rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Moja przygoda z Daphne du Maurier zaczęła się od „Rebeki”. Byłam oczarowana stylem tej autorki, chłonęłam okrągłe, piękne zdania i wyraźnie widziałam w swojej głowie obrazy, które dzięki nim wykreowała. Od tamtej pory kupiłam kilka jej książek, ale cierpliwie czekały na mnie na półce. Aż do teraz, gdy pojawiły się „Ptaki i inne opowiadania”. Ten zbiór przypomniał mi, czym tak bardzo zachwycałam się w „Rebece” i udowodnił, że pozwoliłam prozie Daphne du Maurier czekać na mnie zbyt długo.

Ta połyskująca okładka „Ptaków...” skrywa sześć opowiadań. Mrocznych, dusznych i przepełnionych grozą.

Tytułowe „Ptaki” to mocny wstęp. Pokazuje, z czym będziemy mieć do czynienia przez resztę książki. Równy poziom opowiadań nie zdarza się zbyt często w zbiorach, ale tutaj zdecydowanie tak jest. Po każdym z nich chciałam WIĘCEJ.
Po spotkaniu z niepokojącymi stadami ptaków, trafiłam do przedziwnego klasztoru schowanego wysoko w górach - „Monte Verita”.
„Jabłonka” przeraziła mnie do głębi, chociaż sam tytuł tego opowiadania brzmiał tak niewinnie.
„Prowincjonalny fotograf” przeniósł mnie w sam środek lata, w pewne idylliczne miejsce, gdzie mogłam przyglądać się tajemnemu romansowi, który wymknął się spod kontroli.
„Pocałuj mnie jeszcze raz” uświadomiło mi, że często nieświadomie bywamy o włos od tragedii.
W „Starym” poznałam rodzinę, w której panowały dość dziwaczne zasady...ale czy na pewno?

Daphne du Maurier tworzy według mnie grozę w najlepszej postaci. Taką wyłożoną nie wprost, ale czającą się w kąciku. Przysparzającą o dreszcz na plecach bez szokowania. Taką, którą można poczuć w gardle.

Moja przygoda z Daphne du Maurier zaczęła się od „Rebeki”. Byłam oczarowana stylem tej autorki, chłonęłam okrągłe, piękne zdania i wyraźnie widziałam w swojej głowie obrazy, które dzięki nim wykreowała. Od tamtej pory kupiłam kilka jej książek, ale cierpliwie czekały na mnie na półce. Aż do teraz, gdy pojawiły się „Ptaki i inne opowiadania”. Ten zbiór przypomniał mi, czym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nora żyje szybko, synchronizując swój puls z pulsem wielkiego miasta. Nie przeszkadza jej to - urodziła się, by funkcjonować w ten sposób. Odpowiada jej tempo, zgiełk i morze możliwości, które daje jej Nowy Jork. Plotka głosi, że po cichu, w mniejszych kręgach ludzie nazywają Norę Rekinem. Krwiożerczym. Jest agentką literacką, znaną ze skuteczności i bezwzględności w pracy.

Pewnego lata meandry losu prowadzą ją jednak w miejsce, któremu towarzyszy zupełnie odmienna od nowojorskiej energia. Sunshine Falls. To tu rozgrywa się akcja pewnej słynnej powieści, którą Nora pomagała wydać. Wraz ze swoją siostrą Libby mają zamiar spędzić w tym małym miasteczku cały miesiąc. Zamiast jednak wdać się w romans z miejscowym drwalem, Nora niespodziewanie wpada na swojego rywala z branży, Charliego.

Całe szczęście, bo ci dwoje to ewidentnie bratnie dusze.

Moje wrażenia o tym romansie? Bardzo przyjemna lektura, której klimat tworzą przede wszystkim mocne charaktery głównych bohaterów. Czuję, że zapamiętam ich na długo. I chociaż perespektywa Nory tak bardzo różni się od mojej, wzbudziła we mnie ciepłe uczucia. Tak samo Charlie. Dialogi tej pary to piękny przykład dopasowania i komplatybilności charakterów. No i to, że połączyła ich między innymi miłość do książek... Ja to kupuję.

Nie zapałałam jednak miłością do wszystkich - miałam problem z polubieniem Libby i zrozumieniem jej postawy. Jej zachowanie wobec Nory wydawało mi się uciążliwe.

Plusem jest to, że „Book lovers” pod wątkiem romansowym przemyca też inne poważne tematy. Nie spodziewałam się, że w książce z tak pastelową okładką znajdę głębię niezbyt łatwych przeżyć. Rozważań nad życiowymi decyzjami. Doceniam.

Wskakuje na drugie miejsce wśród książek Emily Henry.


„Myślę o swoim mieszkaniu jak ze snu, o promieniach słońca padających na fotel, letnim wietrzyku niosącym zapach pieczywa. I o wlokącym się metrze, w którym jest parno, o książkach w miękkich okładkach i ręcznikach wciśniętych do torby albo świeżo wydrukowanych tekstach i nowych długopisach Pilot G2.”

Nora żyje szybko, synchronizując swój puls z pulsem wielkiego miasta. Nie przeszkadza jej to - urodziła się, by funkcjonować w ten sposób. Odpowiada jej tempo, zgiełk i morze możliwości, które daje jej Nowy Jork. Plotka głosi, że po cichu, w mniejszych kręgach ludzie nazywają Norę Rekinem. Krwiożerczym. Jest agentką literacką, znaną ze skuteczności i bezwzględności w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zamykam oczy i przenoszę się do tego momentu. Jest rok 1998, Boże Narodzenie. Mikołaj przyniósł mi w prezencie mojego pierwszego w życiu audiobooka, chociaż jeszcze nie znam tego słowa. Mam prawie 6 lat i już umiem czytać. Ba, kocham czytać i potrafię wyrecytować kilka książek z pamięci. Dostaję nową, nieznaną opowieść - tym razem w formie czterech kaset. Od razu idę do pokoju babci, która jeszcze żyje i cieszy się z prezentu razem ze mną. Włączamy magnetofon. Słyszę pierwsze zdania „Kubusia Puchatka” autorstwa Alexandra Alana Milne. Czyta Irena Kwiatkowska. Wtedy jeszcze nie mam pojęcia, że jej głos już zawsze będzie mi się kojarzył z bezpieczeństwem.

Nostalgia.

