Cztery tygodnie w Japonii Andrzej Banach 4,4
ocenił(a) na 113 lata temu Nie mam pojęcia, kim byli autorzy, ale zdjęcia przedstawiają ich jako nadętych, pełnych protekcjonalnej wyższości, upozowanych starannie „na tle” i jakkolwiek absurdem jest doszukiwanie się korelacji między wyglądem a stylem, tak w tym wypadku to widać w książce. Widać.
W latach ciemnego komunizmu – co też widać, podróż do Japonii zaczyna się od opisu podróży do Moskwy i zachwyt nad jej pięknością, zwłaszcza mrówkowców niedaleko centrum – Banachowie zostali skierowani do Japonii na cztery tygodnie i za cel najwidoczniej postawili sobie rozgryźć mentalność narodu i jego kulturę o ponad tysiącletniej historii w dwadzieścia osiem dni. Stąd różnych, bardzo ciekawych niekiedy, rzeczy można się dowiedzieć na przykład na temat zen albo klasycznych japońskich sportów. Na podobnej zasadzie ja mogłabym napisać traktat na temat, bo ja wiem, poezji chińskiej okresu Wiosen i Jesieni, bez choćby pobieżnej analizy tematu, chociaż pojecie o nim mam raczej mgliste. Podejrzewam, że Banach pisząc o rzeczach, z jakimi się stykał, kierował się swoim wrażeniem, przypuszczeniem i intuicją – może nie w tamtych czasach, ale obecnie mamy wolność słowa i nie będę się czepiać. Problem tylko w tym, że pozbawione jakichkolwiek realnych podstaw wiedzy czy znajomości przedmiotu „rozważania na temat” wartość mają relatywnie niewielką, a całość niebezpiecznie przypomina bełkot, z którego nic nie wynika. Proszę bardzo, bezcenna próbka stylu: „Jest w nauce zen dążenie tak silne jak instynkt płci, jest obłęd niepotrzebny a konieczny odkrywania tajemnicy, który usłyszeć można już w płaczu dziecka, a potem w stawianiu źle sformułowanych zagadnień. Jest w wiedzy zen (…) romantyczna „tęsknota młodopolska” i „metafizyczne nienasycenie” Witkiewiczowskie i Jungowski „archetyp niezaspokojonej potrzeby” (…)” i tak dalej, ale do czego dąży zen już nie wiemy. Zwłaszcza ta romantyczna młodopolska tęsknota, co z tego, że młodsza niż zen i nigdy nie mająca z nim styczności.
No i jeszcze ta jego protekcjonalna wyższość wobec kultury japońskiej, maskowana cieniutką warstewką próby zrozumienia i zaakceptowania. Jaka próba zrozumienia, kiedy po wywodzie na temat erotyzmu japońskiego zaznacza, że być może przez to, że pozbawiony był typowego dla chrześcijaństwa poczucia winy i grzechu, jest płytszy i mniej intensywny od erotyzmu i pojęcia seksualności (muahahaha, Zachód i seksualność) Zachodu. Lekko zdębiałam, kiedy to przeczytałam.
Szczytem ograniczenia było dla mnie zdanie o „Yasunuri (sic!) Kawabata”, którego książkę czytał w niemieckim tłumaczeniu nasz światły autor, a która nie zrobiła na nim wrażenia, co skomentował w ten sposób, że „recepcja obcych literatur odbywa się najczęściej na zasadzie uznanych autorytetów, snobizmu (…)”. No a jak miała na nim zrobić wrażenie, skoro w prozie Yasunariego nie ma akcji i napięcia, nie ma gwałtowności innej niż ukrytej pod grubą warstwą melancholii, a ktoś z tak krańcowym brakiem wrażliwości jak Banach nie ma szans na to, żeby poświęcić chwilę czasu na smakowanie opisu, na subtelność języka i refleksję nad wyciszeniem, introwertyzmem tej prozy, doskonałej zresztą.
Ja się już nie będę czepiać niespójności tekstu, braku jednolitego zapisu nazw własnych i samych ilustracji (na przykład: posąg Kannon o tysiącu rąk podpisany jako „statua buddyjska”, no litości),ale ignorancja tego faceta zasługuje na jakąś nagrodę.