział co jest grane). Inanna co prawda posiada jakąś nadnaturalną moc, ale nie mamy pojęcia jak to właściwie działa. Już pominę, że leci na pewną postać, w momencie gdy wszyscy wierzymy, że jest ona pieprzonym mordercą, bo nikt nie zakazał bogini, oprócz posiadania tych wszystkich niesamowitych cech, jakie przypisuje jej narrator, być troszkę obrzydliwą. To zresztą moje osobiste odczucie i uprzedzenie.
Trochę na okrojonym przykładzie, ale zaczęłam nakreślać kolejny problem tej powieści – rozdźwięk między tym, co przekazuje narrator, a tym co rzeczywiście się dzieje. Narrator bowiem trzyma fason, nakreśla jaka gdzie mniej więcej powinna być atmosfera czy pomaga nam określić cechy danej postaci, na wypadek gdybyśmy nie potrafili wyciągnąć wniosków z jej aparycji oraz zachowań. Ten zgrzyt boli tym bardziej, że uwielbiam styl Zdybskiej, a wbrew doskonałym opisom, muszę zauważyć, że język narracji, nieważne jak dobry by nie był, książki nie czyni i tak jest w tym przypadku. Co czytelnikowi po doskonałych, filmowych scenach, skoro są zlepione ze sobą niemal niedbale?
Opisy walk na przykład… Opisy walk są niesamowite, napisane z rozmachem i przesycone klimatem nadchodzącej apokalipsy, lecz nie mogą zrobić na czytelniku większego wrażenia, bo… wszystkie są opisane absolutnie tak samo. Dzień i noc, życie i śmierć, wojna i miłość, ciemność wsysająca światło, moc, moc, więcej mocy, groza, chłód, czas umykający w trudny do określenia sposób, nienaturalny wysiłek, moc, cienie, większy napór, napór, który zelżał, jeszcze trochę mocy… Bezkształtni, obojętni wrogowie, bohaterzy o niedookreślonej potędze, przebieg walki niejasny i także właściwie obojętny. Było mi cholernie trudno czytać wciąż i wciąż bliźniacze opisy, tym trudniej, że miałam świadomość, że gdyby rolę odegrał tu pewien umiar i ten konkretny typ sceny nie powtarzał się co kilka rozdziałów, mógłby naprawdę wywrzeć piorunujące wrażenie, zapaść w pamięć. Niestety, piękne opisy walki zlały się z mojej świadomości w bezkształtną masę, bo było ich tak dużo. Nie ukrywam, to było frustrujące, kilka razy nawet musiałam odłożyć książkę i przeboleć to w dłuższej chwili ciszy i udręki.
„Pani Siedmiu Bram” nie stanowi żadnego wyzwania (w pozytywnym znaczeniu tego słowa), dla nikogo, w żadnym aspekcie. Czytelnik nie może rozwikływać fabuły, nie może podejrzewać i przewidywać, czytać między wierszami czy oceniać na własną rękę jaka jest dana postać. Zamiast pokazywać swoje charaktery, bohaterowie podejmują albo niezapadające w pamięć, albo, choć w przypadku tylko jednej parki, patetyczne dialogi, i to narrator musi się dwoić i troić by przypominać nam kto jest sprytny, kto mądry, a kto opiekuńczy czy odważny. No… Tak się nie robi… Zwłaszcza, że narrator, jak już wspomniałam, naprawdę nie raczy odsłonić przed nami innych tajemnic.
Nie wątpię, że komuś ta książka może się wydać fajnym czytadłem, lecz dla mnie jest ona zdecydowanie zbyt płytka; i nie chodzi mi o jej przekaz czy amoralność bohaterów. Zbyt powierzchownie jest przedstawiony świat, zbyt pobieżnie nakreślona fabuła, za słabo wgłębiamy się w postacie. Książka, która mogłaby być świetną mieszanką fantastyki, sensacji, kryminału i romansu w rzeczywistości ledwie dotyka każdego z tych gatunków – magia wydaje się szczyptą rzuconych tu i ówdzie stwierdzeń, sensacja to zaledwie opisy wyjących syren i stukających obcasów, wątek kryminalny jest zobojętniały („przestępca” bezkształtny, ofiary odczłowieczone, wskazówki opisane po łebkach i dla czytelnika zupełnie niejasne), a pojawiające się uczucie oparte na niczym więcej niż pożądaniu (ewentualnie przeznaczeniu, bo wiadomo że postaci nic nie musi łączyć, gdy są sobie w jakiś sposób pisane). Na przestrzeni trzystu stron jest zaskakująco mało istotnych momentów, ale scenek codziennych, które by sprawiły że zwyczajnie, po ludzku polubimy postacie, też nie ma…
W skrócie: ta powieść ślizga się po powierzchni zamysłu o wielkim potencjale albo zwyczajnie jej czegoś brakuje.
Co muszę zaznaczyć – czekam na drugą część. Gdzieś w głębi mnie tli się nadzieja, że drugi tom spina wątki, zaostrza je, że dostaniemy rozwiązanie tego równania z dziesiątkami niewiadomych, którego teraz nawet nie potrafilibyśmy rozpisać. Że w tej historii jest tylko jeden błąd i jest nim niefortunny podział na dylogię, którego nie ratuje cliffhanger (przyznaję – to określenie mocno na wyrost). Liczę na to mocno. Moim zdaniem „Pani Siedmiu Bram” nie broni się sama.