Jako trzydziestolatka wpadam na pomysł, żeby odświeżyć sobie tamtą lekturę. Umieszczam pierwszą kasetę w magnetofonie, już innym, chociaż teraz już na pewno zabytkowym. Ścieram paluchem kurz z przycisków, dokładnie tak jak kiedyś. Naciskam „Play” i ze zdumieniem uświadamiam sobie, że nadal pamiętam wszystko. Pojedyncze słowa, intonację głosu Kwiatkowskiej, przerwy na oddech. Tak, przesłuchałam tej opowieści milion razy i też znałam ją na pamięć. Pamiętam nadal.

Całkiem niedawno kupiłam egzemplarz papierowy. Przeczytałam. Umilił mi weekend i poza doznaniami słuchowymi miałam okazję nacieszyć oko ilustracjami. Doceniłam przygody Kubusia jeszcze raz, tym razem jako dorosła osoba.

Myślę teraz, że Kubuś Puchatek to pochwała powolnego, spokojnego życia. Zwierzęta ze Stumilowego Lasu zawsze miały czas, by dostrzec najprostsze rzeczy. Nie śpieszyły się. Były dla siebie wyrozumiałe, chociaż każdy bohater miał swoje dziwactwa i wady. Wtedy, dawno temu, wydawało mi się to zupełnie naturalne. Dzisiaj uważam, że to cenne spostrzeżenia, o których warto sobie przypominać.

Humor zawarty w historii doceniałam wtedy i doceniam teraz. Bohaterowie niezmienne wzbudzają moją sympatię. Jeśli ktoś z Was nie zna – polecam poznać, być może przekazać dzieciom. Sześcioletnia ja stwierdziłaby, że to dobry pomysł.

„Trochę Względów, trochę troski o Innych. W tym cała rzecz. Tak przynajmniej mówią.”

Zamykam oczy i przenoszę się do tego momentu. Jest rok 1998, Boże Narodzenie. Mikołaj przyniósł mi w prezencie mojego pierwszego w życiu audiobooka, chociaż jeszcze nie znam tego słowa. Mam prawie 6 lat i już umiem czytać. Ba, kocham czytać i potrafię wyrecytować kilka książek z pamięci. Dostaję nową, nieznaną opowieść - tym razem w formie czterech kaset. Od razu idę do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zauważyłam, że Riley Sager wzbudza u czytelników skrajne emocje. Niektórzy krytykują i wypominają absurdy. Inni dają się wkręcić od samego początku i lecą na tej fali dobrej zabawy aż do zakończenia, poprzedzonego co najmnniej kilkoma plot twistami.

Przyznam, że ja należę do tej drugiej grupy. Książki Sagera relaksują mnie jak żadne inne. Nie za bardzo przejmuję się tymi wszystkimi absurdami, ja je kupuję i się tego nie wstydzę. ;)

Był już nawiedzony dom, stara kamienica i podróż autem rodem z horroru. Teraz Sager zabiera nas nad jezioro. Dokładniej – do „Domu po drugiej stronie jeziora”, gdzie otuchy szuka pewna znana aktorka. Wydaje się, że tam nie dosięgną jej żadne ciekawskie oczy i nikt nie będzie jej wypominał, że z gwiazdy zmieniła się w alkoholiczkę. Casey nie pogodziła się z utratą męża i próbuje dać upust swoim emocjom stosując niekoniecznie rozsądne sposoby. Oprócz litrów bourbona, rozrywki dostarcza jej podglądanie sąsiadów przez lornetkę.

A ci nie zachowują się jak przykładne małżeństwo...

Miejsce akcji to dla mnie strzał w dziesiątkę. Ja, dziecię jeziora, które od małego spędza nad nim ogrom czasu – nie mogłam nie docenić. To moje klimaty i nie jeden raz wymyślałam sobie różne historie dziejące się wlaśnie nad jeziorem. Pływanie o świcie, przesiadywanie do późna i wpatrywanie się w wodę, snucie strasznych opowieści przy ognisku, pod rozgwieżdżonym niebem... Raj dla twórców thrillerów i grozy.

Czy Riley Sager wykorzystał ten potencjał? Mogę z przekonaniem powiedzieć, że stworzył wciągającą opowieść. Od połowy tempo mocno przyspiesza, co wydaje mi się już typowym zabiegiem autora. Może nawet wszystko toczy się zbyt szybko? Mam tu na myśli końcówkę i rozwiązanie zagadki. Gdyby był to film, powiedziałabym, że robi się zbyt „efekciarsko” jak na mój gust.

Styl ksiązki też należy do tych „szybkich”. To rozrywka na jeden weekend, latwo przyswajalna. Mimo, że to według mnie chyba najgorsza z książek Sagera do tej pory – warto sprawdzić i przekonać się na własną rękę. Zwłaszcza fani. Ja tam nadal bawiłam się całkiem nieźle.

Zauważyłam, że Riley Sager wzbudza u czytelników skrajne emocje. Niektórzy krytykują i wypominają absurdy. Inni dają się wkręcić od samego początku i lecą na tej fali dobrej zabawy aż do zakończenia, poprzedzonego co najmnniej kilkoma plot twistami.

Przyznam, że ja należę do tej drugiej grupy. Książki Sagera relaksują mnie jak żadne inne. Nie za bardzo przejmuję się tymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Elin jest pięćdziesięcioletnią lekarką, która przyjmuje pacjentów w swoim gabinecie i ma po dziurki w nosie bycia dla nich miłą. Większość z nich nie potrafi zadbać w najmniejszym stopniu o swoje zdrowie ani nawet o higienę osobistą. Elin wcale ich nie ocenia. Sama siebie zalicza do grona irytujących osób, które niekoniecznie dobrze radzą sobie w życiu. Elin po prostu wolałaby być szczera, zwłaszcza, gdy mogłaby przez to poprawić jakość czyjegoś życia. Tylko czy wszyscy ludzie, którzy przychodzą do lekarza chcą dostać praktyczną poradę?

Książki wydane przez Pauzę wydają mi się mieć wspólny czynnik w postaci głównej bohaterki, która nie budzi zbyt ciepłych uczuć. Przynajmniej nie od razu. Co mi się w tym podoba to to, że te bohaterki wydają się niezwykle ludzkie.

Zgadzam się z Elin w wielu kwestiach. Wkurzają nas podobne rzeczy. Tak jak ona, często okropnie męczą mnie konwenanse, ale czuję odgórną presję, by używać miękkich słów w konwersacjach.

Elin każdego dnia daje upust swoim emocjom poprzez rozmowę z Tore – szkieletem stojącym w jej gabinecie. To on wysłuchuje jej nierzadko kąśliwych, niezbyt uprzejmych uwag na temat społeczeństwa.

