rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Jak funkcjonowali pierwsi zdobywcy i badacze najzimniejszych zakątków Ziemi? Czy ich wyprawy pochłonęły wiele ofiar? Kim był tytułowy niezłomny z książki Caroline Alexander i czym zasłużył na to miano?

Niezłomny, czyli sir Ernest Shackleton, uczestniczył w kilku wyprawach antarktycznych. W 1901 roku był towarzyszem Roberta Falcona Scotta w jego pierwszej, nieudanej próbie zdobycia bieguna południowego. Jednak książka Caroline Alexander koncentruje się na rozpoczętej jesienią 1914 roku wyprawie transantarktycznej, której celem było przecięcie pieszo Antarktydy od Morza Weddela do Morza Rossa.

Zmagania ekipy dowodzonej przez Shackletona są opisane w książce dość szczegółowo, nie tylko jako chronologiczny zapis wydarzeń. Caroline Alexander bardzo precyzyjnie opisuje też członków wyprawy. Wśród nich aż roi się od ciekawych charakterów, zapaleńców i ludzi będących po prostu świetnymi fachowcami w swojej dziedzinie. Ogromnym atutem książki są wspaniałe zdjęcia, wykonane przez Jamesa Francisa Hurleya, który był oficjalnym fotografem Armii Australijskiej podczas pierwszej i drugiej wojny światowej. Fotografie świetnie oddają jednocześnie realizm oraz baśniową scenerię zlodowaciałych, zimnych przestrzeni.

Antarktyda wymaga ofiar?
Ciekawym wątkiem książki jest swoista demitologizacja heroicznych zmagań z naturą, prowadzonych przez uczestników pierwszych wypraw biegunowych. Autorka szczegółowo opisuje dalece niedoskonałe przygotowanie ekipy Shackletona i statku Endurance (wynikające częściowo z braku pieniędzy i czasu). Ostro punktuje „amatorszczyznę” brytyjskich wypraw antarktycznych z początku XX w. Choć trudno w to uwierzyć, zdobycie bieguna przy odpowiednim przygotowaniu mogło być w tamtych czasach… stosunkowo proste. Pokazał to zresztą inny sławny polarnik – Amundsen, który w porównaniu z konkurentami przygotował się perfekcyjnie. W efekcie nie głodował i nie cierpiał, a wszyscy jego towarzysze wrócili zdrowi do domu. Z kolei Robert Falcon Wilson podczas drugiej wyprawy dotarł do bieguna, ale zginął z dwoma towarzyszami w drodze powrotnej. Powtórzył błędy z pierwszego podejścia i wręcz celebrował niekompetencję. Nie tylko nie nauczył się dobrze jeździć na nartach ani powozić psim zaprzęgiem, ale powtórnie zabrał za mało żywności.

Dużo przygód, niewiele sukcesów
Shackleton miał o wiele więcej rozsądku od Scotta, umiał uczyć się na błędach i potrafił lepiej dobierać współpracowników (a także, w przeciwieństwie do dawnego szefa, nie zwykł ich notorycznie obrażać). Choć wyprawa Endurance nie zakończyła się sukcesem, to jego dobre decyzje, szacunek do ludzi i osobiste poświęcenie, pozwoliły mu wyjść cało z wielu opresji. Gdyby tą wyprawą dowodził Scott, prawdopodobnie nikt nie wróciłby do domu żywy.

Ciąg dalszy recenzji dostępny na https://wypadwswiat.pl/niezlomny/

Jak funkcjonowali pierwsi zdobywcy i badacze najzimniejszych zakątków Ziemi? Czy ich wyprawy pochłonęły wiele ofiar? Kim był tytułowy niezłomny z książki Caroline Alexander i czym zasłużył na to miano?

Niezłomny, czyli sir Ernest Shackleton, uczestniczył w kilku wyprawach antarktycznych. W 1901 roku był towarzyszem Roberta Falcona Scotta w jego pierwszej, nieudanej próbie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Peter Ackroyd zabiera nas w podróż pełną kontrastów. Pokazuje fascynujące głębiny miasta – brud i nędzę, lęki, potwory, zagrożenia, ale też piękno, tajemnice, a nawet bezpieczne schronienie – Londyn podziemny.
Stąpając po londyńskich chodnikach, zaaferowani niezliczonymi atrakcjami, które miasto oferuje na powierzchni, nie zaprzątamy sobie zbytnio głowy tym, co kryje się kilka lub kilkadziesiąt metrów pod nami. Nawet schodząc do podziemnych korytarzy metra, dopasowując się do rytmu tłumu spieszącego na pociąg, nie myślimy o tym, że wkraczamy do mrocznego świata. Londyn podziemny to swego rodzaju replika znanego nam miasta. Jego negatyw – ciemna strona, której nikt dobrze nie poznał.

Nieznany świat
Pod ziemią są wielkie place i ulice będące odbiciem tych nad nimi. Ale jest też wiele porzuconych, zapomnianych przejść i ślepych tuneli. Słynny plan londyńskiego metra, widoczny na stacjach i milionach pamiątkowych gadżetów, nie oddaje jego prawdziwej gmatwaniny. Stworzony w 1931 r. i na bieżąco aktualizowany o nowe linie i stacje rysunek jest tak uproszczony, że i podróż staje się dziecinnie prosta. Ale ta mapa to dzieło bliższe sztuce abstrakcyjnej niż kartografii.

Oczywiście ze względów bezpieczeństwa dokładne mapy podziemnego świata (który nie ogranicza się do tuneli metra) nie mogą być upublicznione. Ale czy w ogóle istnieją? Po lekturze tej książki nabierzecie budzącej niepokój pewności, że nie. Londyn podziemny skrywa wiele tajemnic, które wychodzą na jaw w najmniej spodziewanych momentach i miejscach.

Londyn podziemny, czyli niespodzianki, odkrycia, żywioły
Autor zaczyna podziemną wędrówkę od opowiadania o przypadkowych odkryciach archeologicznych i makabrycznych znaleziskach (jak wydobyta z Tamizy po 1700 latach głowa cesarza Hadriana). Później ramy opowieści wyznaczają ukryte rzeki, źródła i studnie, które są swego rodzaju łącznikiem między światem podziemnym i naziemnym. Wiele uwagi poświęca najpotężniejszej z pogrzebanych rzek Londynu – Fleet. Niegdyś pływały po niej statki transportujące m.in. materiały budowlane (np. kamienie do budowy katedry św. Pawła), zboże i wino. Później została zamurowana i tylko czasami daje o sobie znać. A wyłowione z niej przedmioty wiele mówią o historii miasta. Rzeka „przechowała historię w płynie”, zwłaszcza tę zbrodniczą.

Dalej jest jeszcze ciemniej. Autor „wkracza” do londyńskiej kanalizacji, do „jądra ciemności”. Zapewniam, że dużo stracicie pomijając ten rozdział. Po chwili wytchnienia przy opisie podziemnych wodociągów, kabli i światłowodów zaczyna się najciekawsza część książki. To historia ludzi „urodzonych do kopania tuneli”. Byli tacy, którzy ograniczali się do drążenia ich pod swoimi majątkami. Ale znalazł się też jeden człowiek kret, Marc Isamabard Brunel, który wymarzył sobie tunel pod Tamizą. Jego fantazja w połączeniu z obserwacją sposobu pracy skorupiaka zwanego świdrakiem okrętowym to początek londyńskiego metra. Tę historię (od świdraka po współczesność) świetnie się czyta i warto ją znać. A po lekturze podróż podziemną koleją nigdy już nie będzie taka sama.