Do bogini, która całkiem umiejętnie udaje człowieka, nagle dociera wieść o wiadomości przekazanej na skórze zamordowanego uchodźcy. Nie można zignorować groźby zapisanej starożytnym językiem i splecionej z dawnych słów, dlatego zaczyna się wyścig z czasem, podróż po całym świecie w poszukiwaniu wskazówek, rozwikływanie zagadek… Inanna w towarzystwie ludzkiej przyjaciółki i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nowa Fantastyka 473 (02/2022) Kelly Barnhill, Piotr Jedliński, Katarzyna Kraińska, Naomi Novik, Redakcja miesięcznika Fantastyka, Michael Swanwick
Ocena 6,8
Nowa Fantastyk... Kelly Barnhill, Pio...

Na półkach:

Mam wrażenie, że przybyłam tu tylko po to, by ogłosić, że uwielbiam opowiadanie Katarzyny Kraińskiej. Prawdopodobnie dlatego, że tak właśnie jest. Nie mogłabym postąpić inaczej – zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia i szczęśliwie aż do ostatniego słowa ta miłość trwała, i trwa sobie dalej. Charakter tego utworu dziwnie nie pasował mi do Nowej Fantastyki (jest niezwyczajnie zwyczajny, przypomina rzeczy, które pisałam jako dziecko), ale cieszę się, że w niej jest; ma barwę mojego dzieciństwa, spiczaste uszy elfa, blask ukochanej zieleni. Jak dla mnie stanowi idealne wyważenie łagodnej rzeczywistości, spokojnych marzeń, tęsknoty i eskapizmu. To opowiadanie, które sama mogłabym napisać, w którym mogłabym zamieszkać, którym mogłabym być.
Wiem, że to mocno subiektywne odczucie, a jednak zachciało mi się nim podzielić, choćby po to, by jakoś wrócić po lekturze do rzeczywistości – oto więc jestem.
Przez chwilę, niepomiernie długą, mimo wszystko, zapragnęłam być Idą.

Mam wrażenie, że przybyłam tu tylko po to, by ogłosić, że uwielbiam opowiadanie Katarzyny Kraińskiej. Prawdopodobnie dlatego, że tak właśnie jest. Nie mogłabym postąpić inaczej – zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia i szczęśliwie aż do ostatniego słowa ta miłość trwała, i trwa sobie dalej. Charakter tego utworu dziwnie nie pasował mi do Nowej Fantastyki (jest...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Fabularie  nr 3 (27) 2021 Anna Augustyniak, Paweł Baranowski, Lana Bastašić, András Gerevich, Diana Grabska, Mateusz Kaczyński, Adrian Krysiak, Michał P. Lipka, Redakcja magazynu Fabularie, Małgorzata Żebrowska
Ocena 8,5
Fabularie nr ... Anna Augustyniak, P...

Na półkach:

Dobry numer, pełen ciekawych, wyjątkowych utworów (choć niekoniecznie wybitnych). Na co muszę zwrócić uwagę – nowelka Diany Grabskiej jest cudowna. Jest pełna słońca, czułości i spokoju, i polecam ją całym sercem, jak zresztą pozostałe dzieła tej autorki. Dawno niczyja proza nie sprawiła mi tyle radości.

