rozwiń zwiń

Światy moich bohaterów układam ze szczegółów

Zofia Karaszewska Zofia Karaszewska
17.03.2018

Z Angeliką Kuźniak, reporterką, autorką m.in. książek o Zofii Stryjeńskiej, Papuszy, Ewie Demarczyk, w związku z premierą ksiażki Krótka historia o długiej miłości rozmawia Zofia Karaszewska.

Światy moich bohaterów układam ze szczegółów

To historia o miłości, w którą trudno uwierzyć.

Na początku rozmawiali przy użyciu alfabetu Morse’a. Kawałkiem metalu lub knykciem stukali w dzielącą ich ścianę. Pewnej nocy ona opowiedziała mu całą historię Tristana i Izoldy. 
Gdy przeniesiono ich do innych więzień, pisali do siebie listy. W jednym tak Ju pisał do Małej: 

„Cóż za radość szalona – otrzymałem dwa listy od Ciebie. Dwa nowe strumienie otuchy…”.

Pierwszy raz – bez krat, siatek i zasuw – zobaczyli się na swoim ślubie. 

Mała i Ju to pseudonimy Wiesławy Pajdak i Jerzego Śmiechowskiego – łączniczki i żołnierza Polski Podziemnej walczących z niemieckim okupantem. Za działalność niepodległościową po II wojnie światowej zostali skazani na lata stalinowskiego więzienia. Tam właśnie się w sobie zakochali.

Zofia Karaszewska: To zazwyczaj pani zadaje pytania. Jak się pani odnajduje po drugiej stronie?

Angelika Kuźniak: Jakoś sobie radzę (śmiech). Konieczność mówienia o książkach, które piszę, wyleczyła mnie z nieśmiałości. Lubię spotkania z ludźmi, a rozmowa takim spotkaniem jest.

A przepytywać pani lubi?

Przepytywać to chyba nieodpowiednie słowo. Wolę: wyrozmawiać. Uważam też, że można pytać o wszystko. Ale trzeba dać rozmówcy prawo do milczenia. W 2011 roku pojechałam do Toskanii, żeby spotkać się ze szwajcarską pisarką Mariellą Mehr („Raz, dwa trzy, dzisiaj umrzesz Ty” wywiad został opublikowany w Dużym Formacie nr 109 dodatku „Gazety Wyborczej", wydanie z dnia 12/05/2011).

Mehr była „dzieckiem Jeniszów, należących do Romów, potocznie nazywanych Cyganami". W Szwajcarii obowiązywało wtedy prawo, według którego za „gen koczowniczy" odpowiadały matki i dlatego dzieci powinny wychowywać się z dala od nich. Matka Marielli Mehr była jednym z pierwszych 619 dzieci zabranych rodzicom w ramach akcji „cywilizowania koczowników". Syn Marielli Mehr był jednym z ostatnich. Mehr została odebrana matce tuż po urodzeniu. Do szóstego roku życia nie wypowiedziała ani słowa. Lekarze próbowali przełamać to milczenie przetrzymując ją przez wiele godzin w wannie z lodowatą wodą.

Pamiętam siedziałyśmy u niej w kuchni.

Poprosiłam: Zacznijmy.

Urodziłam się 27 grudnia 1947 roku. Urodziłam się w Zurychu, na chodniku przed szpitalem. Byłam pijana, bo pijana była moja matka. Zanim przybiegł lekarz owinęła pępowinę wokół mojej szyi i próbowała mnie udusić. Nie krzyczałam. Nic. Tylko cisza. - to były pierwsze zdania, które usłyszałam podczas tej rozmowy. Nie chciałam od razu pytać dalej, bo wiedziałam, że każdy krok to ogrom cierpienia, z którym musiała się mierzyć. Więc oddech. Milczenie. Dopiero wtedy kolejne pytania: o pobyty w sierocińcach, w rodzinach zastępczych, szpitalach. Pytania o wielokrotne gwałty, o blizny na ramieniu, czyli ślady po samookaleczeniu.

Rozmowa potrzebuje czasu. Ktoś zresztą kiedyś powiedział, że jedyne, co człowiek może dać drugiemu człowiekowi, to czas i słowo.

Naprawdę można pytać o wszystko?

Myślę, że można, ale trzeba pamiętać, że czasem milczenie, brak odpowiedzi jest dużo wymowniejsze niż słowo.