Londyn podziemny to książka dla…
…tych, którzy o Londynie wiedzą już prawie wszystko. Odkrywa wiele smaczków, wskazuje niepozorne, ale ciekawe miejsca, które łatwo przeoczyć. Czasami ich położenie wskazuje tylko metalowa tablica na chodniku lub np. rosnące w tym miejscu drzewo.

Książka nie jest typowym turystycznym przewodnikiem, ale może nim być dla tych, którzy lubią zwiedzanie według jakiegoś klucza (innego niż „top 10 atrakcji, które musisz zobaczyć”). To coś dla uważnych obserwatorów, którzy nie podążają za tłumem. Ale nawet oni nie zobaczą wszystkich opisanych tu miejsc – można je „zwiedzać” wyłącznie na papierze, bo przestały istnieć lub wejścia do nich zostały zamknięte. Ackroyd przytacza zabawną historię o tym, jak wyglądało to w przypadku bunkrów i tuneli ciągnących się pomiędzy Covent Garden a Trafalgar Square. W latach 70. pewien dziennikarz, Duncan Campbell, nie zatrzymywany przez nikogo, kilkakrotnie schodził 30 metrów pod ziemię i eksplorował te podziemia… jeżdżąc na rowerze. Wejścia zostały zabezpieczone, dopiero gdy opisał swoje wycieczki na łamach gazety.

Czy warto ją przeczytać?
Przeczytaj ciąg dalszy recenzji: https://wypadwswiat.pl/londyn-podziemny/

Peter Ackroyd zabiera nas w podróż pełną kontrastów. Pokazuje fascynujące głębiny miasta – brud i nędzę, lęki, potwory, zagrożenia, ale też piękno, tajemnice, a nawet bezpieczne schronienie – Londyn podziemny.
Stąpając po londyńskich chodnikach, zaaferowani niezliczonymi atrakcjami, które miasto oferuje na powierzchni, nie zaprzątamy sobie zbytnio głowy tym, co kryje się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Arto der Haroutunian, Ormianin urodzony w Aleppo, dzieciństwo spędził w Bejrucie. Dom, w którym się wychowywał, „był wyspą otoczoną jabłkami, pomarańczami, wiśniami, kasztanami, mandarynkami, palmami i drzewami bananowymi”.
Pierwsze lata życia Haroutunian spędził na Bliskim Wschodzie (zwanym Żyznym Półksiężycem), „w sadzie naszej zachodniej cywilizacji”, co ukształtowało jego kulinarny gust. Musiał przeżyć prawdziwy szok, gdy mając 12 lat, wraz z rodziną przeprowadził się do Anglii. Nie takiej, jaką znamy dzisiaj, z łatwym dostępem do warzyw i owoców z całego świata, ale do tej sprzed lat, z kuchnią równie nieciekawą jak pogoda.

Haroutunian – kucharz, malarz czy architekt?
Rodzina Arto (której bolesna, ale ciekawa historia nadaje się na scenariusz filmu), przeniosła się z Libanu do Anglii, gdy jego ojciec został wysłany jako pastor do Manchesteru. Plebania, na której zamieszkali, była zawsze pełna ormiańskich gości i pysznego jedzenia przyrządzanego przez panią domu. Wszystko kręciło się wokół wielkiego stołu i tradycyjnych, bliskowschodnich potraw.

Mimo że Arto na kierunek studiów wybrał architekturę, to wyniesiona z domu miłość do jedzenia pokierowała jego życiem zawodowym. Razem z bratem (absolwentem budownictwa) otworzyli w Manchesterze restaurację ormiańską, która bardzo się wyróżniała na tle innych etnicznych lokali gastronomicznych. Dzięki temu początkujący architekt wyspecjalizował się w projektowaniu hoteli, klubów i restauracji.

Zrodzony z pasji lokal odniósł sukces i stał się miejscem pracy dla rodziny i przyjaciół, a także miejscem spotkań wielu Ormian. Wkrótce bracia otworzyli w Londynie drugą restaurację, a w kolejnych latach następne cztery, a także dwa hotele i nocny klub.

Miłość do jedzenia i chęć propagowania Kuchni Bliskiego Wschodu zaowocowały również licznymi artykułami w czasopismach i dwunastoma książkami kulinarnymi. We wszystkich Arto wplatał pomiędzy przepisy różne anegdoty, fakty historyczne, przysłowia i powiedzenia (np. “Silny człowiek może podźwignąć wielki ciężar, dobra zupa może podźwignąć kolację”). Miał swój charakterystyczny styl.

Trudno w to uwierzyć, ale w jego życiu było miejsce na jeszcze inne pasje – malarstwo i muzykę. Obrazy, w których łączył elementy Wschodu i Zachodu, już za jego życia zostały docenione – wystawiał je w Anglii i za granicą. Dziś są w prywatnych kolekcjach oraz w galeriach w Armenii, Syrii, Libanie i Nigerii. Możecie je zobaczyć tutaj. Muzyka długo pozostawała w cieniu. Doszła do głosu na krótko przed śmiercią Arto (w 1987 r.) – kucharza, malarza, architekta, który przeżył 47 lat pełnych smaku.

Co znajdziemy w książce?
Choć Haroutunian nie był wegetarianinem, w tej książce „opiewa niezliczone zalety warzyw”. Wprawdzie raz po raz wspomina o mięsie (trochę to dziwi w książce z wegetariańskimi przepisami), ale widać, że w swoim uwielbieniu warzyw jest autentyczny. Nie modyfikuje mięsnych przepisów, nie szuka zastępników mięsa. Po prostu wybrał 250 dań wegetariańskich i wegańskich (najczęściej także bez zbóż, ryżu, makaronu – same warzywa). To klasyczne, proste do przygotowania dania z całego świata, od wieków przyrządzane w regionach, z których pochodzą. Od zup i przystawek, poprzez warzywa faszerowane, dania jednogarnkowe, po marynaty, kiszonki i chutneye.

Niektóre rozdziały i przepisy zostały poprzedzone ciekawymi wstępami. Jednak są na tyle krótkie, że tylko łaskoczą czytelniczą ciekawość i pozostawiają duży niedosyt. Widać, że autor miał ogromną wiedzę o tradycjach i obyczajach kulinarnych na świecie, ale nie podzielił się nią zbyt hojnie. Właściwie to chętnie odwróciłabym proporcje, by przeczytać opowieści o świecie (zwłaszcza o Bliskim Wschodzie) przeplatane kulinarnymi ciekawostkami i przepisami.

Ponadczasowy Haroutunian?
Ponieważ książka powstała dość dawno temu (w 1985 roku), trochę straciła ze swojej mocy i nieco się zestarzała. Dziś już nie trzeba nikomu tłumaczyć, jak robił to Haroutunian, czym jest chili i nie wszystkie dania zaskoczą nas jak czytelnika współczesnego autorowi. Niektóre przyrządzacie w domach, inne znacie z restauracji lub z podróży. Ale jestem pewna, że znajdą się i takie, których nie mieliście okazji spróbować. Może będzie to papaja nadziewana warzywami i ryżem, sałatka z owoców drzewa chlebowego, a może yam w ostrym sosie? Nie brakuje tu też inspiracji w temacie przypraw. Dzięki zaprezentowanym w książce nietypowym połączeniom dobrze nam znane warzywa możemy odkryć na nowo. Szkoda jednak, że przepisy nie zostały przeredagowane z myślą o współczesnych rodzinach (nie tak licznych jak dawniej), bo składniki podane są w ilościach odpowiednich dla sześciu osób. Przy kilku lub kilkunastu składnikach w przepisie, byłoby to zauważalne ułatwienie.