Dobry numer, pełen ciekawych, wyjątkowych utworów (choć niekoniecznie wybitnych). Na co muszę zwrócić uwagę – nowelka Diany Grabskiej jest cudowna. Jest pełna słońca, czułości i spokoju, i polecam ją całym sercem, jak zresztą pozostałe dzieła tej autorki. Dawno niczyja proza nie sprawiła mi tyle radości.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy otwieramy tę książkę i zaczynamy czytać, część każdego z nas już znajduje się w Świecie Niedotykalnym. Stoimy właśnie na progu przygody. To od nas zależy które drzwi otworzymy najpierw, kogo poznamy na naszej drodze i czy ostatecznie opuścimy Pałac o Stu Bramach ubogaceni czy z pustymi rękami…
Zdobyłam tę grę w antykwariacie i chyba mogę powiedzieć, że zapewniła mi odrobinę magii, jakiej od niej oczekiwałam. Myślę, że byłaby idealną zabawą dla dziecka. Ja doceniam ją przede wszystkim za bardzo ładne opisy, ciekawe podejście do tematu wewnątrzksiążkowych światów (a może powinnam je nazwać po prostu wybrażanymi?) i zagadki, nad którymi moja rodzina, której je czytałam, nawet chwilami się głowiła. Uważam też, że polskie tłumaczenie wypadło całkiem zgrabnie i przyjemnie, ale, choć to jedna z moich pierwszych gier paragrafowych, wiem, że nie będzie ulubioną. Ma niezwykły klimat, to prawda, jednak momentami naprawdę wydawała się odrobinę nachalną promocją kilku książek (na przykład „Alicji w Krainie Czarów”), o pewnych kwestiach trochę za często przypominała (co jestem w stanie wybaczyć, bo zakładam, że jest to wygodne dla osób, które nie kończą gry w ciągu jednego wieczorku), a morały, jakie na końcu prawi, są ujęte w słowa tak, że chyba nie najlepiej się starzeją.
Samą rozgrywkę ma zbudowaną jednak całkiem dobrze, nawet „ślepe uliczki” mają sens i zostały napisane z dbałością. Muszę przyznać, że nie mogę przez to do końca załapać, w którym momencie moja rodzina popełniła błąd i wybrała złe drzwi. Całe szczęście, że mimo tego udało nam się opuścić Pałac o Stu Bramach…

Gdy otwieramy tę książkę i zaczynamy czytać, część każdego z nas już znajduje się w Świecie Niedotykalnym. Stoimy właśnie na progu przygody. To od nas zależy które drzwi otworzymy najpierw, kogo poznamy na naszej drodze i czy ostatecznie opuścimy Pałac o Stu Bramach ubogaceni czy z pustymi rękami…
Zdobyłam tę grę w antykwariacie i chyba mogę powiedzieć, że zapewniła mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cóż mogę napisać prócz tego, że po przeczytaniu tej pracy moja wiedza niewątpliwie wzrosła i zdałam ją jako lekturę, co oznacza, że jest dość przystępna? Może tylko to, że będzie prawdopodobnie dobrym uzupełnieniem dla co dociekliwszych widzów „Korony Królów”. Wnioskuję to po tym, że szukając dodatkowych materiałów dotyczących osób związanych z kancelarią monarszą, odbiłam się kilka razy od zdjęć ładnych aktorów.
Swoją drogą, profesor Ożóg ma identyczny sposób pisania jak głoszenia wykładów. Powaga, zero różnicy.

Cóż mogę napisać prócz tego, że po przeczytaniu tej pracy moja wiedza niewątpliwie wzrosła i zdałam ją jako lekturę, co oznacza, że jest dość przystępna? Może tylko to, że będzie prawdopodobnie dobrym uzupełnieniem dla co dociekliwszych widzów „Korony Królów”. Wnioskuję to po tym, że szukając dodatkowych materiałów dotyczących osób związanych z kancelarią monarszą, odbiłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Słodko-gorzka, znakomita przede wszystkim wizualnie opowieść o życiu.
Chyba potrzebowałam teraz fragmentu o początkach dorosłości, by poczuć się zrozumiana. Pokłony w stronę autorki za wnikliwość, wrażliwość i uniwersalność. Zachwyca mnie świadomość, że można zarówno zapoznać się z tą książką w kilkanaście minut, jak i poznawać ją kawałek po kawałku, przez całe życie.
Nie mogę się doczekać momentu, w którym pięknie zapakuję „Życie” w ozdobny papier i podaruję komuś, by i on je poznał.

