Horror archeologiczny, horror słowiański (a właściwie prasłowiański),klasyczny horror, jakich tak mało wydaje się w Polsce. Wszystko powyższe to prawda. „Maska Luny” to nawet nie zapomniana, ale po prostu mało znana książka. A szkoda, bo jest to naprawdę przyzwoicie napisana historia. Rzadko zgadzam się z blurbami na okładkach, ale tym razem dostajemy dokładnie to, o czym pisze Jarosław Grzędowicz w krótkim tekście zachęcającym do sięgnięcia po tę powieść. Są prasłowiańskie demony, klątwy oraz zagadki z przeszłości. A wszystko to podane w dość klasycznej, ale zawsze dobrze sprawdzającej się formie. Klątwy objawiają się w postaci dziwnych wypadków i niewytłumaczalnych zdarzeń na wykopaliskach. Zagadki z przeszłości odkrywamy poprzez stare notatki, opowieści miejscowych oraz rozmowy specjalistów, którzy snują ciekawe teorie na temat miejsca akcji. Do tego warstwa obyczajowa jest przedstawiona bardzo dobrze. Dialogi realistyczne a postaci zarysowane sensownie. Naprawdę poczułem sympatię do bohaterów. Żeby nie było za pięknie „Maska Luny” ma też wady. Zakończenie jest jak dla mnie trochę za bardzo metafizyczne, aczkolwiek ma ono ręce i nogi. Okładka jest niezbyt atrakcyjna i kojarzy mi się z różnego rodzaju półamatorskimi publikacjami ezoterycznymi, jakich ukazywało się sporo w pierwszej połowie lat 90. w Polsce. I chociaż biorąc pod uwagę treść książki to skojarzenie jest jak najbardziej trafne, to jednak okładkowa grafika nie zachęca do sięgnięcia po ten horror.
Nową książkę można kupić w sklepie internetowym wydawcy za symboliczne 10 złotych. Warto.
Dwanaście odsłon smacznie podanej makabry.
Jarosław Moździoch wydał dwie autorskie książki: oprócz ocenianego zbioru powieść Maski Luny. Obie jeszcze w latach zerowych. A potem zamilkł. Wielka to szkoda bo zebrane w tomie opowiadania zapowiadają autora uzdolnionego w dziedzinie drastycznego horroru. Naprawdę porządna literatura grozy podlana osobliwościami i mrokiem. Szkoda, że brak dalszego ciagu.