Chyba dobrym przykładem będzie moje spotkanie z Hertą Müller, wiosną 2009 roku, kilka miesięcy przed tym jak dostała nagrodę Nobla. W mailu poprosiłam o dwa spotkania, ale nie zgodziła się. Uprzedziłam ją, że przyjedzie też Anka Bedyńska, znakomita fotoreporterka, często razem pracowałyśmy. Na to Herta Müller dodała tylko, że nie lubi, kiedy robią jej zdjęcia.

Spotkałyśmy się w Berlinie w Domu Literatury. Pogoda na zewnątrz była zmienna, więc najpierw Anka poprosiła o możliwość zrobienia zdjęć. Wróciły po pięciu minutach. Herta była roztrzęsiona, miała łzy w oczach. Wiedziałam , że przede mną trzy zadania: uspokoić ją, uspokoić siebie i przeprowadzić rozmowę. Czekałam w milczeniu. A wtedy pomogła mi sama Herta Müller. Zaczęła się usprawiedliwiać: za każdym razem, kiedy widzi błysk flesza, przypomina sobie błysk flesza aparatu oficerów securitate.

Potem było już łatwiej. Może dlatego, że rozmawiałam z nią nie jak z wielką pisarką, ale jak ze zwykłym człowiekiem (wywiad „Przećwiczyłam śmierć” został opublikowany w Dużym Formacie nr 141, dodatku „Gazety Wyborczej", wydanie z dnia 18/06/2009).

Tematy - jak pani je znajduje?

Wychowałam się w miasteczku na granicy z Niemcami, studiowałam w Niemczech, więc na początku szczególnie bliskie były mi tematy polsko-niemieckie. Pierwszy reportaż też ich dotyczył. Był 1999 rok. Któregoś dnia dotarłam rowerem do wioski Lubin, niegdyś Wildenhagen. Na ścianie kościoła zobaczyłam tablicę, a na niej napis: „Z wielką miłością i żalem wspominamy tych, którzy w bezsensowny sposób postradawszy życie, na zawsze tu pozostali”. Zaczęłam pytać. Okazało się, że to właśnie w Wildenhagen przed wkroczeniem Armii Czerwonej, w lutym 1945 roku, Niemki popełniły masowe samobójstwo. Ze strachu, bo wieść o tym, że rosyjscy żołnierze gwałcą i mordują, docierały i do nich. Tamtego dnia gospodyni Ida Valentin biegła po wiosce z długim kuchennym nożem i krzyczała: „Iwany idą, kobiety, musimy się zabić”. Weszły więc do jakiejś izby, stało w niej kilka kaflowych pieców. Najpierw próbowały się powiesić na haczykach, na których zazwyczaj suszy się bieliznę. Sznury się zrywały, haczyki były za słabe. Wtedy Ida Valentin zarządziła, że wszystkie pójdą na strych. Tam rozegrała się największa tragedia. Przeżyła ją jedna dziewczynka, wówczas dziewięcioletnia Adelheid, którą próbowała powiesić jej własna mama. Dziś Adelheid mieszka we Frankfurcie nad Odrą. Czytałam wtedy „Magazyn Gazety Wyborczej”, więc napisałam e-mail do Małgorzaty Szejnert, wtedy szefowej działu reportażu, opowiadając bez szczegółów historię kobiet z Wildenhagen. Odpowiedź przyszła szybko: Proszę pisać, ale jeśli będzie pani potrzebować pomocy – mamy świetnego reportera. I tak w moim zawodowym życiu pojawił się Włodzimierz Nowak. Razem opisaliśmy tę historię.

Papusza to wiersze i jej wrażliwość. Zresztą książka o tej Cygance, co chodziła do lasu i śpiewała do drzew, jest mi najbliższa. Może dlatego, że pisanie jej było jak operacja na otwartym sercu. Trzeba było pogadać ze sobą, odgruzować dawno zapomniane emocje, żeby choć trochę zbliżyć się do jej wrażliwości, poczuć podobnie. Wiem, że jeśli komuś ta książka się spodoba, to prawdopodobnie dogadamy się także prywatnie.

Stryjeńska zachwyciła mnie „nieomylnym chlaśnięciem pędzlem”. I tym, co w jej obrazach najważniejsze – szaleństwem barw. „Czerwienią wyzywającą”, „czerwienią zawstydzoną” i „wyczerpaną”, „błękitami świątobliwymi” i „diabelskimi”. Oraz ciętym, cudownie ironicznym językiem wspomnień, które spisała. Z kolei książka o Marlenie Dietrich nie powstałaby, gdyby nie mały notes z kilkoma polskimi nazwiskami. Znalazł się wśród 25 ton rzeczy, które po śmierci Dietrich trafiły do archiwum w Berlinie. Ewa Demarczyk - to jasne. Muzyka, muzyka.

