Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Jedna z książek, do których lubię wracać. Sam nie wiem, ile razy już to przeczytałem... Za każdym razem jestem zaskoczony. Niby jest to zwykłe fantasy, niby niczym nie powinno się wyróżniać z natłoku tego typu pozycji, a jednak ma w sobie to coś.

Możliwe, że sekretem jest zagęszczenie akcji. Kiedyś złapałem się na tym, że próbuję przypomnieć sobie z jakich książek pochodzi kilka motywów. Okazało się, że wszystkie one są z jednej i tej samej - pierwszego tomu Kompanii. To naprawdę niesamowite, ilość wątków wystarczyłaby na potężną trylogię, a autor jakimś cudem pomieścił je w jednej, niezbyt grubej książeczce. Każde słowo służy jakiemuś celowi, nie ma niepotrzebnych opisów czy popisywania się filozofią.

Do tego postacie - na pozór banalne, jak w każdej innej tego typu powieści, ale nie do końca. Można się z nimi zżyć. Czarownik czy wojownik mają wszystkie cechy postaci taniego serialu, prawie jak z fabryki Standardowy Bohaterów Fantasy, a jednocześnie ludzkie rysy.

Jedna z tych lektur, które kocha się albo nienawidzi - trzeba spróbować, po pierwszych kilkunastu stronach będzie wiadomo, czy pasuje do naszego gusty.

Jedna z książek, do których lubię wracać. Sam nie wiem, ile razy już to przeczytałem... Za każdym razem jestem zaskoczony. Niby jest to zwykłe fantasy, niby niczym nie powinno się wyróżniać z natłoku tego typu pozycji, a jednak ma w sobie to coś.

Możliwe, że sekretem jest zagęszczenie akcji. Kiedyś złapałem się na tym, że próbuję przypomnieć sobie z jakich książek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedna z tych ksiażek, które powinno się odbierać na wielu płaszczyznach.

Wiele osób sięgnie po nią po obejrzeniu filmu. Tu słówko ostrzeżenia, a może zachętny - książka jest o czymś kompletnie innym. Z całego pomysłu pozostała jakaś wojna w kosmosie, płeć głównego bohatera i kilka lokalizacji. Chyba nie zdradzę zbytnio fabuły jak powiem, że tytułowi "żołnierze" w książce są zakutymi w warte kilka milionów dolarów każdy skafandry maszynami do zabijania, wyposażonymi w broń nuklearną, zaś robale mają wysoko rozwiniętą cywilizację. Reszta różnic jest równie uderzająca.

Pierwowzór wybija się tu na plus, w czasie gdy realizowano film nie było za bardzo możliwości, by pokazać pomysł autora. A może po prostu zabrakło pieniędzy.

Druga warstwa, gdzie tkwi cała siła książki, to przedstawienie specyficznej filozofii, stojącej za całym systemem społecznym. Tutaj film zrobił jej naprawdę dużą krzywdę - "Starship troopers" to deklaracja poglądów autora, co prawda jest tam walcząca z kosmitami jednostka "piechoty zmechanizowanej" w której każdy człowiek ma siłę niszczenia większą, niż mała współczesna armia, są statki kosmiczne, ale to tylko tło, które ma sprawić, że prawdziwa treść będzie atrakcyjniejsza.

Heinlein zazwyczaj nie daje oczywistych, jednoznacznych odpowiedzi - raczej krąży wokół zagadnień, przedstawiając je z kilku różnych punktów widzenia. Tak jest przy zagadnieniu kary śmierci - w pewnym momencie pojawia się motyw skazania kogoś za morderstwo. W filmie jest to migawka z sali sądowej, w książce mamy kilka stron przemyśleń bohatera, nie mogącego się do końca zdecydować, czy było to słuszne, czy nie.

Na zachętę przedstawię jeden z przykładów, rzuconych na lekcji przez nauczyciela. Wyobraźmy sobie, że chcemy oduczyć szczeniaka sikać na podłogę. Jak to robimy? Za każdym razem, gdy nasika, karcimy go delikatnie, sugerujemy inne rozwiazania (zapiszcz, zabiorę cię na dwór), stopniowo go uczymy nowych norm, których będzie musiał przestrzegać. Gdybyśmy nie próbowali go niczego nauczyć, a potem nagle, gdy stanie się dorosły - uśpili go, bo sika na podłogę, byłby to czystej wody absurd i okrucieństwo.

