Wiek ukraińsko-polski. Rozmowy z Bohdanem Osadczukiem Basil Kerski 7,0
ocenił(a) na 72 lata temu - Polsko-ukraińska tragedia absolutnie przekonała mnie, że trzeba przeciwko niej walczyć, bo inaczej grozi nam perspektywa wzajemnych mordów w nieskończoność. Zarówno bowiem Niemcy, jak i bolszewicy rozniecali tę nienawiść miedzy nami – mówi w tych pasjonujących wspomnieniach mądry, prawy, nieżyjący już wielki przyjaciel Polski Bogdan Osadczuk, orędownik współpracy obu narodów, mimo złych wspomnień z II RP.
Był synem żołnierza Petlury, który po 1920 r. pracował w Polsce jako nauczyciel, ale nie wolno mu było nauczać na terenach, gdzie mieszkali Ukraińcy. Uczył zatem w szkole w Pińczowie (o niebo lepszy los niż innych naszych sojuszników z 1920 - w Rydze zdradzonych o świcie....).
I tam właśnie endecki ksiądz katecheta nazwał młodego Bohdana „ukraińską świnią” – za co całkiem słusznie usłyszał w odpowiedzi, że jest ”faszystowską świnią”. Musiał zmienić szkołę, a ojca zwolniono – był to faktycznie czas faszyzacji Polski za późnej, brzydkiej sanacji, flirtującej z endectwem.
W czasie wojny Osadczuk nie identyfikuje się z biorącym górę wśród „polskich” Ukraińców antypolskim nurtem nacjonalistycznym, chce uniknąć możliwej mobilizacji do UPA. Nie był też zwolennikiem Niemców, zwłaszcza gdy dowiedział się o bestialstwach wielkorządcy okupowanej Ukrainy Ericha Kocha, no i sam widział, co Niemcy robią z ukraińskimi jeńcami z Armii Czerwonej. A banderowców miał za zbrodniarzy, działających faktycznie na korzyść i Hitlera, i zarazem Stalina. Podkreślał zawsze, że tylko ten nurt polityki ukraińskiej był za eksterminacją Polaków.
Podejmuje zatem decyzję niczym Tyrmand: sam jedzie do Niemiec, a korzystając z pewnego - ale tylko pewnego - „uprzywilejowania” Ukraińców, zaczyna studia w Berlinie - obok wielu Węgrów, Słowaków, Chorwatów czy „białych” Rosjan. I orientuje się, że Niemcy raczej umiarkowanie popierają Hitlera w miarę wojny.
A gdy wojna się kończy i wkraczają Sowieci, niechybnie wpadłby w ręce NKWD, gdyby nie błąd przemądrzałego urzędnika niemieckiego. Wydając mu tymczasowy ausweis jako studentowi „auslanderowi”, wpisał jako jego miejsce urodzenia nie rodzimą Kołomyję w Galicji (po niemiecku „Kolomea”),tylko włoskie miasta „Colomea”. – Nie ma takiego miasta Kołomyja, a Galicja to kraina w Hiszpanii – stwierdził (jak w „Misiu”) urzędnik, wpisując mu ostatecznie narodowość „Italien” i poniekąd ratując mu życie. Mógł bowiem potem zgrywać wobec NKWD i w ogóle Sowietów włoskiego studenta, coś tam bełkocąc w tym języku, a że nigdy nie trafił na Sowieta, który znałby włoski…. - Jakiś za…..y Italianiec – mówili do siebie Sowieci, każąc mu spadać do siebie.
A w 1945 r. Osadczuk „załapał się” po znajomości z kolegą z konspiracji AL do Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie jako przedwojenny obywatel RP. Gdy zaczęło się wobec niego robić gęsto odszedł stamtąd bez pożegnania i zaczął prace w nowo tworzonej niemieckiej prasie. A potem podjął współpracę z paryską „Kulturą” i Radiem Wolna Europa. Do końca miał świetne kontakty z Giedroyciem i Nowakiem….
Warto pamiętać że było więcej takich właśnie Ukraińców jak Osadczuk. Innym był zmarły jak i on sam w początkach lat 2000 Jewhen Stachiw, dawny żołnierz UPA, potem przyjaciel Polski i wróg wszelkich nacjonalizmów.
I ci bliscy Polsce ludzie zawsze pytali o jedno: dlaczego II RP prowadziła tak niemądrą politykę narodowościową – gdy co trzeci obywatel nie był Polakiem… Mogę to zrozumieć, gdy patrzę na dzisiejszą politykę władz, i zachowania wielu moich rodaków. Nienawiść do paru narodów mamy po prostu w DNA, a do Ukraińców paradoksalnie chyba największą - co wujka Władimira Władimirowicza bardzo, ale to bardzo musi cieszyć...