A jak przyszła do Pani ta historia nieprawdopodobnej więziennej miłości?

Pierwszy raz natknęłam się na tę historię czytając książkę Małgorzaty Szejnert Śród żywych duchów. To była drobinka oczywiście, bo nie o taką miłość w tamtej książce chodziło, a nazwisko Śmiechowskich pojawiło się jako jedno z wielu. Kiedy kilka lat później usłyszałam w radiu reportaż Eweliny Karpacz-Oboładze „Literka po literce” o miłości państwa Śmiechowskich, byłam już pewna, że to świetny pomysł na książkę. Od początku oczywistym było dla mnie, że napiszemy ją wspólnie. Ewelina już wtedy przyjaźniła się z państwem Śmiechowskimi, dużo z nimi rozmawiała. Ja poznałam jedynie panią Wiesławę.

Ta miłość zaczęła się od rozmowy.

Czyli od tego, co tak naprawdę najważniejsze, najintymniejsze. Wokół strach, okrutne dekoracje i nagle drobny prześwit w ścianie, i ta chwila, w której on po raz pierwszy słyszy jej głos. Bo ona śpiewa mu piosenkę Fogga „Bluzeczka zamszowa", która kojarzyła się obojgu z wolnością.

Zakochali się w swojej obecności?

Tak, to ładne określenie. Zakochali się w swojej obecności. Dzieliło ich kilkanaście centymetrów muru. Dziś chyba nawet trudno nam sobie wyobrazić, jak samotni musieli się czuć. On w celi z wiszącym nad głową wyrokiem śmierci i ona, która obiecała sobie „będę od niego silniejsza". Dotrzymała słowa. „Cóż za radość szalona – otrzymałem dwa listy od Ciebie. Dwa nowe strumienie otuchy…” - pisał Jerzy do Wiesi, kiedy siedzieli już w różnych więzieniach.

Czy ta miłość wybuchłaby tak, gdyby nie okoliczności?

To trudne pytanie. I nie wiem, czy ktokolwiek - poza książkową Małą i Ju - mógłby na nie odpowiedzieć. Jerzego światem na zewnątrz szantażowano. Z tego powodu postanowił go od siebie odsunąć, zapomnieć. Na wolności miał żonę, która świata za murami nie znała. A Wiesia i Jerzy żyli z tym samym lękiem, z podobnymi emocjami. Nocami oboje słyszeli strzały, którymi zabijano więźniów i turkot kół wozu, którym wywożono ciała pomordowanych.

Wzięli pierwszy ślub więzienny?

To pani Wiesia twierdziła, że był pierwszy. Trudno to sprawdzić, ale ufam jej. W 1962 roku państwo Śmiechowscy wzięli jeszcze ślub kościelny. Pan Jerzy kiedyś powiedział: „Ta miłość i to małżeństwo, to jest coś, co nam się naprawdę udało”.

Ciężko pisać o takiej miłości – niemożliwej? Nierealnej?

O miłości w ogóle ciężko pisać. Wymaga więc precyzji. Łatwo popaść w egzaltację. Nie jestem typem przymiotnikowca, wolę krótkie, bardziej surowe zdania.

Poruszyła coś w pani ta historia?

Dla mnie „Krótka historia o długiej miłości” była z różnych względów bardzo ważna. Pisałam ją trochę na leżąco, w chorobie, kiedy przestałam chodzić. Wtedy mogłam się przekonać, że na miłości i przyjaźnie pracujemy przez całe życie. Nigdy bym się nie spodziewała, że ludzie nagle zaczną się wokół mnie organizować sami i mi pomagać. Jestem szczęściarą, że ich mam. To wtedy ktoś mi powiedział: przecież ty na to pracowałaś. A ja tylko zawsze znajdowałam czas dla kogoś, kto jest dla mnie ważny.

Ta książka jest takim prezentem dla mnie i dla Eweliny, która także była przy mnie podczas choroby. Mam nadzieję, że dla czytelników także się nim stanie. Jeśli nie wywoła wzruszenia, to może chociaż ktoś porozmyśla o swoich bliskich, o relacjach, uczuciach. Trzeba pamiętać, że miłość - jak powiedzieli bohaterowie innego mojego reportażu - „nie jest dana na zawsze”.