Słodko-gorzka, znakomita przede wszystkim wizualnie opowieść o życiu.
Chyba potrzebowałam teraz fragmentu o początkach dorosłości, by poczuć się zrozumiana. Pokłony w stronę autorki za wnikliwość, wrażliwość i uniwersalność. Zachwyca mnie świadomość, że można zarówno zapoznać się z tą książką w kilkanaście minut, jak i poznawać ją kawałek po kawałku, przez całe życie.
Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka jest bardzo dobra nie dlatego, że jest napisana niesamowitym, charakterystycznym językiem, ani nie przez to że jest wybitna i koniecznie każdy powinien ją przeczytać, ale dlatego, że jest, wydaje mi się, niemal dokładnie taka, jaka miała być w zamierzeniu autorki.
Taka…? Czyli jaka?
Ano prosta. Przyjemna. Odrobinę zabawna. Niesiląca się na bycie czymś, czym nie jest. Nie dostaniemy w niej cytatów, którymi można wytapetować sufit nad łóżkiem, ani ekspozycji świata przedstawionego dokonanej z takim rozmachem, że możemy życiorysów wszystkich postaci uczyć się na pamięć niczym informacji z podręcznika do historii, ale to… Dobrze. To pasuje do tej książki. Dostajemy za to kilku uroczych bohaterów, wielobarwne pole dla naszego eskapizmu, szczyptę humoru i odrobinę zwrotów akcji. To wszystko czyni lekturę niewymagającą, lecz wciąż sprawiającą pewną satysfakcję. Ja, przyznam szczerze, często się uśmiechałam, czytając o perypetiach bohaterów, nieraz tylko luźno ze sobą powiązanych (ale raczej nigdy nieistotnych) – mowa tu zarówno o perypetiach, jak i bohaterach. To właściwie mogłaby być dla kogoś wada – fakt, że akcja ma dynamikę przewijających się przed naszymi oczami pocztówek z podróży, że dużo tu niespodziewanych przeskoków czasowych i rozbudowywania fabuły na zasadzie wplatania tu i ówdzie nowych pnączy do wątku głównego, mi to jednak pasowało. Zwłaszcza, że „Droga do Wyraju” może być po prostu krótką odskocznią od bardziej wymagających tekstów; pokazem slajdów ze zdjęciami miłych nam ludzi i wydarzeń puszczanym w przerwie między jednym i drugim przepełnionym treściami wykładem (że tak się posłużę analogią).
Tak, podoba mi się zamysł tej książki. Lubię też w niej postacie (Elgan i Weles jakoś tak szczególnie mi się teraz nasuwają na myśl), lubię pomysł na intrygę, lubię jej klimat i styl autorki, satysfakcjonująco prosty i przyjemny (choć jeszcze chyba nie do końca zdecydowany). Lubię w niej naprawdę dużo rzeczy, już teraz mogę ją polecić i pożyczyć przy niej dobrej zabawy, ale, nie ukrywam, ta książka ma też swoje niedociągnięcia.
Pierwszym, które rzuciło mi się w oczy, był opis klątwy jaki Dorada zaserwowała wąpierzowi. Wydawał mi się tak pogmatwany i naciągany, jakby został wymyślony już po całej fabule, a jego uwzględnianie mnóstwa ustępstw na siłę miało go do niej dopasować. Nie mówię, że wątek klątwy jest zły… ale to się dało zrobić lepiej. Czytając jak Dorada co chwilę dorzuca kolejne „ale”, wyobraziłam sobie, jak autorka męczy się z tą z sceną, a po napisaniu w niej wszystkiego, co chciała, rzuca „close enough” i już do tego fragmentu nie wraca. Z pewnością tak nie było, co nie zmienia faktu, że można to było jeszcze przepracować. Kolejnym niedociągnięciem i, moim zdaniem, najgorszym elementem tej książki jest relacja Elgan-Mirosław. Przysięgam, nie wiem skąd się wzięła niechęć wąpierza. W tej książce wszystko dzieje się szybko, ale na to akurat naprawdę nie ma nigdzie racjonalnego wyjaśnienia. W dodatku Elgan w stosunku do chłopaka zachowuje się niespójnie, nienaturalnie i niedojrzale, co, choć to trwa zaledwie jedną dłuższą scenę, odrobinę zaniża poziom książki. Poza tym jest dobrze. Można wytknąć jeszcze kilka potknięć (takich jak niedostateczna indywidualizacja pewnych postaci epizodycznych, przez co się one mieszają lub w ogóle nie zapadają w pamięć), ale na tyle nieznacznych, że nawet trudno je sobie przypomnieć. Przyznam jeszcze, że przez część książki bałam się zakończenia. Bałam się, że będzie mi trudno zrozumieć, czemu to osobny tom i czemu historia nie została od razu pociągnięta dalej. Na szczęście końcówka się dość zgrabnie wybroniła, stała się pewną klamrą, więc moje obawy okazały się niepotrzebne. Jak cudownie.
O czym muszę wspomnieć – to kolejna książka inspirowana w jakimś stopniu słowiańskimi wierzeniami, której według mnie szkodzi to, w jaki sposób jest polecana w opiniach. Bo w momencie, kiedy ona jest luźno (ale umiejętnie) inspirowana tym, co wiemy na temat słowiańskich wierzeń, pisanie, że jest ich pełna po prostu generuje rozczarowania. No i, na wszystkie gwiazdy, przestańcie z tym „Wiedźminem”. To, że Elgan także kąpał się w towarzystwie uroczej czarodziejki, nie zmienia faktu, że książki Sapkowskiego mają znacznie mniej wspólnego ze słowiańskimi wierzeniami niż debiut Szczubełek.
Tak czy inaczej, książkę polecam. A napisałam i wytknęłam to wszystko, bo chcę podkreślić fakt, że są jeszcze rzeczy do doszlifowania, że liczę i wierzę, iż kolejna część będzie jeszcze lepsza. Już przy tej bawiłam się jednak dobrze i nawet zauroczyłam postaciami, co zawsze jest miłe. Całym sercem czekam więc na kontynuację, na rozwój twórczości autorki.
A, tak… Wątek Napoju Bogów jest wspaniały. Zwłaszcza, że z jakiegoś powodu dopiero po kilku stronach załapałam o co w nim chodzi.