Główna bohaterka to uważna obserwatorka, krytykująca obłudę, która tak często ukrywająca się za poprawnością polityczną. Uwagi i spostrzeżenia o społeczeństwie norweskim były dla mnie ciekawe, ze względu na jego odmienność od społeczeństwa polskiego. Roszczeniowość ludzi i nieumiejętność docenienia tego, co mają potrafi zadziwić.

Chociaż od połowy książka zaczęła mnie trochę nudzić – zwłaszcza rozwinięcie wątku relacji romantycznych Elin - i tak ją doceniam. Właśnie za celne społeczne uwagi. Za podkreślenie tego, że żyjemy w świecie, w którym coraz częściej nie mówimy tego, co mamy na myśli, ale to, co nikogo nie urazi. Warto tu zaznaczyć, że nie można tego mylić z byciem bezpodstawie nieuprzejmym dla drugiego człowieka.

Elin jest pięćdziesięcioletnią lekarką, która przyjmuje pacjentów w swoim gabinecie i ma po dziurki w nosie bycia dla nich miłą. Większość z nich nie potrafi zadbać w najmniejszym stopniu o swoje zdrowie ani nawet o higienę osobistą. Elin wcale ich nie ocenia. Sama siebie zalicza do grona irytujących osób, które niekoniecznie dobrze radzą sobie w życiu. Elin po prostu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zachęcona licznymi poleceniami, sięgnęłam po thriller Joanny Opiat-Bojarskiej "Chodź za mną". To moje pierwsze spotkanie z autorką i zupełnie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Nie czytałam nawet opisu książki. Poszłam w ciemno. Nie żałuję, chociaż nie wywołała u mnie oczekiwanego efektu „wow”.

Nie będę opowiadać o fabule, bo „Chodź za mną” to naprawdę wielowątkowa opowieść i nie jestem pewna, który z motywów mogłabym uznać za przewodni. Mamy tu przedstawione między innymi zderzenie rzeczywistości z tym, co tak często pokazywane jest na instagramie. Częsty problem dzisiejszych czasów, gdzie ludziom zdarza się zapomnieć, że to, co widzą w czyichś mediach społecznościowych to tylko maleńki ułamek ich prawdziwego życia.

Muszę przyznać, że na początku czytania towarzyszył mi spory entuzjazm. Nie mogę odmówić, że „Chodź za mną” trzymało w napięciu do samego końca. To książka napisana w przyjemny sposób, tak, że dostarczyła mi rozrywki na trzy długie wieczory. Najbardziej doceniam w niej perspektywę osoby niewidomej. Niezwykle realistyczną - czuć, że przeprowadzony został na ten temat dokładny research.

Co mi się jednak nie podobało to sporo „porzuconych” wątków. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że albo fabuła nie została do końca przemyślana, albo w trakcie pisania autorka zmieniła kierunek, w którym chciałaby poprowadzić historię. Niestety, nie przypadło mi do gustu to, co działo się po tym gwałtownym zwrocie. Niektórych scen nie chciałam widzieć nawet oczyma wyobraźni. Może w tym przypadku po prostu nie byłam na to gotowa? Wy jednak miejcie to na uwadze, gdy zechcecie sięgnąć po tę książkę – zawiera okropne sceny i jest pełna „triggerów”.

Ostatecznie uważam jednak, że całkiem spełniła swoje zadanie – wciągnęła mnie i zaciekawiła. Tego oczekuję od thrillerów, chociaż ten niestety nie trafia do grona moich ulubionych.

Zachęcona licznymi poleceniami, sięgnęłam po thriller Joanny Opiat-Bojarskiej "Chodź za mną". To moje pierwsze spotkanie z autorką i zupełnie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Nie czytałam nawet opisu książki. Poszłam w ciemno. Nie żałuję, chociaż nie wywołała u mnie oczekiwanego efektu „wow”.

Nie będę opowiadać o fabule, bo „Chodź za mną” to naprawdę wielowątkowa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Strega to mała wioska w górach. Wśród szczytów stoi hotel Olympic. To tam przybywa dziewięć dziewcząt. Mają służyć za pomoc sezonową. Zmieniać pościel, sprzątać, gotować pierogi i uczyć się zasad etykiety. Dziewczyny pracują, każdego dnia powtarzają te same czynności. Jednak...czas mija, a goście nie przyjeżdżają.

Hotel wypełniają ściszone rozmowy, dym papierosowy, zapach ziół, krochmalu i gumy do żucia. W tym pozornym spokoju nie można się jednak pozbyć wrażenia, że coś tu nie gra. Niepokój czai się u progu. Nagle coś się wydarza i wszelkie pozory opadają. Nic nie jest już niewinne.

Johanne Lykke Holm stworzyła z wyjątkowo obrazowych opisów dziwaczną powieść. Czarowała słowem. Przeniosła mnie w miejsca, w których nie chciałabym spędzić zbyt wiele czasu. Bałabym się, że przesiąknę czymś...bliżej nieokreślonym. Od początku do końca towarzyszyła mi jednak fascynacja. Na własnej skórze czułam lepki klimat lata w pełni, widziałam kadry w nasyconych barwach. W Stredze wszystko miało ostre kształty.

Czytałam i zachwycałam się bogactwem języka.
Pisać w taki sposób? Marzenie.
Widzieć takie obrazy w swojej głowie? Niesamowite uczucie.

Trudno zrecenzować coś, co tak wymyka się konwenansom. Ta książka nie stoi fabułą. Tu się nie śledzi akcji, tu się przede wszystkim odczuwa. Czytanie “Stregi” było dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem czytelniczym. Właściwie mogłabym to nazwać doznaniem literackim.

Grozą przedstawioną w nieznany mi dotąd sposób.

Lektura zostawiła po sobie mnóstwo pytań bez odpowiedzi. Dużo otwartych wątków, proszących się o dopowiedzenie. To trudna w odbiorze książka, ale chętnie przeczytam ją jeszcze raz. Być może odpowiem sobie na wszystko w zupełnie inny sposób?

Tak niepozorna, a tak wyjątkowa książka. Mam wrażenie, że nie sposób o niej zapomnieć.

„Głośno westchnęłam, ręce opadły mi na kolana. Czułam się brzydka i nieszczęśliwa. Starałam się zrozumieć, jak wytrzymam to długie życie, w którym każdego ranka trzeba zrobić z siebie kobietę.”

Strega to mała wioska w górach. Wśród szczytów stoi hotel Olympic. To tam przybywa dziewięć dziewcząt. Mają służyć za pomoc sezonową. Zmieniać pościel, sprzątać, gotować pierogi i uczyć się zasad etykiety. Dziewczyny pracują, każdego dnia powtarzają te same czynności. Jednak...czas mija, a goście nie przyjeżdżają.