Czytelnik jest dla pani ważny?

Oczywiście, choć rzadko podczas pisania o nim myślę. Pamiętam za to o słowach Kurta Vonneguta: „Pisz tak, aby zadowolić tylko jedną osobę. Jeśli otworzysz okno i będziesz się kochał z całym światem, twoja powieść dostanie zapalenia płuc". Najpierw więc piszę dla siebie, ale z nadzieją, że opowieść spotka czytelnika o podobnej wrażliwości. Że go coś zastanowi, poruszy.

Bardzo ważny jest dla mnie też język opowieści. Po zebraniu materiału czytam go wielokrotnie i zastanawiam się, jak poprowadzić narrację. Często pomagają mi sami bohaterowie. Zarówno Papusza, jak i Stryjeńska używały języka, który określał ich osobowość. Myślę, że pisanie „z zewnątrz” nie pozwoliłoby nam być blisko bohaterek. A na tej bliskości mi zależało. Papusza, już i tak obca – bo Cyganka, bo poetka, bo pod koniec życia chora psychicznie – stałaby się jeszcze bardziej obca. U Stryjeńskiej trudno byłoby uchwycić furię, energię. W przypadku Papuszy miałam dodatkowo jej głos, kilkanaście godzin archiwalnych nagrań. Z nich montowałam monologi. Trochę jak w reportażu radiowym czy przy układaniu puzzli. Marlene natomiast, zdyscyplinowana, konkretna, pruska. Stąd narracja prowadzona równoważnikami zdań. Przy „Krótkiej historii o długiej miłości” było jeszcze inaczej. Pamiętam, jak z Eweliną Karpacz-Oboładze – współautorką książki – zastanawiałyśmy się nad stylem pisania. Lapidarność narracji była świadomym wyborem. Nie chciałyśmy z Eweliną niczego przymiotnikowo rozmalowywać.

…bo mogło by czytelnika zemdlić?

(śmiech) Tak, to prawda. Starałyśmy się w narracji towarzyszyć emocjom bohaterów, czasem surowo, czasem z większą czułością. Nie tak oczywistą, bo ledwie zasugerowaną, ale uważni czytelnicy z łatwością ją zauważą.

Czy bohaterowie zostają z panią na dłużej?

Oczywiście. Choć czasem tylko w drobiazgach. Pamiętam zapach stęchlizny w mieszkaniu starego tancerza flamenco na St Pauli w Hamburgu. Sylvin Rubinstein podczas wojny tańczył z siostrą Małke w warszawskiej Adrii. Byli Imperio i Doloroes. Małke zginęła. A Sylvin po wojnie, z tęsknoty za nią zaczął występować jako Imperia Dolorita. W dwóch kostiumach, damskim i męskim. Sam zresztą szył sobie suknie na występy. Na moim stole w warsztacie do dziś leżą kastaniety od niego. Mam też metrówkę, którą w fabryce w Niemczech produkował ojciec innej mojej bohaterki. Muzyka, zdjęcia, łzy na policzku. Opuchnięte knykcie palców, którymi Mała i Ju opowiadali sobie życie. Widzę ich w przebłyskach.

A wybrała już pani nowego bohatera?

Teraz pracuję nad opowieścią o Oldze Boznańskiej, prawdopodobnie ukaże się jesienią. Nazywa się ją „szarą malarką”, a tymczasem w oku słynnej „dziewczynki z chryzantemami” można znaleźć kilkanaście pigmentów! „Szczegół to palce olbrzyma” mówił Philip Roth. I ja się z tym zgadzam. Ze szczegółów układam światy moich bohaterów.


komentarze [4]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Tomek 22.03.2018 14:23
Czytelnik

czy to nie jest tak, że takie historie czyt. takie związki mogą się noarodzić tylko w niezwykłych okolicznościach? czy też - tylko kiedyś tak być mogło...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
allison 17.03.2018 18:28
Czytelniczka

Ciekawa rozmowa, która odsłania kulisy powstawania książek cenionej przeze mnie Angeliki Kuźniak.
Życzyłabym sobie więcej takich tekstów na LC:)

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Zofia 22.03.2018 13:11
Autorka/Redaktorka

Dziękuję :)

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Zofia 14.03.2018 15:24
Autorka/Redaktorka

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post