Heroldowie Valdemaru Mercedes Lackey 7,1
Czy są książki, które czytaliście lata temu i chcielibyście, by teraz zostały wznowione? Większość z nas, książkomaniaków, którzy swoją czytelniczą przygodę zaczęli w dzieciństwie, ma takie książki, do których wraca myślą z sentymentem. Nie bez przyczyny jako dorośli sięgamy ponownie po Tajemnicze ogrody, Tomki, Anie czy Panów Samochodzików. Bywa, że ponowna lektura nas rozczarowuje, ale też czasem nie umiemy spojrzeć na takie książki krytycznie. Ja mam tak choćby z serią Mercedes Lackey o heroldach, dlatego zamiast typowej recenzji, zostawię tu małą opowieść.
Kiedy miałam jakieś dwanaście-trzynaście lat spędzałam sporo czasu w filiach biblioteki w moim rodzinnym mieście, wybierając sobie lektury. Nigdy nie trzymałam się działu dziecięcego, tym bardziej że już w tym czasie sięgałam po poważniejsze książki. I wtedy odkryłam dla siebie dział z fantastyką.
Oczywiście znałam już Lema i Peteckiego, bo te książki miałam w domu, ale w czeluściach biblioteki odkryłam całe królestwo fantastycznych światów. W tym Mercedes Lackey. Do jej książek przyciągnęły mnie przede wszystkim okładki, w typowym dla tamtego czasu stylu, a właściwie mknąca na białym koniu (i bynajmniej nie roznegliżowana) jasnowłosa dziewczyna. I tytuł - Strzały królowej. I tak, tom po tomie, przepadałam w świecie heroldów z Valdemaru, najpierw pochłaniając trylogię o Talii, potem odnajdując kolejną - o magu Vanyelu. Te książki były moją bramą do świata high fantasy i literatury bynajmniej nie dziecięcej czy młodzieżowej i w pewien sposób ukształtowały mnie jako czytelnika.
Wracałam do tych książek przez lata, wciąż pamiętając, którą trylogią dysponuje która filia, i wracałam do nich także później, gdy dorosłam i miałam za sobą masę innych świetnych powieści fantasy. Jednak w czasie, gdy zaczęłam dysponować realnymi funduszami na własne książki, powieści Lackey były już niemal niedostępne i właściwie do dziś mają status niemal białych kruków.
W międzyczasie na rynku pojawiło się kilka kolejnych książek ze świata Valdemaru, które oczywiście szybko postawiłam na regale, ale wciąż tęsknie spoglądałam na ceny moje trzy ulubione trylogie i dodatkową, świetną zresztą, powieść (Prawo miecza).
Możecie się zatem domyślić, jaką euforię wywołała u mnie wiadomość, że Zysk i s-ka zdecydował się wznowić trylogię o Talii - i to od razu w jednym, zbiorczym tomie, pod tytułem Heroldowie Valdemaru. Musiałam co prawda przeboleć niemal rok odraczania premiery, ale wreszcie w moje ręce trafiła książka, która rozbudziła moją miłość do fantasy i za którą tęskniłam od lat.
Na tłuściutki tom (870 stron) składają się tak naprawdę trzy powieści, które trudno streścić, nie spojlerując poprzednich. Osią wszystkich jest Talia, która spełnia swoje marzenie o zostaniu Heroldem z Valdemaru, co ma też swoją cenę.
ciąż pamiętam mój pierwszy zachwyt nad koncepcją królestwa, które przed działaniem magii chroni dziwna, powoli słabnąca bariera, i w którym władza opiera się na szlachetnych przesłankach, których gwarantem są Towarzysze - magiczne istoty objawiające się pod postacią białych koni, decydujące o tym, kto jest godny wstąpienia w szeregi Heroldów, szybsze, silniejsze od zwykłych zwierząt i umiejące się ze "swoim" człowiekiem komunikować. Może i brzmi to idealistycznie, ale czy nie to jest wspaniałym motorem napędowym high fantasy - szlachetni bohaterowie kontra spiski i zło? Oczywiście obecnie uwielbiam bohaterów ambiwalentnych, ale to wcale nie przeszkadza mi z zapałem ponownie pochłaniać całej trylogii Strzał królowej.
Tym, co lata temu wzbudziło mój zachwyt, była też wspaniała, przypominająca rodzinę społeczność Heroldów, której najważniejszą zaletą była pełna inkluzywność. Heroldami byli zarówno szlachetnie urodzeni, jak i wychowane w slumsach sieroty, tak samo mężczyźni, jak i kobiety (w niczym im nie ustępujące),a panująca wśród nich tolerancja sprawiała, że łączyli się w pary nie tylko w "klasycznym" wydaniu. Na równych prawach obok związków damsko-męskich funkcjonowały tam związki jednopłciowe. (Tak naprawdę to właśnie w tych książkach zetknęłam się po raz pierwszy w życiu z reprezentacją dziś określaną jako LGBT i jej pozytywnym wizerunkiem. I myślę, że to było świetne doświadczenie. Ba, to w powieściach Lackey miałam po raz pierwszy do czynienia z homoseksualnym protagonistą - w serii o Vanyelu). Jednocześnie ten nieco idealistyczny obraz wcale nie sprawia, że książka jest przesłodzona, bo dzieje się w niej wiele mrocznych, bolesnych rzeczy. I sam fakt, że kolegium Heroldów jest niczym bezpieczna przystań, mnie, jako czytelnika, bardzo urzekł.
Trudno jest mi spojrzeć na tę historię krytycznie, kiedy na sam widok okładki uruchamiają się całe pokłady pozytywnych wspomnień z lektury i (dosłownie) lat spędzonych na re-readingach. Teraz także dosłownie książkę pochłaniałam, rozkoszując się ponownym spotkaniem z ukochanymi bohaterami i drżąc o nich mimo tego, że wiedziałam, co się im przydarzy.
Heroldowie Valdemaru to w moim odczuciu udane high fantasy z ciekawie wykreowanym światem, inkluzywną reprezentacją bohaterów, a przede wszystkim wielopoziomową intrygą obejmującą spiski, wojny, magię. Ciekawy koncept na sparowanie magicznych istot o wyglądzie koni z obdarzonymi nadprzyrodzonymi zdolnościami ludźmi gotowymi do poświęceń za swój kraj. Do tego wartka akcja, urzekający wątek uczuciowy, który nie dominuje nad fabułą, i mroczne siły czyhające na swój czas. Owszem, czasem jest nieco sentymentalnie, ale... jak dobrze czasem jest poddać się takiej lekturze, w której strony dosłownie uciekają spod palców. Walka, wojna, miłość, magia - niczego tu chyba nie brakuje. Czy wam się spodoba? Nie wiem. Ja do serii mam ogromny sentyment i z przyjemnością do niej wracam. I mam cichą (albo wcale nie cichą) nadzieję, że wydawnictwo wznowi też kolejne opowieści z Valdemaru, zarówno uzupełniające historię ze Strzał - Prawo miecza, jak i moją ukochaną trylogię o Vanyelu, czyli Sługę magii, Obietnicę magii i Cenę magii, przy której wylałam całe morze łez. I pozostałe książki, które tak trudno dziś zdobyć, a które wspólnie tworzą cały ten świat i jego mitologię.
Tę sentymentalną, daleką od recenzji opowieść, na tym życzeniu zakończę. I psst. Spróbujcie sami, bo choć książka ma spory gabaryt, to w czasie lektury nawet nie zauważycie upływu czasu.