Forma vs. treść
Graficznie książka trochę zaskakuje. Wbrew trendom rynku wydawniczego nie jest pięknym, bogato okraszonym artystycznymi zdjęciami albumem w twardej oprawie. Jedyne zdjęcie znajdziecie na okładce. Jedyne rysunki przy przepisach na faszerowane liście winogron i nadziewane ciasteczka z Bliskiego Wschodu. Czy to źle? Właściwie nie – mimo pewnych zastrzeżeń, o których za chwilę, odbieram ten pomysł pozytywnie. Choć te piękne albumy zachwycają edytorskim kunsztem, którego tutaj zabrakło, ta publikacja jest bardziej swojska. Taka niby z babcinej półki, a zabiera w podróż w odległe krańce świata. Po prostu, to książka do używania, a nie do oglądania. A za oszczędną formą idzie przystępna cena.

Mimo wszystko... (ciąg dalszy recenzji https://wypadwswiat.pl/smaki-swiata/)

Arto der Haroutunian, Ormianin urodzony w Aleppo, dzieciństwo spędził w Bejrucie. Dom, w którym się wychowywał, „był wyspą otoczoną jabłkami, pomarańczami, wiśniami, kasztanami, mandarynkami, palmami i drzewami bananowymi”.
Pierwsze lata życia Haroutunian spędził na Bliskim Wschodzie (zwanym Żyznym Półksiężycem), „w sadzie naszej zachodniej cywilizacji”, co ukształtowało...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wielkie wyprawy geograficzne to nie tylko pasjonujące przygody i dreszczyk emocji, ale też planowanie, finansowanie i zarządzanie. “Wyspa niebieskich lisów” to ciekawe studium problemów legendarnej ekspedycji Beringa.
“Wyspa niebieskich lisów” opowiada o ostatniej wyprawie Vitusa Beringa na północno-wschodnie krańce Azji, zwanej Wielką Ekspedycją Północną (lub Drugą Ekspedycją Kamczacką). Wyprawa trwała od 1733 do 1743 roku. Podczas tej ekspedycji Bering najpierw przemierzył drogę lądową od Petersburga na Kamczatkę. Następnie, na okrętach zbudowanych w Ochocku, wyruszył z Pietropawłowska w kierunku Alaski. Statki “Św. Piotr” i “Św. Paweł” (dowodzone przez Beringa i Czirikowa) eksplorowały obszary obecnego Morza Beringa oraz północne krańce Oceanu Spokojnego docierając do Wyspy Kayak oraz Archipelagu Aleksandra.

Odkrycia niszczące ludzi i przyrodę mają długie tradycje

Wyprawa Beringa była największym tego typu przedsięwzięciem w historii. Imperium rosyjskie wyasygnowało ogromne sumy na podróż kilku tysięcy ludzi, transport żywności, ekwipunku oraz materiałów do budowy statków i łodzi. Vitus Bering miał już za sobą Pierwszą Ekspedycję Kamczacką. Choć skala tej pierwszej wyprawy była o wiele mniejsza, stała się ona zarzewiem buntów ludności zamieszkującej Syberię oraz ucieczek rdzennych mieszkańców na dzikie obszary, na które nie sięgała realnie władza aparatu państwowego Rosji. Obie wyprawy Beringa stanowiły prawdziwy kataklizm dla lokalnych społeczności, egzystujących w trudnych warunkach, często na granicy przetrwania. Konieczność wyżywienia członków ekspedycji, zapewnienia im schronienia oraz dodatkowa praca, która nie była godziwie opłacana, były przyczyną nędzy i głodu. Ekspedycje Beringa były też niestety początkiem końca wielu gatunków fauny – m.in. syreny morskiej (krowy morskiej Stellera) czy kormorana okularowego. Zwierzęta te stały się w kolejnych latach łatwym celem polowań w celu pozyskiwania futer i mięsa.

Plany to nie rzeczywistość. Nawet jeśli zatwierdzi je Caryca

“Wyspa niebieskich lisów” jest ciekawym ujęciem tematu wypraw. To przede wszystkim opowieść o wysiłku organizacyjnym oraz ścieraniu się ludzkich interesów oraz ambicji. Odkrycia geograficzne i przyrodnicze są tu w pewnym sensie tłem dla pokazania relacji między uczestnikami wyprawy oraz stosunków panujących w ówczesnej Rosji. Bering „na papierze” obdarzony był wieloma pełnomocnictwami i dostępem do dóbr i siły roboczej w miejscowościach na trasie przemarszu wyprawy. W praktyce musiał o wszystko walczyć, a w wielu przypadkach radzić sobie sam. Urzędnicy w guberniach azjatyckiej części Rosji niechętnie wykonywali wyznaczone im zadania, sabotowali działania Beringa i słali na niego donosy do Petersburga. Duńczyk był dla nich kimś obcym, kto przeszkadzał w spokojnym eksploatowaniu podległych krain i ludzi. Zdarzało się zatem, że przybywając do osad, w których miały na wyprawę czekać zapasy i schronienie, Bering nie zastawał niczego.

Ciąg dalszy recenzji dostępny tutaj: https://wypadwswiat.pl/wyspa-niebieskich-lisow/

Wielkie wyprawy geograficzne to nie tylko pasjonujące przygody i dreszczyk emocji, ale też planowanie, finansowanie i zarządzanie. “Wyspa niebieskich lisów” to ciekawe studium problemów legendarnej ekspedycji Beringa.
“Wyspa niebieskich lisów” opowiada o ostatniej wyprawie Vitusa Beringa na północno-wschodnie krańce Azji, zwanej Wielką Ekspedycją Północną (lub Drugą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak umiera język? Ile czasu trwa jego agonia i od czego się zaczyna? Czy śmierć języka wpływa na życie społeczności, która go używała? A wreszcie: czy to możliwe, że język umiera, bo… nikt go już nie chce?
Antropolog Don Kulick na przestrzeni 30 lat prowadził w Papui-Nowej Gwinei badania naukowe nad ginącym językiem tayap, używanym wyłącznie przez mieszkańców wsi Gapun. Jednak jego książka „Śmierć w lesie deszczowym”, mimo naukowej podstawy, utrzymana jest w bardzo lekkim i przystępnym dla czytelnika stylu. Jest na tyle łatwa w odbiorze, że może ją zrozumieć w pełni każdy czytelnik, nawet ten, który nie miał pojęcia o istnieniu antropologii kulturowej.

Wyścig z czasem, by zdążyć przed śmiercią języka
Don Kulick przyjeżdża do papuaskiej wioski, która jest prawie odizolowana od świata. Aby do niej dotrzeć, trzeba przedzierać się cztery dni przez pełen niebezpieczeństw las deszczowy. Nie ma tu szkoły, dostępu do opieki medycznej, elektryczności. Słowo pisane istnieje we wsi tylko w postaci kilku książek, w tym mszału, pozostawionych tu kiedyś przez misjonarzy. Wieśniacy uprawiają swoje ogrody, żywią się głównie sago, ptactwem, owocami i owadami.