Hotel wypełniają ściszone rozmowy, dym papierosowy, zapach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Darzę góry wielkim szacunkiem. Umiem się nimi zachwycić. Myślę, że ludzie chcący napisać o nich książkę mają ogromne pole do popisu. Wykorzystanie gór jako tła powieści? Ode mnie plus na samym starcie. Góry jako miejsce akcji horroru? Brzmi cudownie przerażająco. Miałam co do „Echa” spore oczekiwania, nie da się ukryć.

Thomas Olde Heuvelt napisał opowieść o pewnej wyprawie w Alpy, która okazała się tragiczna w skutkach. Nickowi udało się z niej powrócić, chociaż z okropnymi okaleczeniami twarzy. Czy oby na pewno miał więcej szczęścia niż jego towarzysz, który zginął w lodowatej szczelinie?

Zacznijmy od tego, co mi się podobało. Przede wszystkim: początek. Po jego przeczytaniu, siedziałam jak wmurowana i pomyślałam, że to jeden z najlepszych wstępów do horroru jakie czytałam. Wspaniale przerażający w swoim odrealnieniu. Łyknęłam haczyk i z przyjemnością zagłębiłam się w tej zimowej opowieści. Jej górski, mroźny klimat to kolejna zaleta.

Niestety, dość szybko coś zaczęło zgrzytać. Chociaż autor zdecydowanie potrafi pisać, czytanie zaczęło mi przychodzić z coraz większym trudem. Dostrzegłam inspirację stylem Stephena Kinga, ale czegoś w nim brakowało. Wkradła się...nuda. Po prostu. Przez długie opisy miałam wrażenie, że ciągle czytam o tym samym, w kółko. Postanowiłam jednak kontynuować, bo trafiłam na kilka naprawdę dobrych scen, przyprawiających o ciarki na plecach. Szkoda, że zliczyłabym je na palcach jednej ręki.

Na nic zdał się mój upór, bo mniej więcej od połowy nie czułam już niczego. Żadnych emocji – ani strachu, ani zaciekawienia. Nie obchodzili mnie bohaterowie i to, co się z nimi stanie. Wytrwałam do końca, bo usilnie chciałam, by „Echo” mi się spodobało, ale teraz szczerze przyznaję, że nie miało to sensu. Myślę, że ta książka wywołałaby we mnie cieplejsze uczucia, gdyby była co najmniej połowę krótsza. Teraz sądzę, że miała duży potencjał, ale autor nie udźwignął tematu. Szkoda.

Darzę góry wielkim szacunkiem. Umiem się nimi zachwycić. Myślę, że ludzie chcący napisać o nich książkę mają ogromne pole do popisu. Wykorzystanie gór jako tła powieści? Ode mnie plus na samym starcie. Góry jako miejsce akcji horroru? Brzmi cudownie przerażająco. Miałam co do „Echa” spore oczekiwania, nie da się ukryć.

Thomas Olde Heuvelt napisał opowieść o pewnej wyprawie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lubię Kinga. I chociaż może nie jestem NAJWIĘKSZĄ fanką (nie czytałam jakoś przesadnie dużo jego książek), to jednak przeczytałam trochę i niektóre z nich po prostu uwielbiam.

Cenię tego autora za jego sposób kreowania postaci.
Za gawędziarski styl pisania.
Za to, że tak łatwo wczuć się w jego opowieści.

Nie do końca jednak gustuję w fantastyce. Bywa, że po nią sięgnę, ale często ciężko mi docenić wymyślone światy. Chyba, że mówimy o Harrym Potterze – akurat ten świat uważam za doskonały i wracam do niego zawsze z nostalgią.

Wiedziałam, że „Baśniowa opowieść” to książka raczej z gatunku fantasy. Wiedziałam też, że jedną z głównych ról odgrywa tam pies, a relacja między psem a opiekunem została pięknie przedstawiona. Dlatego zapragnęłam mieć tę powieść u siebie - w twardym wydaniu i w wersji ilustrowanej.

Książka dzieli się na dwie części: pierwsza dzieje się w świecie rzeczywistym, druga – w baśniowej krainie. Empis. Nie będę ukrywać, że to właśnie pierwsza część spodobała mi się najbardziej. Wciągnęła mnie fabuła. Chociaż dość powolna – uważam, że została napisana wspaniale. Miałam wrażenie, jakby ktoś opowiadał mi bajkę na dobranoc. Przekonały mnie postaci, wątek mądrego i wiernego psa rozgrzał serce, wyczuwałam też nutkę tajemnicy. Chciałam tę tajemnicę rozwikłać.

Niestety, gdy wraz z Charliem przeniosłam się do magicznej krainy, czar lekko prysł. Akcja przyspieszyła, a moje zaangażowanie paradoksalnie zmalało. Miałam wrażenie, że trafiłam nagle do zupełnie innej historii. Nie wykluczam, że taki właśnie był zamysł autora, jednak ja chciałam wrócić do rzeczywistości.

Przeczytałam do końca, przeżyłam z Charliem wiele przygód, ale ucieszyłam się, gdy nadeszło zakończenie. Zwłaszcza, że choć istnie bajkowe – uważam, że udane.

Może i ta historia nie usatysfakcjonowała mnie do końca, ale z pewnością nie zaliczam jej do rozczarowań. Polecam fanom autora i fantastyki.

Lubię Kinga. I chociaż może nie jestem NAJWIĘKSZĄ fanką (nie czytałam jakoś przesadnie dużo jego książek), to jednak przeczytałam trochę i niektóre z nich po prostu uwielbiam.

Cenię tego autora za jego sposób kreowania postaci.
Za gawędziarski styl pisania.
Za to, że tak łatwo wczuć się w jego opowieści.

Nie do końca jednak gustuję w fantastyce. Bywa, że po nią sięgnę,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Główna bohaterka książki Linn Strømsborg to kobieta, która nie chce mieć dzieci. Po prostu. Wiedziała o tym od zawsze.
Wiedziała też, że wielu bliskich jej ludzi od zawsze chciało mieć dzieci. Po prostu.
„Nigdy, nigdy, nigdy” mówi o jednym i drugim podejściu. I trochę też o tym wszystkim pomiędzy.

Nie będę zdradzać zbyt wiele fabuły. To niezbyt długa książka, a czyta się ją błyskawicznie. Zawiera dużo przemyśleń. O macierzyństwie, rodzicielstwie i wyborach życiowych. Na jej korzyść zdecydowanie przemawia to, że nie krytykuje żadnych z tych wyborów. Pokazuje za to różne punkty widzenia. Bez nadmiernego patosu opowiada o przełomowych wydarzeniach w życiu. Nie słodzi, ale traktuje delikatnie o delikatnych sprawach (niekiedy dosadność jest zbędna). Nie gloryfikuje macierzyństwa, nie idealizuje życia bez dzieci. Według mnie, jej główny przekaz to podkreślenie, jak ważne jest postępowanie w zgodzie ze sobą.