A w ten właśnie sposób wychowujemy dzieci - nie wolno ich karać, jeśli popełnią jakieś przestępstwo, dostają co najwyżej linijką po paluszkach, zaś gdy przekroczą magiczną barierę pełnoletności - nagle wsadzamy je do więzienia.

Z takich właśnie smaczków Heinlein buduje wizję społeczeństwa przyszłości, w której lasery i kosmici są jedynie tłem, a główne skrzypce gra całkowicie różny od naszego zestaw norm społecznych.

Jedna z tych ksiażek, które powinno się odbierać na wielu płaszczyznach.

Wiele osób sięgnie po nią po obejrzeniu filmu. Tu słówko ostrzeżenia, a może zachętny - książka jest o czymś kompletnie innym. Z całego pomysłu pozostała jakaś wojna w kosmosie, płeć głównego bohatera i kilka lokalizacji. Chyba nie zdradzę zbytnio fabuły jak powiem, że tytułowi "żołnierze" w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niestety, ale koszmarny (tak, to dobre słowo) zawód.

Sam od lat interesuję się tymi zagadnieniami i książkę mogłem przeczytać z pozycji fachowca. Niestety - jest w niej błąd na błędzie.

Zięba stosuje stary trick - zasypuje czytelnika mnóstwem naukowo brzmiących terminów i odnośników do badań medycznych. Czego czytelnik, z reguły nie mający doświadczenia medycznego, nie wie - to to, że terminologia medyczna jest tam używana dość... swobodnie, delikatnie pisząc, a mniej uprzejmie - odnosi się silne wrażenie, że Zięba po prostu nie zna znaczenia słów, których używa. A same badania - o tym trzeba napisać trochę więcej.

Swego czasu rozpisałem się o tym na blogu, gdzie są też odnośniki do odpowiednich badań na które się powołuję, tu dam skróconą wersję bez nich:

http://naturalneleczenie.com.pl/2015/06/26/ukryte-terapie/

Medycyna to taka nauka, w której co chwilę ścierają się sprzeczne poglądy. Grupa naukowców mówi A, druga grupa B, obydwoje mają argumenty. Wszystko jest rozstrzygane serią badań - dopóki te nie zostaną przeprowadzone, wszystko jest zawieszone.

Weźmy pierwszy przykład z brzegu, o którym pisze Zięba, witamina C i jej wpływ na choroby układu krążenia. Dawno temu, przed kilkudziesięciu laty naukowcy byli podzieleni na dwie grupy - jedna twierdziła, że ta witamina zapobiega miażdżycy, a nawet że miażdżyca to po prostu objaw jej niedoboru. Druga - że nie ma to ze sobą nic wspólnego.

Pierwsi mieli całkiem silne argumenty - mnóstwo badań potwierdzało, że osoby z najwyższym poziomem witaminy C we krwi miały najmniejsze ryzyko rozwoju miażdżycy, a ci z niedoborami - najwyższe. Te właśnie badania, oraz opinie naukowców, którzy się z nimi zgadzali, powstawiał Zięba do swojej książki.

Problem w tym, że istnieje druga grupa, o której nie wspomniał ani słowem. Twierdzili oni, że miażdżyca bierze się z niewłaściwej diety, w której brakuje warzyw i owoców, a brak witaminy C we krwi jest po prostu konsekwencją złego dożywiania i towarzyszy miażdżycy niejako przypadkiem - na tej zasadzie, na jakiej żółte palce palacza towarzyszą rakowi płuc. Nie zapobiegniemy miażdżycy jedząc witaminę C, nie zapobiegniemy rakowi płuc paląc w rękawiczkach.

Z książki nie dowiemy się, że ten spór został już dawno rozstrzygnięty - przeprowadzono wiele badań, przez całe lata podawano witaminę C tysiącom osób, porównywano do tysięcy które w tym samym czasie dostawały placebo. Każde badanie dało ten sam rezultat - witamina C w najmniejszym nawet stopniu nie wpływa na przebieg miażdżycy, a nawet potrafi przyspieszyć jej przebieg.

W książce nie ma o tym ani słowa, za to na stronie internetowej pana Zięby można kupić "specjalną" (w praktyce niczym się nie różniącą od każdej innej, ale z łacińskkimi nazwami żeby to tajemniczej brzmiało) witaminę C za jakieś kosmiczne pieniądze.

To samo można powiedzieć o niemal każdej omówionej w książce "cudownej" terapii - są to rzeczy, które były propozycjami dziesiątki lat temu, ale zostały już dawno temu sprawdzone i okazały się nieprawdziwe. Zięba z dziesiątek badań wybiera te najstarsze, wstępne, które niczego nie rozstrzygały (tak jak te porównujące stężenie witaminy C we krwi do stanu tętnic).