Mimo tej izolacji tradycyjny język Gapuńczyków, tayap, zanika i ustępuje językowi tok pisin. W obliczu szybkiego zmniejszania się liczby osób, potrafiących posługiwać się tayap, antropolog stara się go jak najlepiej opanować i udokumentować. Stara się też zrozumieć, jak przebiega proces zanikania języka oraz jakie ma to konsekwencje dla życia społeczności. Pomagają mu w tym głównie przedstawiciele starszego pokolenia mieszkańców wioski, którzy nadal posługują się biegle tayapem.

Niechciany język przodków
Praca Dona Kulicka prowadzi do wniosków, które mogą być wręcz szokujące dla przeciętnego Polaka, przyzwyczajonego do podkreślania roli tradycji w zachowaniu tożsamości kulturowej. Od szkoły podstawowej wpaja się nam, że nasz naród trwa dzięki skutecznemu oporowi przeciw rusyfikacji i germanizacji. Uczymy się o bohaterach, którzy walczyli o przetrwanie kultury i języka w czasach, gdy było to aktem odwagi i można było przypłacić to życiem.

Tymczasem język tayap umiera, ponieważ… sami Gapuńczycy nie są zainteresowani jego trwaniem. Własna kultura wydaje im się nieatrakcyjna w zderzeniu z cywilizacją zachodnią, która obiecuje piękne otoczenie, pieniądze i lżejsze życie. Przedsionkiem lepszego świata jest dla Gapuńczyków język tok pisin, oparty w pewnym stopniu o zniekształcone angielskie słowa, ale dysponujący własną gramatyką. Do wsi przynieśli go mężczyźni pracujący dla zachodnich firm działających na terenach Papui-Nowej Gwinei. Tok pisin, używany jest w wielu wioskach, co daje mu tę przewagę nad językami lokalnymi, że pozwala komunikować się na szerszym obszarze. W Papui Nowej Gwinei posługuje się nim około czterech milionów ludzi.

Jak umiera język?
Tayap umiera stopniowo. Dzieci we wsi przestają reagować na polecenia wydawane przez rodziców w tym języku, ubożeją przekleństwa, które wypowiadane są coraz częściej w tok pisin, młodzież wysyła sobie miłosne listy między wioskami korzystając z mowy, zrozumiałej dla wszystkich w regionie. Sami Gapuńczycy patrzą na białego człowieka, który chce się uczyć zanikającego języka, jak na poczciwego wariata. Śmierć języka tayap jest złożonym zjawiskiem i prowadzi Kulicka do wielu zaskakujących odkryć. Okazuje się np. że Gapuńczycy bardzo często nie zgadzają się, co do znaczenia wielu słów. Prowadzą na ten temat zajadłe spory, co ujawnia próba ustalenia przez antropologa brzmienia słowa „tęcza”. Podważanie znajomości tayapu wydaje się wręcz „sportem narodowym” miejscowej społeczności. Kulick zauważa, że z powodu ciągłego kwestionowania ich kompetencji językowych, młodzi mieszkańcy Gapun unikają publicznego posługiwania się tayapem.

Ciąg dalszy recenzji na https://wypadwswiat.pl/smierc-w-lesie-deszczowym/

Jak umiera język? Ile czasu trwa jego agonia i od czego się zaczyna? Czy śmierć języka wpływa na życie społeczności, która go używała? A wreszcie: czy to możliwe, że język umiera, bo… nikt go już nie chce?
Antropolog Don Kulick na przestrzeni 30 lat prowadził w Papui-Nowej Gwinei badania naukowe nad ginącym językiem tayap, używanym wyłącznie przez mieszkańców wsi Gapun....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Witold Szabłowski dokonał rzeczy prawie niemożliwej – namówił na rozmowy pięcioro kucharzy, którzy pracowali dla wielkich zbrodniarzy XX wieku: Saddama Husajna, Idi Amina, Pol Pota, Fidela Castro i Envera Hodży.

„Jak nakarmić dyktatora”, owoc rozmów przeprowadzonych przez Szabłowskiego w Iraku, Ugandzie, Kambodży, Albanii i na Kubie, to jedna z tych książek, których napisania zazdrości się autorowi. Na jakość tej publikacji składają się m.in. dziennikarska wytrwałość w docieraniu do źródeł informacji oraz staranna ich selekcja, dzięki której opowieści mają dużą dynamikę. Ważna jest też koncepcja publikacji – pozwala nam zauważyć uniwersalność pewnych wartości oraz cech charakteru, decydujących o sukcesie. W tym przypadku największym sukcesem można nazwać zachowanie życia przez wszystkich prezentowanych w książce kucharzy dyktatorów.

Jakie wspólne cechy, poza wykonywanym zawodem, charakteryzują bohaterów książki? Wyłączając kucharkę Pol-Pota wydaje się, że są to: autentyczne zamiłowanie do wykonywanej pracy, dbałość o jej bardzo wysoką jakość oraz inteligencja emocjonalna. Kucharze nie tylko świetnie gotowali, ale potrafili doskonale rozpoznawać nastroje oraz upodobania swoich pryncypałów. Znakomicie odnajdywali się też w meandrach życia na dworach dyktatorów.

Kuchnie pod specjalnym nadzorem
Nawet rozpieszczani i obdarzani zaufaniem kucharze wciąż zachowują czujność: wiedzą, że każdego dnia mogą popełnić fatalny w skutkach błąd. Nowy samochód co roku, dobre pensje i sute napiwki, życie w oderwanych od rzeczywistości rezydencjach czy uczestniczenie w codzienności ludzi z najwyższych kręgów władzy nie stępiają ich instynktu samozachowawczego. Rządy dyktatorów tradycyjnie cechuje podejrzliwość w stosunku do wszystkich – cały dzień są otoczeni ochroną, a potrawy sprawdzają specjalni testerzy lub sami kucharze w obecności władcy. W przypadku Pol Pota, Fidela Castro i Saddama Husajna atmosferę zagrożenia potęguje w różnych okresach ich kariery konieczność ukrywania się, unikania zamachów i prowadzenie wojen.

Wybiórcza pamięć kucharza
Szabłowski przyjął metodę relacjonowania historii kucharzy takimi, jakimi oni dziś je przedstawiają. Autor ma świadomość nieścisłości w opowieściach, a także rozbieżności w porównaniu z innymi wersjami wydarzeń, przedstawianymi wcześniej przez bohaterów w wywiadach. Nie atakuje agresywnie rozmówców i nie próbuje udowodnić im, że się mylą lub kłamią. Najtrudniejsze wydaje się to w przypadku kucharki Pol Pota, która pod maską prostej dziewczyny wciągniętej w wir rewolucji i dbającej o „dobrego i spokojnego Brata Materaca” skrywa prawdopodobnie najbardziej mroczne sekrety i wspomnienia. Yong Moeun wciąż deklaruje miłość do Pol Pota, unika konsekwentnie odpowiedzi na pytania, które dotyczą ludobójstwa i zniszczenia kraju przez krwawego dyktatora. Kucharze Husajna, Hodży i Fidela Castro nie kryją, że mieli świadomość zła reżimów oraz kruchości swojego życia w czasach współpracy z nieprzewidywalnymi satrapami.