Narratorka powieści „Nigdy, nigdy, nigdy” wydaje mi się osobą pewną siebie. Żyjącą na swoich zasadach, co nie znaczy, że wiecznie zadowoloną.

Myślę, że ta niepozornie wyglądająca książka zasłużenie zrobiła się tak popularna. Niezależnie od tego, jakie podejście ma się w danej kwestii – zawsze warto przyjrzeć się odmiennej perspektywie. Warto kwestionować utarte normy, przemyśleć społeczną presję. Warto rozważać, wypowiadać na głos swoje wątpliwości, zadawać pytania.

Najgłośniejsza myśl, która towarzyszyła mi podczas lektury jest taka, że przerażają mnie ludzie, którzy nie zadają takich pytań – zwłaszcza sobie. Dziwi mnie, jak łatwo niektórym przychodzi nadawanie sensu życia innemu człowiekowi. Jak wciąż społecznie akceptowalne jest roztrząsanie najbardziej intymnych i osobistych decyzji drugiego człowieka. W moich oczach takie decyzje nigdy nie będą leżeć w gestii rodziny, koleżanek, kościoła czy rządu.

Podsumowując: warto przeczytać. Nie odnalazłam tu może wybitnych, przełomowych haseł i cóż, lekko rozczarowało mnie zakończenie, ale i tak oceniam wysoko - ze względu na powagę tematu.

Główna bohaterka książki Linn Strømsborg to kobieta, która nie chce mieć dzieci. Po prostu. Wiedziała o tym od zawsze.
Wiedziała też, że wielu bliskich jej ludzi od zawsze chciało mieć dzieci. Po prostu.
„Nigdy, nigdy, nigdy” mówi o jednym i drugim podejściu. I trochę też o tym wszystkim pomiędzy.

Nie będę zdradzać zbyt wiele fabuły. To niezbyt długa książka, a czyta się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ove to zrzędliwy „stary dziad”. Od razu zapałałam do niego sympatią. :D
Po prostu czułam, że za tą twardą, marudną powłoką kryje się wiele więcej.
Nie pomyliłam się. Nie przesadzę, jeśli powiem, że na ŻADNEJ książce się tak nie wzruszałam i tyle nie płakałam. Fredrick Backman napisał powieść, która trafiła prosto do mojego serca. Przypomniała, że świat i ludzie nie są do końca tak okropni, jak się nam czasem wydaje.

Ove przeżył całe życie w zgodzie ze swoimi zasadami. Takimi, które wydawały mu się logiczne i słuszne. Nie lubił odstępstw. Dopiero gdy poznał Sonję, jego świat zaczął wymykać się logice. Nabrał innych barw. Ove zaczął robić rzeczy, które wcześniej wydawały mu się nieuzasadnione. Wręcz szalone. Chodził do kawiarni. Trzymał w domu niedorzeczną liczbę damskich butów i tego nie komentował. Powstrzymywał się od uszczypliwych uwag.

Jednak teraz Ove ma już prawie 60 lat, a jego żona nie żyje. Mężczyzna ma już serdecznie dość swojego życia i planuje skończyć je w przemyślany sposób. Na jego drodze staje jednak garstka upierdliwych, głośnych ludzi, którzy wciąż i wciąż mu w tym przeszkadzają.

Fredricka Backmana znam z „Niespokojnych ludzi”. Już wtedy zrobił na mnie duże wrażenie. Jednak nie spodziewałam się, ile przeżyję podczas lektury kolejnej jego książki. Autor opisuje zwykłych, pełnych wad ludzi z wrażliwością i czułością. Porusza prostotą.
„Mężczyzna imieniem Ove” to było idealne czytelnicze zwieńczenie roku. Polecam Wam ogromnie. Każdemu.

Ove to zrzędliwy „stary dziad”. Od razu zapałałam do niego sympatią. :D
Po prostu czułam, że za tą twardą, marudną powłoką kryje się wiele więcej.
Nie pomyliłam się. Nie przesadzę, jeśli powiem, że na ŻADNEJ książce się tak nie wzruszałam i tyle nie płakałam. Fredrick Backman napisał powieść, która trafiła prosto do mojego serca. Przypomniała, że świat i ludzie nie są do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wielka, stara posiadłość pełna rodzinnych tajemnic. Endgame. To tam zostaje zaproszona grupa kuzynów, by oddać się tradycji świątecznej gry. Tym razem ma ona się odbywać o wysoką stawkę. Wygrany zgarnia bowiem cały dom dla siebie.

Główna bohaterka, Lily, nie ma zbyt dobrych wspomnień związanych z tamtym miejscem. Kilkanaście lat temu w Endgame umarła jej mama. Niedawno straciła też ciotkę, autorkę świątecznych zagadek. Lily postanawia jednak pojechać do Endgame, aby rozwikłać zagadkę tajemniczych śmierci.

„Świąteczna mordercza gra” sprawdziła się jako umilacz ciemnych, grudniowych dni. Wciągnęłam się w intrygę. Szybko przerzucałam kolejne strony. Podobał mi się zimowy klimat i oczywiście motyw garstki ludzi zamkniętych w małej przestrzeni. To kolejna książka, w której wyczuwam mocną inspirację świetnym kryminałem „I nie było już nikogo”. Niestety, książka Alexandry Benedict według mnie nie dorasta mu do pięt.

Choć przyjemna, muszę przyznać, że zdziwiła mnie jej przewidywalność. Zawiodło zakończenie. Przez całą lekturę rozmyślałam, co jest nie tak z bohaterami. Nie umiałam określić, co mi w nich nie pasuje. Teraz myślę, że oni po prostu byli zbyt płascy. Pobieżnie opisani, przez co nie wydawali się zbyt prawdziwi. Nie sprawili, że historia wypadła bardziej prawdopodobnie. A uwierzcie, że wiele rzeczy jest tam kompletnie oderwanych od rzeczywistości.

Nie zniechęcam, bo ostatecznie to nie było takie złe. Można sięgnąć, zwłaszcza, gdy odczuwacie zmęczenie. Nie obciąży Wam dodatkowo głowy.

Wielka, stara posiadłość pełna rodzinnych tajemnic. Endgame. To tam zostaje zaproszona grupa kuzynów, by oddać się tradycji świątecznej gry. Tym razem ma ona się odbywać o wysoką stawkę. Wygrany zgarnia bowiem cały dom dla siebie.