Witamina D3? Autor "zapomniał" dodać, że nawet delikatne przekroczenie optymalnego poziomu we krwi sprawia, że ryzyko śmierci będzie tak samo wysokie, jak przy dużym niedoborze. Już 4000 jednostek dziennie sprawia, że przekraczamy tę granicę po której przestaje ona pomagać, a zaczyna szkodzić. Witamina E? Podobnie jak przy C, są jedynie hipotezy naukowców z czasów, gdy Ziemia była jeszcze płaska, obalone nowszymi badaniami. Jod? Znowu się zapomniało coś napisać, tym razem rzeczy dużo poważniejszej - suplementacja sprawi, że część osób zostanie inwalidami. Jak można ludziom proponować suplementację jodem nie wspominając o takim zagrożeniu?! W ogóle cały rozdział o tym pierwiastku to jakaś makabra, jeśli ktoś ma chociaż odrobinę wiedzy medycznej zorientuje się, że Zięba po prostu nie wie, co pisze - można mieć odmienne zdanie, może to być nawet zdanie bardzo kontrowersyjne, ale w tym wypadku są to po prostu zwykłe błędy.

Dałbym temu ze trzy gwiazdki, może nawet cztery za poruszenie kilku ciekawych zagadnień. Niestety, książka w wielu miejscach wprowadza w błąd, niekiedy bardzo groźny dla zdrowia czytających (zapewnienia o nieszkodliwości jodu, pominięcie zagrożeń ze strony przekroczenia optymalnej dawki D3, sugerowanie że witamina C może zastąpić lekarstwa...). Medycyna to nie jest miejsce na pomyłki - jeśli ktoś chce o tym pisać, nie może być jak kierowca, który przez większość dnia prowadzi zgodnie z przepisami, tylko dwa razy kogoś rozjechał na pasach.

To jeszcze, jeszcze można wybaczyć... gdyby ktoś chciał nie popełnić nigdy żadnego błędu, w ogóle musiałby przestać się odzywać. Ale w momencie, gdy pan Zięba zaczął sprzedawać zwykłą witaminę C pod tajemniczą nazwą, z wielokrotną przebitką, stało się jasne, że celem książki jest przede wszystkim naganianie klientów.

I nawet to można wybaczyć, każdy chce sprzedać swój produkt, gdyby nie ten jeden niewygodny fakt - witamina C naprawdę została dokładnie przebadana. I naprawdę nie działa. Gość sprzedaje ciężko chorym ludziom nie działające proszki za grubą kasę. I za to dostaje najniższą możliwą notę.

Niestety, ale koszmarny (tak, to dobre słowo) zawód.

Sam od lat interesuję się tymi zagadnieniami i książkę mogłem przeczytać z pozycji fachowca. Niestety - jest w niej błąd na błędzie.

Zięba stosuje stary trick - zasypuje czytelnika mnóstwem naukowo brzmiących terminów i odnośników do badań medycznych. Czego czytelnik, z reguły nie mający doświadczenia medycznego, nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedna z tych książek, które kocha się lub nienawidzi. Wracałem do niej kilka razy, ale jeszcze nikt ze znajomych nie podzielał mojego entuzjazmu.

Motyw w sumie dość banalny - nie zdradzę fabuły, bo wszystko staje się jasne po pierwszych stronach książki. Bohater jest w stanie pamiętać tylko przez kilka, kilkanaście godzin - a książka to jego zapiski, które codziennie czytał, by pamiętać kim jest.

Jej siła leży w przedstawieniu relacji człowieka z bóstwami starożytnej Grecji. Według psychologii, bogowie to ucieleśnienie tego, co znajduje się w naszej podświadomości. Przez całą książkę, a później pzez Żołnierza Arete nigdy tak naprawdę nie mamy pewności, czy bohater faktycznie rozmawia z jakimś bóstwem, czy może wiedzie wewnętrzny dialog, który - na skutek urazu głowy - wydaje mu się rzeczywistością?

Obydwie części "Żołnierza" wydane w Polsce są swego rodzaju mostem pomiędzy światem fantastyki, bogów i magicznych stworów, a rzeczywistości, w której wszystkie te zdarzenia mają swoje logiczne wyjaśnienie.

Książka wywiera niezatarte wrażenie. Naprawdę warto spróbować - myślę, że po kilkunastu stronach będziecie wiedzieć, czy jest sens dalej czytać.