Z drugiej strony dotyczy ich coś, co można by nazwać „efektem Hitlera”. Podobnie jak w przypadku personelu pracującego dla twórcy III Rzeszy, bohaterowie Szabłowskiego potrafią dostrzec ludzką twarz swoich pracodawców-dyktatorów. Znają ich z codziennych rozmów, otrzymują od nich napiwki i prezenty, doświadczają czasem uprzejmości, odliczają czas podawanymi śniadaniami, obiadami i kolacjami. Zbrodnie i zło wyrządzane przez dyktatorów dzieją się w większości gdzieś tam, za murami pałaców, w więzieniach, na froncie, w domach ludzi prześladowanych przez reżim. Kucharze żyją w miejscach, z których wypływają zbrodnicze rozkazy, ale w których nie odczuwa się ich skutków. Kucharz Husajna, dysponujący wiedzą na temat klanu, z którego wywodził się jego pracodawca, stwierdza nawet w pewnym momencie: „Z całej rodziny Al-Tikritich jedyną dobrą osobą był Saddam. Nie wiem, jak on się między nimi uchował”.
Ciąg dalszy recenzji tutaj: https://wypadwswiat.pl/jak-nakarmic-dyktatora/

Witold Szabłowski dokonał rzeczy prawie niemożliwej – namówił na rozmowy pięcioro kucharzy, którzy pracowali dla wielkich zbrodniarzy XX wieku: Saddama Husajna, Idi Amina, Pol Pota, Fidela Castro i Envera Hodży.

„Jak nakarmić dyktatora”, owoc rozmów przeprowadzonych przez Szabłowskiego w Iraku, Ugandzie, Kambodży, Albanii i na Kubie, to jedna z tych książek, których...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka Piotra Biedrzyckiego długo czekała na moją recenzję, zatem najwyższy czas spisać myśli. Jej akcja dzieje się w Indiach, więc bardzo cieszyłam się na tę lekturę, ale jednocześnie miałam wysokie oczekiwania. Czy je spełniła?

Indie często stają się bohaterem książek polskich autorów. Najczęściej mają formę bliską reportażowi, ale na rynku jest też niemało książek naukowych. Tymczasem „Siedemdziesiąt siedem słoni” to powieść przygodowa. Choć nie jest to debiut literacki autora, prędzej skojarzycie go jako twórcę serii filmów podróżniczych „77 słoni”.

Indie – kłopoty, przygody, magia
Główny bohater, Piotr, przybywa do Bombaju i od razu pakuje się w kłopoty. Już w drodze z lotniska do hotelu zostaje pobity i okradziony. Na jego szczęście dzieje się to blisko slumsu Dharavi, w którym, dzięki życzliwości i opiece mieszkańców, wraca do sił, by zacząć swoją wielką przygodę. O jego dalszym losie decydują różne przypadki i niezwykłe zbiegi okoliczności. Wkrótce trafia do świata bollywoodzkich filmów, ociera się o narkotykowy półświatek i oczywiście spotyka wielką miłość.

Cała historia jest nieprawdopodobna (nawet jak na Indie) i autor najwyraźniej ma tego świadomość. Stara się ją uwiarygodnić przez staranne osadzenie w indyjskich realiach. Widać tu dużą troskę o tło historyczne, detale i włączenie w fabułę prawdziwych zdarzeń. Dzięki temu w tekście pojawiają się różne ciekawostki, np. o słynnej (wręcz kultowej) Leopold Cafe, która kiedyś była… sklepem handlującym naftą, albo o najstarszym kinie w Indiach (Regal Cinema). Przeczytamy tu o hinduskich obyczajach i świętach, także tych mniej znanych jak Ratha Yatra (festiwal wozów). Na kartach książki spotkamy też Danutę i Andrzeja Gliwiczów, czyli znane polskie małżeństwo występujące w filmach kręconych w Bollywood.

Śledząc losy Piotra można się wiele dowiedzieć o Indiach. Nie jest to może wiedza „dla zaawansowanych”, ale dość rzetelna i podana w ciekawy, przystępny sposób. W trakcie lektury nabierałam przekonania, że autor włożył dużo pracy w poznanie historii i kultury Indii oraz przeczytał wiele książek na ten temat. Dostrzegam, doceniam, jednak to dla mnie za mało.

Czego oczekuje czytelnik?
Sięgając po powieść o Oriencie, chciałabym przenieść się do innego świata. Zanurzyć się w jej karty i znaleźć się w środku opowieści. Tymczasem autor poprzez ciągłe odniesienia do Polski utrudnia wejście w ten egzotyczny świat. Co chwilę wyrywa nas z Orientu i wrzuca na chwilę do Polski, by zaraz wrócić nad Ganges. Jakby brakowało mu pomysłu, jak opisać Indie, i zaufania do czytelniczej wyobraźni. Podsuwa nam proste porównania, którymi zaburza rytm książki. Irytowało mnie to zwłaszcza na początku opowieści, z czasem raziło trochę mniej, bo zaczęłam sobie to tłumaczyć tęsknotą narratora za krajem i jego poczuciem obcości w tym nowym dla niego świecie. Na szczęście im dłużej przebywał w Indiach, tym bardziej wciągał się w ten świat, a im lepiej go rozumiał, tym rzadziej szukał analogii do świata zachodniego. Niestety pod koniec książki te porównania wróciły z irytującą częstotliwością.

To nie jedyne fragmenty przez które trudno przebrnąć. Wątek miłosny i sceny miłosne zdecydowanie nie są atutem tej książki. Opisom tej relacji brak autentyczności i dojrzałości.

Przepis na bestseller?
Niedociągnięć jest więcej. W mojej ocenie głównym przewinieniem autora jest jego postanowienie napisania bestsellera na miarę “Shantaram”. Nie dobrej, wciągającej powieści, ale hitu sprzedażowego. Wprawdzie jedno drugiego nie wyklucza, ale w tym przypadku dążenie do sukcesu komercyjnego bardzo zaszkodziło książce.

Autor niestety nie szukał własnego przepisu na sukces, ale postanowił naśladować „Shantaram” Gregory’ego Davida Robertsa. „Siedemdziesiąt siedem słoni” to nie plagiat, takie oskarżenie byłoby przesadą. Ale też nie niewinna zabawa literacka, choć autor próbuje to sugerować. Chce zdusić wrażenie, że przekroczył granicę i otwarcie wprowadza na karty książki Biuro zaginionej miłości Didiera Levy’ego (kto czytał „Shantaram”, zna je doskonale). Ten zabieg ma połączyć książki, być takim mrugnięciem okiem w stronę czytelnika. Niestety w kontekście licznych podobieństw fabuły tylko dopełnia złe wrażenie. Żałuję, że autor nie poszedł własną literacką drogą, efekt byłby z pewnością dużo ciekawszy.

Więcej na https://wypadwswiat.pl/

Książka Piotra Biedrzyckiego długo czekała na moją recenzję, zatem najwyższy czas spisać myśli. Jej akcja dzieje się w Indiach, więc bardzo cieszyłam się na tę lekturę, ale jednocześnie miałam wysokie oczekiwania. Czy je spełniła?

Indie często stają się bohaterem książek polskich autorów. Najczęściej mają formę bliską reportażowi, ale na rynku jest też niemało książek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W języku hebrajskim hazana oznacza jedzenie, które cieszy. Trudno o lepszy tytuł dla tej książki, bo jedzenie jest w kulturze żydowskiej niezwykle ważne. A choć towarzyszą mu surowe reguły religijne, nie zubożyły tej kuchni – jest niezwykle różnorodna i aromatyczna.
Kuchnia żydowska to prawdziwe bogactwo smaków. Skąd bierze się ta rozmaitość? Z dwóch tysięcy lat wygnania i wędrówek po całym świecie, a więc z tradycji i reguł, które ulegały wpływom lokalnych kuchni w różnych zakątkach globu.