Główna bohaterka, Lily, nie ma zbyt dobrych wspomnień związanych z tamtym miejscem. Kilkanaście lat temu w Endgame umarła jej mama. Niedawno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po książki Alicji Sinickiej sięgam nie oczekując nadzwyczajnej głębi. Uważam jednak, że ta autorka umie zaangażować czytelnika. Dostarczyć ciekawej rozrywki, często umieszczając główną bohaterkę w sytuacji bez wyjścia.
Tak było i tym razem.

Weronika cierpi na narkolepsję. To znaczy, że potrzebuje o wiele więcej snu niż inni ludzie. Żeby przetrwać dzień, musi wspomagać się częstymi drzemkami. Przynam, że przed lekturą miałam małą wiedzę o tej chorobie.

Wyobrażacie sobie, że zmagacie się z taką przypadłością, a ktoś niekoniecznie Wam przychylny postanawia wykorzystać to przeciwko Wam?
Absolutnie zapomnijmy tu o przypadku Edwarda ze „Zmierzchu” (chociaż ten wątek po latach wydaje mi się mocno „creepy”).

Gdy Weronika śpi, ktoś ją obserwuje. Początkowo pozostaje w cieniu. Jest jej cichym fanem. Rozkoszuje się momentami, gdy może ją podglądać. Z czasem jednak sytuacja wymyka się spod kontroli i wydarzenia obierają kierunek, który budzi niepokój...

Brzmi ciekawie? Dla mnie brzmiało. Od razu pomyślałam, że to wspaniały pomysł na thriller. Wystarczająco nietypowy, by wywołać ciarki na plecach. Niestety, tych ciarek finalnie było u mnie jak na lekarstwo. Nie do końca wiem, czym to było spowodowane, ale ciężko było mi wciągnąć się w lekturę. Może dużą rolę odegrały tu dość nierealistyczne dialogi?

Dopiero pod koniec „Uśpiona” mnie zaangażowała. Zdziwiło mnie rozwiązanie zagadki, zupełnie się tego nie spodziwałam. Lubię takie zaskoczenia, więc moja końcowa ocena tej książki wypada nieco wyżej.

Po książki Alicji Sinickiej sięgam nie oczekując nadzwyczajnej głębi. Uważam jednak, że ta autorka umie zaangażować czytelnika. Dostarczyć ciekawej rozrywki, często umieszczając główną bohaterkę w sytuacji bez wyjścia.
Tak było i tym razem.

Weronika cierpi na narkolepsję. To znaczy, że potrzebuje o wiele więcej snu niż inni ludzie. Żeby przetrwać dzień, musi wspomagać się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jestem wielką fanką “Lśnienia”. To jeden z tych horrorów, którego wersję filmową poznałam we wczesnym dzieciństwie. No, w zasadzie fragmenty. Fascynowała mnie duszna atmosfera hotelu Panorama, przerażało mnie szaleństwo Jacka i zamierałam na widok dwóch upiornych dziewczynek pojawiających się w korytarzu.

Jakież było moje zdziwienie, gdy Izabeli Janiszewskiej udało się sprawić, że na nowo poczułam ten klimat. Historie dziejące się w dziwacznych hotelach zdecydowanie mają coś w sobie.

„Apartament” opowiada o małżeństwie, które wybiera się na romantyczny weekend do hotelu w Karkonoszach. Mają w planach zrelaksować się, rozluźnić, po prostu pobyć we dwoje i cieszyć się swoim towarzystwem. Niespodziewanie jednak żona znika i nic nie wskazuje na to, że kiedykolwiek zawitała w to miejsce. Jej mąż odchodzi od zmysłów. Zaczyna dochodzenie, by odnaleźć ukochaną, jednak wszyscy i wszystko zdaje się być przeciwko niemu.

Wygląda na to, że żona po prostu rozpłynęła się w powietrzu...

To był duszny thriller. Klaustrofobiczna atmosfera zaciskała się wokół głównego bohatera, który szamotał się bezradnie jakby pomiędzy jawą a snem. I chociaż już od początku zbierał u mnie same minusy, z przyjemnością śledziłam jego poczynania. Chciałam rozwiązania tajemnicy i wczułam się w tego audiobooka na poważnie. Może aż za bardzo, bo częściowo udało mi się rozwikłać zagadkę. Nie odebrało mi to jednak przyjemności ze słuchania.

Chociaż porównuję „Apartament” do „Lśnienia” – dla mnie zwycięzca jest tylko jeden. Napisał go King, a ja wiem, że już nigdy nie wyrzucę tej opowieści z głowy. O „Apartamencie” pewnie niedługo zapomnę, ale to dobra rozrywka. Jeśli macie chrapkę na lekki dreszczyk i napięcie zamknięte w luksusowym (chociaż trochę ciasnym) hotelu – polecam.

Jestem wielką fanką “Lśnienia”. To jeden z tych horrorów, którego wersję filmową poznałam we wczesnym dzieciństwie. No, w zasadzie fragmenty. Fascynowała mnie duszna atmosfera hotelu Panorama, przerażało mnie szaleństwo Jacka i zamierałam na widok dwóch upiornych dziewczynek pojawiających się w korytarzu.

Jakież było moje zdziwienie, gdy Izabeli Janiszewskiej udało się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie przesadzę, gdy powiem, że czytałam "Dziwne losy Jane Eyre" prawie miesiąc. Czytało mi się powoli, bo nie przywykłam do tak rozległych opisów i tak kwiecistej mowy. To nie znaczy jednak, że się nudziłam. Nie, ja po prostu dawkowałam sobie tę książkę, czując gdzieś w głębi duszy, że ona na to zasługuje - na nieśpieszne wczytywanie się w piękne słowa i powolne chłonięcie klimatu.

Przymierzałam się do niej dwa lata, aż w końcu poznałam ją - Jane Eyre. Pierwsze słowo, które przychodzi mi do głowy, gdy o niej myślę, to: dzielna.

Kobieta, która od urodzenia była tylko sobą. Piękną duszą, nie dającą się nikomu zniewolić. Była wolna, bo wybrała taka być. Poza tą wolnością była też tak życzliwa, oddana i kochana, że zapamiętam ją na długo. Jak na lata, w których żyła, to, co robiła i mówiła, wydawało się wręcz rewolucyjne.

A przecież ona tylko sama chciała o sobie decydować i móc sama o siebie zadbać. Niekiedy można by ją posądzić o cięty język. Ja jednak wolę to nazwać bezpośredniością i szczerością, chociaż wiem, że spotyka się to często z niezadowoleniem otoczenia.