Ta książka jest bardzo dobra nie dlatego, że jest napisana niesamowitym, charakterystycznym językiem, ani nie przez to że jest wybitna i koniecznie każdy powinien ją przeczytać, ale dlatego, że jest, wydaje mi się, niemal dokładnie taka, jaka miała być w zamierzeniu autorki.
Taka…? Czyli jaka?
Ano prosta. Przyjemna. Odrobinę zabawna. Niesiląca się na bycie czymś, czym nie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nowa Fantastyka 467 (08/2021) Agnieszka Fulińska, Kai Hudson, Mari Ness, Redakcja miesięcznika Fantastyka, A.C. Wise, Zbigniew Wojnarowski
Ocena 6,7
Nowa Fantastyk... Agnieszka Fulińska,...

Na półkach:

To był pierwszy raz, gdy kupiłam sobie Nową Fantastykę i przeczytałam niemal po kolei znajdujące się w niej treści. Zachwyciły mnie tak bardzo, że już chyba będę kupować to czasopismo regularnie…
Dzięki temu numerowi zakochałam się w twórczości Agnieszki Fulińskiej i to tak bardzo, że chcę przeczytać powieść w klimacie opowiadania „Nakarmić kruki”; po lekturze artykułu Karoliny Fedyk zapragnęłam więcej fantastycznej poezji, natomiast tekst o Krzysztofie Gradowskim wzbudził we mnie olbrzymią wdzięczność za to, że ktoś pochylił się nad tak fascynującym i zabawnym elementem mojego dzieciństwa, jakim były filmy o panu Kleksie (wdzięczność tym większą, że ostatnio je sobie oglądałam z rodzeństwem i zastanawiałam się czemu tak mało osób o tym arcydziele jakkolwiek wspomina). Żal mi tylko, że przy okazji analizowania filmowych przygód Ambrożego nie została wspomniana czekolada kapitańska, ale, cóż, nie każdy musi doceniać znaczenie tego przesmacznego wątku.
W każdym razie i na każdej stronie – inspirująca lektura. Fantastyczna (heh) robota!