Czy Żydzi to wegetarianie?
Zebranie w tej książce wyłącznie wegetariańskich przepisów z kuchni żydowskiej nie jest jakimś wymysłem – ma swoje historyczne uzasadnienie. Wprawdzie współcześni Żydzi jedzą mięso, ale niegdyś prawo żydowskie zabraniało nie tylko zabijania ludzi, ale i zwierząt. Dieta starożytnych koczowników była głównie wegetariańska. Owiec, kóz i bydła nie zabijano z powodów ekonomicznych – wytwarzane przez nie mleko było cenniejsze od mięsa.

Dziś Żydom nie wolno spożywać mięsa, w którym “wciąż płynie krew”. Przepisy Kaszrut (koszerności) zabraniają też spożywania mięsa i mleka w trakcie jednego posiłku lub w zbyt krótkim odstępie czasu. Ortodoksyjni Żydzi używają nawet oddzielnych naczyń i sztućców do mleka i mięsa.

Kuchnia żydowska w wielu odsłonach
Z książki dowiadujemy się, że w kuchni żydowskiej, pozornie zamkniętej, w rzeczywistości odnaleźć można wiele elementów z różnych kultur. Owszem, kuchnia ta podporządkowana jest niezmiennym regułom religijnym, ale równocześnie elastycznie dopasowuje się do tradycji kulinarnych innych narodów. Stąd nawet najważniejsze święta żydowskie w poszczególnych krajach będą się trochę różniły oprawą kulinarną. Na przykład na Chanuka (Święto Świateł), dla uczczenia cudu rozmnożenia oliwy, podaje się potrawy smażone, ale nie wszędzie takie same. Mogą to być placki ziemniaczane, pierożki, smażone warzywa z jajkami lub słodkie smażone kawałki ciasta moczone w syropie z cukru.

Święta i uroczystości
Autorka nie ograniczyła się do zebrania najciekawszych w jej ocenie przepisów. Doskonale wie, że kuchnia żydowska, tak silnie związana z religią i tradycją, musi być pokazywana w szerszym kontekście. Dlatego książka zaczyna się od omówienia świąt i uroczystości żydowskich oraz historii i kultury narodu.

Przeczytamy tu o świętach najczęściej obecnych w kulturze masowej, takich jak Szabat, Jom Kipur, ale i o tych mniej znanych, jak Szawout, Pesach czy Tisza be-Aw. Mi jednak w pamięci najbardziej utkwiło Purim, czyli dwudniowe Święto Losów, które wypada w połowie marca. Upamiętnia czyn królowej Estery, która przechytrzyła królewskiego doradcę, chcącego zgładzić wszystkich Żydów w Persji. Ponieważ królowa była wegetarianką, na Purim podaje się właśnie wegetariańskie dania. Tego dnia na ulicach można zobaczyć parady, widowiska i występy. I, uwaga, jest to jedyne święto żydowskie, w czasie którego obowiązuje nakaz (!) upicia się.

Historia i kultura
Oczywiście nie sposób przedstawić całej historii i kultury narodu we wstępie (nawet długim, a ten długi nie jest) do książki kucharskiej. Informacje, które znajdziemy w tej publikacji, są więc bardzo skondensowane i przepuszczone przez kulinarny filtr. Pokazują historię Żydów z podziałem na różne kraje, począwszy od Austrii, poprzez m.in. Egipt, Węgry, Maroko, Irak, na Turcji i Grecji kończąc. Autorka dokonuje też krótkiej charakterystyki kuchni żydowskiej w danym zakątku świata. To zaledwie zarys historii, więc trudno wskazywać palcem jakieś braki, ale jeden zwrócił moją uwagę. Odniosłam wrażenie, że czas II wojny światowej jest tu często pomijany, jakby po wieku XIX od razu nastąpiła druga połowa wieku XX.

Najsmaczniejsza część
Przepisy w książce podzielono na osiem głównych rozdziałów: Przystawki i sałatki, Zupy, Makarony i pierogi, Zboża, Dania główne, Jajka, Warzywa, Desery. Każdą część poprzedza żydowskie przysłowie (np. „Zmartwienia łatwiej przełknąć z zupą” czy „Miłość ma słodki smak, ale tylko z chlebem”) i kilka zdań wstępu, a same przepisy zawierają informację, z jakiego kraju pochodzą. Wiele z nich wygląda znajomo, bo widać w nich wpływ kuchni polskiej, litewskiej czy włoskiej. Więcej niespodzianek, co nie powinno dziwić, kryją te z daleka – z Syrii, Algierii, Iraku czy Iranu. Czy są to trudne dania? Ciąg dalszy tutaj: https://wypadwswiat.pl/hazana-kuchnia-zydowska/

W języku hebrajskim hazana oznacza jedzenie, które cieszy. Trudno o lepszy tytuł dla tej książki, bo jedzenie jest w kulturze żydowskiej niezwykle ważne. A choć towarzyszą mu surowe reguły religijne, nie zubożyły tej kuchni – jest niezwykle różnorodna i aromatyczna.
Kuchnia żydowska to prawdziwe bogactwo smaków. Skąd bierze się ta rozmaitość? Z dwóch tysięcy lat wygnania i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po przeczytaniu tej książki czuję niedosyt. Ale czy to zarzut? Nie, raczej komplement. Po prostu mam ochotę na więcej opowieści o Bułgarii i rodzinnych anegdot autorki. Świetna z niej ambasadorka tego kraju.
Magdalena Genow urodziła się w Bułgarii, ale wychowała się i na stałe mieszka w Polsce. Bułgaria to dla niej kraj dziadków (wujów, ciotek, kuzynostwa…) i wspaniałych wakacji.

Zaczęło się od wróżby
Mama autorki poznała swojego przyszłego męża Bułgara (co wywróżył jej wcześniej inny Bułgar) na wakacjach w nadmorskiej Warnie. A że świetnie mówił po polsku (miał też całą biblioteczkę polskich książek, wnioskuję więc, że czytał równie dobrze), przyjechał za nią do Polski, a konkretnie – do Poznania. Tu wspólnie wychowywali dzieci, a w czasie wakacji ruszali w rodzinne strony ojca. Tam pokazywali dzieciom wszystko, co Bułgaria ma do zaoferowania najlepszego i zaszczepiali im miłość do tego kraju. W efekcie autorka ukończyła filologię bułgarską i przez jakiś czas pracowała jako tłumaczka w bułgarskich firmach. Choć nadal odkrywa ten kraj, poznała go już na tyle dobrze, by podjąć się napisania książki o nim.

Pamiętnik, powieść, przewodnik?
Ta książka łączy w sobie wiele gatunków – jest trochę pamiętnikiem, trochę powieścią, ale i swego rodzaju przewodnikiem. Nie takim typowym, opisującym po kolei miejsca warte zobaczenia. To raczej przewodnik po kulturze, tradycjach ludowych i bułgarskich smakach. Także po historii całego regionu. Jest tu bardzo dużo konkretnych informacji, a niemal na każdej stronie widać troskę autorki, by były rzetelne. Stara się nie pisać tylko o swoim postrzeganiu Bułgarii – przeprowadza ankiety, pyta innych, konsultuje różne kwestie, m.in. ze swoim ojcem. Tak bardzo dba, aby być uczciwą ambasadorką, że chwilami nawet brakuje mi jej subiektywnego spojrzenia “mieszańca” (tak samą siebie nazwała we wstępie).

