Dziennikarka, powieściopisarka, autorka książek podróżniczych. Pisze głównie o Bliskim Wschodzie i Afryce, ale interesuje ją także Europa Środkowa i Azja. Za reportaż o upadku komunizmu na Węgrzech De melancholieke revolutie (1990) otrzymała Nagrodę im. Henriette Roland Holst. Wyróżniono także jej dwie książki osadzone w Afryce: Mali blues (1996) otrzymało Nagrodę Kultury Wspólnoty Flamandzkiej i francuską Prix de l’Astrolabe, a De hoogvlaktes (2008) Nagrodę im. Nicolasa Bouviera.http://
Pomysł bardzo ciekawy - wyruszyć śladami wuja - misjonarza do Zairu (współcześnie Demokratyczna Republika Konga). Autorka przemierza kraj poznając ludzi i ich kulturę.
Jednak jest poznanie bardzo pobieżne, wyrwane z kontekstu historycznego. A wnioski strasznie naiwne. Lieve Joris uważa, że to wystarczy by napisać książkę o tym kraju.
Kiedyś rozmawiałem z misjonarzem, który w Kongo spędził 27 lat. Powiedział, że na samym początku myślał o napisaniu książki, jednak w miarę doświadczeń życiowych doszedł do wniosku, że nie rozumie tego kraju.
Dla autorki wszystko co dobre w Kongu skończyło się w roku 1960, w momencie odzyskania niepodległości od Belgów. Cóż za krótkowzroczność!
Zastanawia się dlaczego zniszczono pomnik Leopolda II? Cóż za niedouczenie! A może poprawność polityczna?
Przecież już na początku wieku XX wyszła na jaw zbrodnicza działalność poddanych “dobrotliwego władcy z długą brodą”. A nie chodzi tu o jakiś epizod, ale o 23 lata diabelsko okrutnego ludobójstwa. Niektórzy historycy podają liczby znacznie przekraczające 10 mln ofiar. ( Zainteresowany tematem polecam „Ducha króla Leopolda” - Adama Hochschilda).
Z książki wyziera bardzo niesprawiedliwa ocena rzeczywistości. Kongo to skutek ludobójstwa, eksploatacji kolonizatorów. Jakże łatwo krytykować stan po 1960 roku i wysuwać naiwne wnioski. Łatwo krytykować dyktatora Mobutu Sese Seko, ale przecież to wychowanek belgijskich misjonarzy i żołnierz armii Konga Belgijskiego. Czyżby wcześniej było lepiej?!
Większość afrykańskich krajów nie zostało przygotowanych do wolności. I to jest wina krajów, które dzisiaj też mają skłonność do dyktowania swoich warunków słabszym od siebie.
Mówią, że „Historia to nauczycielka życia” - szkoda tylko, że uczniowie wkładają jej śmietnik na głowę.
Choć książka opowiada o minionej już epoce panowania Mobutu, jakoś podskórnie odnoszę wrażenie, że życie w Kongu niewiele się zmieniło na lepsze, a więc jest w niej jakaś ponadczasowa, uniwersalna wartość... Niektóre sytuacje niepokojąco znajomo przypominają gagi z 'Misia' Barei, tyle że tutaj przytrafiły się naprawdę narratorce-autorce; ogłupiający wir absurdu, w jaki przyjdzie jej wdepnąć i co o mały włos bardzo źle się dla niej nie skończy sprawia, że przy czytaniu ogarnia człowieka jakiś dojmujący smutek.