Zdziwiłam się, że "Dziwne losy Jane Eyre" zawierają tyle aktualnych wątków. I chociaż są tam fragmenty, które dzisiaj wydają się niepojęte, to mimo wszystko - można odnaleźć tam wiele problemów współczesnego świata.

Poza tym: klimat. Ach ten klimat! Stare posiadłości i wieczory przy świecach zawsze na mnie działały.

Irytowały mnie tylko postaci męskie. Na początku oburzałam się zachowaniem pana Rochestera, ale gdy na scenę wszedł St. John to po prostu zabrakło mi słów. Zostawię to bez komentarza.

Na szczęście tej książce daleko do typowego romansu i według mnie to nie jest "clou" opowieści. Charlotte Bronte zawarła tam o wiele więcej. Sprawdźcie sami.

Nie przesadzę, gdy powiem, że czytałam "Dziwne losy Jane Eyre" prawie miesiąc. Czytało mi się powoli, bo nie przywykłam do tak rozległych opisów i tak kwiecistej mowy. To nie znaczy jednak, że się nudziłam. Nie, ja po prostu dawkowałam sobie tę książkę, czując gdzieś w głębi duszy, że ona na to zasługuje - na nieśpieszne wczytywanie się w piękne słowa i powolne chłonięcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Magiczne lata” Roberta McCammona zapiszą się w mojej pamięci jako kopalnia życiowych mądrości. Dodałam do niej rekordową ilość znaczników, które wybrzmiewają najlepiej po poznaniu całej historii. Tak się cieszę, że mogłam ją poznać. Że mogłam zatrzymać się gdzieś w biegu swojego dorosłego życia, między jednym projektem a drugim. Między robieniem zakupów, a sprzątaniem. Między stąpaniem twardo po ziemi, a jednocześnie nieustannym żywieniem nadziei, że marzenia coś znaczą.

To gruba książka, nie da się ukryć. Podejrzewam, że niektórych może znudzić, bo akcji nie ma tam zbyt wiele i nie gna ona na łeb, na szyję. Jednak dla mnie tempo jest idealne. Pozwala skupić się na szczegółach, które składają się na całość życia i ostatecznie mają ogromne znaczenie.

Trudno ją streścić – chociaż opis z tyłu książki obiecuje nam wątek kryminalny, to schodzi on na dalszy plan. Powiedziałabym, że jest to opowieść o dorastaniu. Cory Mackenson snuje ją dla nas niespiesznie, a my patrzymy z zachwytem na jego sposób odbierania świata. Wydaje się, że kiedyś też, tak jak Cory, widzieliśmy wokół więcej piękna i gdzieś po drodze odebrano nam całą magię.

„Jakie miejsce mogłoby być lepsze niż Zephyr?”

Smutek i wzruszenie – głównie to czułam podczas lektury. Wzruszałam się prawdziwością, a smuciłam, bo mam już prawie trzydzieści lat i wiem, że cały ten proces jest nieunikniony. Z biegiem lat dostrzegamy po prostu, że...
„...w życiu tyleż jest cierpień i chaosu, co radości i porządku. Śmiem twierdzić, że chaosu jest nawet znacznie więcej. A kiedy to sobie uświadomisz – to będzie to oznaczało, że zacząłeś dorastać.”

Jeśli z nostalgią wspominacie swoje dzieciństwo i lubicie klimat małych miejscowości – zapiszcie sobie tę pozycję, koniecznie. Czytanie „Magicznych lat” było dla mnie niesamowitym doświadczeniem.

"Magiczne lata” Roberta McCammona zapiszą się w mojej pamięci jako kopalnia życiowych mądrości. Dodałam do niej rekordową ilość znaczników, które wybrzmiewają najlepiej po poznaniu całej historii. Tak się cieszę, że mogłam ją poznać. Że mogłam zatrzymać się gdzieś w biegu swojego dorosłego życia, między jednym projektem a drugim. Między robieniem zakupów, a sprzątaniem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ja pierwszy raz spotkałam je w zbiorze opowiadań „Dynia i jemioła”. Już wtedy biła od nich tak silna energia, że momentalnie zechciałam poznać je bliżej. Dlatego też z radością zagłębiłam się w Koźlaczkowej książce „Cud miód malina” i zamówiłam drugi tom, gdy tylko był dostępny.

Na „Cuda wianki” składa się pięć opowiadań, z czego dwa są znacznie dłuższe. Tak jak w poprzedniej części, każde opowiadanie przybliża nam postać innej członkini rodu energicznych wiedźm. A jest o czym opowiadać, bo rodzina Koźlaków to jedna z tych LICZNYCH. Żeby było ciekawiej - w zdecydowanej większości tworzą ją same kobiety, które, zdaje się, przyciągają kłopoty jak magnes.

Co rzuca się w oczy jako pierwsze? Niesamowita więź między nimi. Takie bycie ze sobą na dobre i na złe, stawanie za sobą murem. Jak przyjemnie czyta się o takiej rodzinie! Każda z Koźlaczek ma swoje dziwactwa, każda jest na swój sposób ekscentryczna. Ich wyjątkowość nie przeszkadza im w stworzeniu drużyny, która razem staje się nie do pokonania. Dadzą sobie radę ze wszystkim: z klątwami, wielkimi włochatymi potworami, opozycją polityczną i niechcianą chińszczyzną z AliExpress.

Czy ten tom podobał mi się równie mocno jak „Cud miód malina”? Możliwe, że wzbudził we mnie troszkę mniej emocji. Obstawiam, że przyczyną mogły być moje wysokie oczekiwania. Nie zmienia to jednak faktu, że czytanie o Koźlaczkach zapewniło mi, tak jak poprzednio, uczucie rozkosznego komfortu. Dobrze mi po prostu w Zielonym Jarze, w gronie niezwykłych kobiet. Nawet gdy fabuła wybitnie nie zaskakuje, klimat i silne bohaterki robią tu robotę.

Tym razem moje serce podbiła Ruta i jej ziemska energia, która jest spokojna tylko do czasu (później może wywołać dosłownie koniec świata). Babcia Narcyza jak zwykle w formie. Relacja Aronii i Maliny to złoto.

Polecam zaczytać się w losach tych wiedźm zwłaszcza teraz – w listopadowe, ciemne wieczory. Koniecznie zacznijcie od pierwszego tomu!

Ja pierwszy raz spotkałam je w zbiorze opowiadań „Dynia i jemioła”. Już wtedy biła od nich tak silna energia, że momentalnie zechciałam poznać je bliżej. Dlatego też z radością zagłębiłam się w Koźlaczkowej książce „Cud miód malina” i zamówiłam drugi tom, gdy tylko był dostępny.