Historie rodzinne i nie tylko
Najciekawsze fragmenty tej książki to ludowe legendy i momenty, w których autorka zabiera czytelnika do swojego prywatnego świata, do domu dziadków. Tak uroczych historii nie ma w przewodnikach i szkoda, że nie wplotła ich tu więcej. Ale za to otrzymujemy całe bogactwo innych opowieści – od tych o sałatce szopskiej i innych tradycyjnych daniach, po te o różnicach kulturowych (m.in. o bułgarskiej wersji slow life, czyli “nie ma pilnej roboty”) i narodowej wróżce Bułgarów. Jest też o zaskakujących obyczajach remontowych w blokach, osobliwym zakazie jedzenia słonecznika w czasie meczy na stadionie (!), a nawet o tradycjach pogrzebowych. Bardzo mnie kusi, żeby opowiedzieć tutaj o tym wszystkim, ale nie będę odbierać Wam tej przyjemności – musicie sami przeczytać.

Ciąg dalszy: https://wypadwswiat.pl/bulgaria-zloto-i-rakija/

Po przeczytaniu tej książki czuję niedosyt. Ale czy to zarzut? Nie, raczej komplement. Po prostu mam ochotę na więcej opowieści o Bułgarii i rodzinnych anegdot autorki. Świetna z niej ambasadorka tego kraju.
Magdalena Genow urodziła się w Bułgarii, ale wychowała się i na stałe mieszka w Polsce. Bułgaria to dla niej kraj dziadków (wujów, ciotek, kuzynostwa…) i wspaniałych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od przepisów z tej książki zaczęła się moja przygoda z orientalnymi smakami. To tu po raz pierwszy przeczytałam o asafetidzie, imli, kurkumie i innych przyprawach, bez których dziś nie wyobrażam sobie gotowania. Często samo ich zdobycie było przygodą i wymagało prawdziwej determinacji.
Niestety, Polska przyprawami nie stoi i nawet dzisiaj na półkach w typowym markecie jest tylko kilkanaście przypraw (pomnożonych przez kilku producentów) i sporo gotowych mieszanek, często zupełnie bez polotu. Na szczęście istnieje też świat poza marketami i centrami handlowymi i raczej nie będziecie mieć problemu ze skompletowaniem składników potrzebnych do przyrządzenia dań z tej książki. A znajdziecie tu 130 pomysłów na śniadania, obiady, przekąski i desery. Wszystkie dość proste (wbrew pozorom, kuchnia indyjska nie jest skomplikowana) i pyszne. I są to prawdziwe smaki Indii.
Ciąg dalszy recenzji znajdziecie tutaj: https://wypadwswiat.pl/przyprawa-to-podstawa/

Od przepisów z tej książki zaczęła się moja przygoda z orientalnymi smakami. To tu po raz pierwszy przeczytałam o asafetidzie, imli, kurkumie i innych przyprawach, bez których dziś nie wyobrażam sobie gotowania. Często samo ich zdobycie było przygodą i wymagało prawdziwej determinacji.
Niestety, Polska przyprawami nie stoi i nawet dzisiaj na półkach w typowym markecie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Odkrywam tę książkę (powinnam chyba napisać „rozsmakowuję się w niej”) od kilku miesięcy i z każdym kolejnym wypróbowanym przepisem podoba mi się (smakuje) coraz bardziej. Napis na okładce nie kłamie – to kuchnia indyjska w kreatywnym, nowoczesnym ujęciu. A do tego bardzo smacznym.
Autorka, Richa Hingle, wychowała się w Indiach, a obecnie mieszka w Stanach Zjednoczonych. Te skrajnie różne kulinarne światy miały na nią duży wpływ. W efekcie zderzenia dwóch kultur proponuje nam nowoczesną, zweganizowaną kuchnię indyjską, a jej przepisy zdecydowanie zasługują na uwagę. Moją przykuły na długo.
Duży plus (jeden z wielu) należy się autorce i wydawcy za szatę graficzną. Autorka osobiście wykonała większość zamieszczonych tu zdjęć i są to zdjęcia bardzo dobre (jeżeli kiedykolwiek próbowaliście fotografować jedzenie, wiecie, że nie jest to wcale takie proste). Dodatkowe zdjęcia stockowe również zostały świetnie dobrane, więc nie ma „zgrzytu”. A przede wszystkim nie ma tu przerostu formy nad treścią, bo chociaż zdjęć jest dużo, nie jest to album. To książka z przepisami i one dominują. A jest ich ponad 150.
Autorka prowadzi czytelnika za rękę i wprowadza w tajniki kuchni indyjskiej od podstaw. Omawia przyprawy (nazwy podane są w języku polskim i hindi, co na pewno ułatwi zakupy podczas kolejnych podróży), dale, mąki i przybory kuchenne oraz czas namaczania i gotowania. Po takim wstępie nawet debiutanci sobie poradzą.
Wśród przepisów są dania niezwykle proste i trochę trudniejsze. Znalazły się tu pomysły na przekąski, przystawki, dania główne, zupy, chlebki, desery. Jest też bardzo cenny rozdział z podstawowymi przepisami na mieszanki przypraw oraz czatneje.
Przy przepisach są oznaczenia m.in. dla osób unikających glutenu czy uczulonych na orzechy. Autorka podaje też informacje o czasie potrzebnym na przygotowanie i aktywne gotowanie. I tu rzecz godna podkreślenia – ponieważ choroba uniemożliwia jej długie stanie przy kuchni, komponowane przez nią dania są szybkie. Zazwyczaj jest to 15-25 + 15-30 minut. Co oznacza, że wystarczy nam zaledwie 30 minut, żeby kulinarnie przenieść się do Indii :).