Jedna z tych książek, które kocha się lub nienawidzi. Wracałem do niej kilka razy, ale jeszcze nikt ze znajomych nie podzielał mojego entuzjazmu.

Motyw w sumie dość banalny - nie zdradzę fabuły, bo wszystko staje się jasne po pierwszych stronach książki. Bohater jest w stanie pamiętać tylko przez kilka, kilkanaście godzin - a książka to jego zapiski, które codziennie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyjątkowo duży zawód - może za wiele oczekiwałem od czegoś, co było mi mocno polecane. Jedyny plus to w miarę sprawny warsztat, nie było koszmarnych błędów językowych.

Główna wada to potworna naiwność fabuły. Intrygi i złożone rozgrywki przypominały mi trochę czasy przedszkola, gdy próbowaliśmy przechytrzyć panią przedszkolankę. Człowiek co chwilę z niedowierzaniem przerywał lekturę "ale co oni... dlaczego...?". Bardziej zaskakujące i dojrzałe "spiski" pamiętam z książeczek, które mama czytała mi na dobranoc - i teraz nie przesadzam.

Kolejna wada to postacie. Są tak sztuczne, tak trywialne i plastikowe, że przypominają gotowce z jakiejś słabej sesji RPG.

Dostaje aż cztery gwiazdki za w miarę udany język i kilka opisów.

Wyjątkowo duży zawód - może za wiele oczekiwałem od czegoś, co było mi mocno polecane. Jedyny plus to w miarę sprawny warsztat, nie było koszmarnych błędów językowych.

Główna wada to potworna naiwność fabuły. Intrygi i złożone rozgrywki przypominały mi trochę czasy przedszkola, gdy próbowaliśmy przechytrzyć panią przedszkolankę. Człowiek co chwilę z niedowierzaniem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(opinia dotyczy obydwu części) Książka dość trudna. Muszę przyznać, że zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Spodziewałem się dość mrocznej fantasy z elementami niezłego kryminału, jak w pierwszej części, dostałem... sam nie wiem co. Najchętniej postawiłbym ją obok takich dzieł, jak Diuna czy Czarnoksiężnik z Archipelagu. Nie dlatego, że jest tak wspaniała - brakuje jej trochę, nawet więcej niż trochę. Ale podobnie jak one, przekracza ramy gatunku.

Niektóre książki są czymś więcej, niż mogłyby się na pozór wydawać. Diuna dotyka problemów dojrzewania, samopoznania, ale też zagadnień filozoficznych, które od stuleci są tematami nie kończących się sporów, przede wszystkim całej tematyki determinizmu i omnipotencji. Trylogia LeGuin w każdym tomie zajmuje się innym aspektem osobowości w schemmacie Junga. Gdy mamy do czynienia z takim zjawiskiem, gdy w książce dotyczącej czegoś innego pojawiają się tematy, które nienachalnie, niemal przypadkowo nakierowują nasze myśli na pytania, które od początku istnienia naszego gatunku pozostają bez odpowiedzi i zawsze pojawiają się na nowo, w innej formie - wiemy, że mamy do czynienia nie ze zwykłą książką, a z Literaturą.

"Ostrze" zbliża się do tej granicy. Może nawet ją przekracza. To nie jest prosta w odbiorze książka - taką tylko się wydaje. Z pozoru jest tam zwykła rzeźnia w stylu fantasy, krew leje się oczywiście strumieniami, zderzenie światów, wszystko to, czego oczekujemy od gatunku. Ale poprzestać na tym i tylko tyle z niej dla siebie wyciągnąć to trochę tak, jakby nazwać "Zbrodnię i Karę" książką o tym, że ktoś kogoś tam zamordował.

Nie wiem, z której strony ruszyć "Ostrze", żeby w tej opinii zachęcić do lektury. Chyba nie potrafię. A na pewno nie umiem tego zrobić bez ciężkich spojlerów, które zepsują całą przyjemność. Napiszę tylko, że miałem wrażenie obcowania z czymś znacznie większym, niż mogłem się tego spodziewać po pierwszej części.

(opinia dotyczy obydwu części) Książka dość trudna. Muszę przyznać, że zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Spodziewałem się dość mrocznej fantasy z elementami niezłego kryminału, jak w pierwszej części, dostałem... sam nie wiem co. Najchętniej postawiłbym ją obok takich dzieł, jak Diuna czy Czarnoksiężnik z Archipelagu. Nie dlatego, że jest tak wspaniała - brakuje jej...

więcej Pokaż mimo to