Na „Cuda wianki” składa się pięć opowiadań, z czego dwa są znacznie dłuższe. Tak jak w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ani to spooky, ani love.

Początek obiecywał mi lekką, niezobowiązującą historię, która dostarczy rozrywki. Jednak szybko wszystko zaczęło iść nie tak. Tendecja spadkowa do samego końca.

Okropni bohaterowie. Do bólu stereotypowi.
Ona - zaciekła feministka, wykreowana przez chwytliwe hasła z instagrama. A może lepsze słowo to "wytresowana"? Śmiem wątpić, że często myśli samodzielnie.
On - bad boy. Nie potrafi myśleć o niczym innym jak o tyłku głównej bohaterki. W każdym zdaniu wciska podtekst seksualny. Nie rozumie słowa "nie", więc dodatkowo jest upośledzony.

Z nienawiści prędko przechodzą do "zabawnych zaczepek", które ciągną się przez całą historię. W tle coś tam straszy, ale bohaterowie są zbyt zajęci zalotami, żeby w ogóle zwrócić na to uwagę.

Książka nie zaskoczyła mnie w żadnym momencie, chociaż dałam jej szansę i doczytałam do końca. Teraz uważam, że nie było warto.

Ani to spooky, ani love.

Początek obiecywał mi lekką, niezobowiązującą historię, która dostarczy rozrywki. Jednak szybko wszystko zaczęło iść nie tak. Tendecja spadkowa do samego końca.

Okropni bohaterowie. Do bólu stereotypowi.
Ona - zaciekła feministka, wykreowana przez chwytliwe hasła z instagrama. A może lepsze słowo to "wytresowana"? Śmiem wątpić, że często myśli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od czasu, gdy zdarzało mi się wsiadać z nieznajomymi do BlaBlaCarów, minęło dobrych kilka lat a przez ten czas moje zdanie o większości społeczeństwa drastycznie się pogorszyło. Może dlatego, że czytam tyle thrillerów? Albo mrożących krew w żyłach artykułów? A może przestałam być ufna? Wszystko po trochu.

Charlie, główna bohaterka powieści „Tylko przetrwaj noc” to studentka. Po tragicznej śmierci swojej najlepszej przyjaciółki postanawia opuścić uczelnię. Szczęśliwy los od razu stawia na jej drodze chłopaka, który proponuje podwózkę. A Charlie śmiało wsiada z nim do samochodu. Przed nimi całonocna podróż. Dziewczyna nie czerpie przyjemności z jazdy zbyt długo. Już od początku coś jej nie gra. Zaczyna nabierać podejrzeń, że została sam na sam z kampusowym mordercą.

Są lata 90. Ludzie nie chodzą z komórkami w kieszeni. Nie używają komunikatorów. Charlie nie ma ze sobą żadnej broni. Za oknami trwa pierwsza śnieżyca w tym roku. Czujecie ten klimacik?
Riley Sager umie tworzyć opowieści, które wciągają już od pierwszych stron. „Tylko przetrwaj noc” czytało mi się świetnie, przynajmniej do pewnego momentu. Trochę za połową wszystko zrobiło się jakieś takie… za bardzo. Zwrot akcji gonił zwrot akcji, a przez to całe napięcie (tak wspaniale budowane) opadło.

Muszę jednak przyznać, że bawiłam się nieźle. Według mnie książki Sagera zapewniają przyjemną rozrywkę, a sam autor bawi się gatunkiem thrillera. Jeśli przymknąć oko na zakończenie i na fakt, że główna bohaterka nie jest najbystrzejsza – to naprawdę może się podobać. Ja polecam spróbować i wyrobić sobie własne zdanie.

Od czasu, gdy zdarzało mi się wsiadać z nieznajomymi do BlaBlaCarów, minęło dobrych kilka lat a przez ten czas moje zdanie o większości społeczeństwa drastycznie się pogorszyło. Może dlatego, że czytam tyle thrillerów? Albo mrożących krew w żyłach artykułów? A może przestałam być ufna? Wszystko po trochu.

Charlie, główna bohaterka powieści „Tylko przetrwaj noc” to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mam wrażenie, że Therese Bohman celowo kreuje swoje bohaterki na kobiety, do których ciężko zapałać sympatią. Można jednak je czasami zrozumieć, poczuć z nimi pewną bliskość. Można im równie dobrze współczuć, jak i denerwować się na ich głupotę.

„Ta druga” to opowieść dokładnie o TEJ DRUGIEJ. O bezimiennej kobiecie, która wdaje się w romans z żonatym mężczyzną. Podczas lektury poznajemy jej myśli. Opisane zostały tak dosadnie, że ma się wręcz wrażenie bycia w środku jej głowy. I choć początkowo mamy ochotę oceniać (bo jak to tak można, przecież to niemoralne!), później ze wstydem możemy przyznać, że niektóre odczucia są nam bliskie. Z książki bije wszechogarniająca samotność. Tak rozpaczliwa, że nie licząca się z tym, co powszechnie uznawano za poprawne. Uporczywa, mająca gdzieś uczucia innych ludzi.

Podobało mi się to, jak ta historia wciąga i to, jaka jest nieoczywista. Można powiedzieć, że nawet trochę kontrowersyjna. Na plus, bo skłania do refleksji.

Szczególnie bliskie wydało mi się przekonanie, że coraz częściej spotykamy się ze zjawiskiem odgórnie narzuconych norm. Mówi nam się, co jest dobre, a co należy wytykać innym, w każdej dziedzinie życia. Tolerancja to dzisiaj taka śmieszna sprawa – często ludzie uznający się za tolerancyjnych są tacy tylko wtedy, gdy ktoś przestrzega konkretnych schematów. Nie ma przyzwolenia na myślenie inaczej. Jest za to przymus odczuwania pewnych rzeczy w określony sposób.

„Nie da się żyć według jakiejś teorii.
To brak szacunku wobec życia.”

Tak, trafiło to do mnie mocno.

Mam wrażenie, że Therese Bohman celowo kreuje swoje bohaterki na kobiety, do których ciężko zapałać sympatią. Można jednak je czasami zrozumieć, poczuć z nimi pewną bliskość. Można im równie dobrze współczuć, jak i denerwować się na ich głupotę.

„Ta druga” to opowieść dokładnie o TEJ DRUGIEJ. O bezimiennej kobiecie, która wdaje się w romans z żonatym mężczyzną. Podczas...

więcej Pokaż mimo to