To był pierwszy raz, gdy kupiłam sobie Nową Fantastykę i przeczytałam niemal po kolei znajdujące się w niej treści. Zachwyciły mnie tak bardzo, że już chyba będę kupować to czasopismo regularnie…
Dzięki temu numerowi zakochałam się w twórczości Agnieszki Fulińskiej i to tak bardzo, że chcę przeczytać powieść w klimacie opowiadania „Nakarmić kruki”; po lekturze artykułu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakże ja lubię tę publikację!
„Bajki przez telefon” to zbiór krótkich, szalenie dziwnych opowieści, z których każda zapada w pamięć z innego powodu i w specyficzny dla siebie sposób – większość historii bawi swym absurdem, część zostawia po sobie jakąś miłą, mądrą myśl, a niektóre budzą niepokój, który powraca za każdym razem, gdy coś przypomni nam o tej niezwykłej, przeczytanej w kilka minut bajeczce…
Dostałam tę książkę, gdy byłam naprawdę małym dzieckiem i pamiętam, że wówczas się w niej zaczytywałam; jednak, gdy teraz do niej wracam, widzę, jak dziwaczna jest i wiem, że nie każdemu małemu czytelnikowi przypadnie do gustu. Ba! Dojrzalsi odbiorcy też mają zupełne prawo do zakręcenia nad nią nosem. Ale to jest piękne w książce Rodariego – można na chwilę, czyli na kilka bajek, zanurzyć się w tym ich oryginalnym gąszczu i sprawdzić czy się nam on spodoba.
A skoro już o nosach była mowa… Uważam, że bajka „O nosie, który uciekł” to, co prawda głupiutkie, lecz arcydzieło.

Jakże ja lubię tę publikację!
„Bajki przez telefon” to zbiór krótkich, szalenie dziwnych opowieści, z których każda zapada w pamięć z innego powodu i w specyficzny dla siebie sposób – większość historii bawi swym absurdem, część zostawia po sobie jakąś miłą, mądrą myśl, a niektóre budzą niepokój, który powraca za każdym razem, gdy coś przypomni nam o tej niezwykłej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fenomenalne! Nigdy nie bawiłam się tak świetnie jak przy czytaniu o dziurze budżetowej, gospodarce wolnorynkowej, farbie optycznej i spadku podaży! „Grosz do grosza, czyli ekonomia wierszem” Grega to to nie jest, niemniej nie mam wątpliwości, że ta książeczka zawiera więcej informacji o ekonomii niż podstawa programowa dla podstawówek i szkół średnich razem wziętych.
Hm, w sumie trochę wstyd…
Wydaje mi się (co stwierdzam na podstawie użytego języka) że ta publikacja skierowana jest do dzieci w wieku od pięciu do dziesięciu lat. Idealny czas, żeby zacząć edukować się o kapitalizmie, prawda?
Mały minusik za to, że mali czytelnicy nie dowiedzą się jak działa giełda. Powinnam jeszcze doczepić się do tego, że rymowanki są upiornie proste, pozbawione polotu i pisane bez zaprzątania sobie głowy jakimiś zasadami zwykle trzymającymi wierszyki w ryzach ładności, oraz do faktu, że ilustracje pochodzą od miliona artystów z Shutterstocka, ale prawdopodobnie mam za duże wymagania; poza tym te drugie są kolorowe i prezentują się całkiem w porządku.

Fenomenalne! Nigdy nie bawiłam się tak świetnie jak przy czytaniu o dziurze budżetowej, gospodarce wolnorynkowej, farbie optycznej i spadku podaży! „Grosz do grosza, czyli ekonomia wierszem” Grega to to nie jest, niemniej nie mam wątpliwości, że ta książeczka zawiera więcej informacji o ekonomii niż podstawa programowa dla podstawówek i szkół średnich razem wziętych.
Hm, w...

więcej Pokaż mimo to