Co dziś na obiad? Zapraszam na https://wypadwswiat.pl

Odkrywam tę książkę (powinnam chyba napisać „rozsmakowuję się w niej”) od kilku miesięcy i z każdym kolejnym wypróbowanym przepisem podoba mi się (smakuje) coraz bardziej. Napis na okładce nie kłamie – to kuchnia indyjska w kreatywnym, nowoczesnym ujęciu. A do tego bardzo smacznym.
Autorka, Richa Hingle, wychowała się w Indiach, a obecnie mieszka w Stanach Zjednoczonych. Te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Do tej pory Wojciech Jagielski kojarzył mi się z dobrym piórem i ciężką, wojenną tematyką. Teraz do tych skojarzeń dorzucam… hippisów. Nie, nie zapuścił włosów i nie wskoczył w kolorowe ciuchy, ale wydał książkę, na kartach której podróżuje tropem dzieci kwiatów do Indii.
Intrygujący i genialny w swej prostocie tytuł – „Na wschód od zachodu” oraz fakt, że czytałam wcześniej obiecujący fragment tej książki w magazynie „Kontynenty”, sprawiły, że udało mi się rozciągnąć czas. Chociaż ostatnio trudno było o dłuższą chwilę na czytanie, udało się nazbierać trochę krótszych ;). Książka jeździła ze mną wszędzie, czasami wzbudzając zainteresowanie współpasażerów, bo piękna (choć banalna) okładka przyciąga wzrok.
Takie „szarpane” czytanie, którego na co dzień bardzo nie lubię (o ileż przyjemniej jest zasiąść do lektury w wygodnym fotelu, z kubkiem herbaty), przy tej książce sprawdziło się doskonale. Dlaczego? Bo ta książka też jest „poszarpana” – składają się na nią trzy bardzo różne teksty, z zupełnie innym stylem narracji. Gdy czyta się ją z doskoku, te nierówności przeszkadzają trochę mniej.
Pierwsze, najkrótsze opowiadanie (choć Jagielski to reportażysta, słowo reportaż zupełnie tu nie pasuje) uważam za najlepsze – dopracowane, inteligentne i zabawne. Zaryzykuję stwierdzenie, że pozostałe dwa rozdziały książki razem wzięte nie mówią o Indiach tak dużo jak ten.
Narrator, dla zabicia czasu, przyłącza się do Koleżki – hippisa z Walli, jego dziewczyny Maggie i Duńczyka zwanego przez Indusów Eliksirem. Nawiasem mówiąc, historia tej ksywki to zabawna ciekawostka warta przeczytania. Razem ruszają na wyprawę na wielbłądach przez pustynię Thar z Dżalsajmeru do odległego o pięćset kilometrów świętego miasta Puszkar. Przyznam, że autor uśpił moją czujność i zakończenie eskapady mnie zaskoczyło, choć jest bardzo indyjskie i po prostu nie mogło być inne.
Na kolejnych stronach pojawia się Święty Nikt – Holender oraz dziewczyna z Polski – Kamal (wcześniej Kamila). On włóczęgę ma we krwi – jego ojciec kucharz zaciągnął się na służbę na morzu i co chwilę zaczynał życie od nowa w kolejnym dalekim porcie. Każdorazowo ściągał w nowe miejsce rodzinę i otwierał biznes, który szybko plajtował. Ona pochodzi z tzw. dobrej rodziny i nigdy niczego jej nie brakowało. Studiowała i miała zostać dziennikarką, jak jej matka. Co zatem ich łączy? Oboje ruszyli w podróż uciekając od zachodniej cywilizacji, a przystankiem końcowym okazały się Indie. On przyjechał do Indii w latach 60., ona w latach 90.
Jagielski przeplata losy Świętego i Kamal opowieściami ze swoich wypraw, nie tylko do Indii. Raczy nas sugestywnymi obrazami współczesnych i dawnych Indii. Zabiera w miejsca znane, przytacza popularne historie (np. o Beatlesach i ich pobycie w aśramie), ale dodaje do nich swoje refleksje, które są największą wartością tej książki. To dla nich warto się przyłączyć do tej podróży. W tych opowieściach jest dużo smaczków, ciekawostek i, przede wszystkim, jest dobre pióro. Ale niestety nie możemy się nim cieszyć do ostatnich kart książki. Rozdział trzeci zaskakuje zmianą sposobu narracji i jest to niezbyt przyjemna niespodzianka, podobno nakreślona ręką Grażyny Jagielskiej. Wprawdzie dowiadujemy się bardzo dużo o indyjskich losach Kamal, ale to jedynie zaspokojenie czytelniczej ciekawości i niewiele więcej. Szkoda.
Więcej: https://wypadwswiat.pl/na-wschod-od-zachodu/

Do tej pory Wojciech Jagielski kojarzył mi się z dobrym piórem i ciężką, wojenną tematyką. Teraz do tych skojarzeń dorzucam… hippisów. Nie, nie zapuścił włosów i nie wskoczył w kolorowe ciuchy, ale wydał książkę, na kartach której podróżuje tropem dzieci kwiatów do Indii.
Intrygujący i genialny w swej prostocie tytuł – „Na wschód od zachodu” oraz fakt, że czytałam wcześniej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdybym przeczytała tę książkę kilkanaście lat temu, przed moim pierwszym wyjazdem do Indii i przed przeczytaniem wielu znakomitych pozycji na ten temat, może potrafiłabym napisać o niej dużo pozytywów. Ale tu i teraz znajduję ich już bardzo mało.
Ona (Joanna Grzymkowska-Podolak) – dziennikarka i realizatorka programów telewizyjnych, on (Jarosław Podolak) – operator obrazu. Prywatnie – małżeństwo. Wspólnie ruszają w 4-miesięczną podróż przez Indie, którą ona opisuje i fotografuje, a on głównie filmuje (za dźwiganie ciężkiej kamery przez kilka miesięcy niewątpliwie należą się słowa uznania). Jest to podróż, o której myśleli od miesięcy, a czasami robią wrażenie, jakby spadli z księżyca prosto do Indii. Nie mają planu, co samo w sobie nie jest złe, przeciwnie, może być zaletą. Ale brak wiedzy, żeby nie powiedzieć naiwność, już mniej mi się podoba. Od dziennikarki oczekuję, że pojedzie poznawać świat bardziej zapoznana z tematem.
Przygoda zaczyna się i kończy w Mumbaju (lub, jak kto woli, w Bombaju). W międzyczasie na mapie podróży pojawia się Goa, Hampi, Kerala, Tamilnadu, Majsur, Kalkuta, Dardżyling, Sikkim, Boghgaja, Waranasi, Agra, Amritsar, Czandigarh, Radżastan, Aurangabad oraz Adżanta i Elura. Każde z tych miejsc niewątpliwie warto odwiedzić, ale nie jest to lista, która się czymkolwiek wyróżnia. Para niestety nie zbacza z popularnych szlaków turystycznych. Brakuje tu miejsc, których nie ma w przewodnikach, albo przynajmniej takich, do których turyści rzadko docierają. Po turystce-dziennikarce spodziewałam się czegoś więcej.
Skoro miejsca nie zaskakują, wypatruję w zamian ciekawych, pogłębionych opisów rzeczywistości. Niestety, czeka mnie kolejne rozczarowanie. Ta książka trochę przypomina prasę kobiecą – jest lekka i powierzchowna. Z dużym zainteresowaniem przeczytałam tylko jeden fragment – opisujący kilkudniowy wolontariat pary w kalkuckim hospicjum. Poza krótką relacją z przydzielonych obowiązków (pranie, roznoszenie wody, masaże olejkiem kokosowym), jest kilka zdań, które pozostają w pamięci na dłużej. To opis pacjentki – kobiety w czerwonej sukience, którą prawdopodobnie próbowała zabić rodzina męża. Ma spaloną twarz, puste oczodoły… Autorka rozprawia się też z popularnym wyobrażeniem Kalkuty, ale brakuje jej odwagi by wyrazić swoją opinię o Matce Teresie – jedynie sygnalizuje kontrowersje, które towarzyszyły jej działalności i szybko się wycofuje z niebezpiecznej strefy. Ma być lekko i przyjemnie.
Czy warto przeczytać?
Odpowiedź tutaj: https://wypadwswiat.pl/zakochani-w-indiach/

Gdybym przeczytała tę książkę kilkanaście lat temu, przed moim pierwszym wyjazdem do Indii i przed przeczytaniem wielu znakomitych pozycji na ten temat, może potrafiłabym napisać o niej dużo pozytywów. Ale tu i teraz znajduję ich już bardzo mało.
Ona (Joanna Grzymkowska-Podolak) – dziennikarka i realizatorka programów telewizyjnych, on (Jarosław Podolak) – operator obrazu....

więcej Pokaż mimo to