-
Artykuły
Książki w wakacyjnym klimacie: stwórzmy listę tych, które warto przeczytaćAnna Sierant13 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 28 czerwca 2024LubimyCzytać432 -
Artykuły
Długa lista Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus 2024: kto został nominowany?Anna Sierant14 -
Artykuły
Dołącz do grona oficjalnych recenzentów Lubimyczytać! Otwieramy rekrutacjęLubimyCzytać40
Biblioteczka
No miałem nic nie pisać. Ugiąć się pod presją średniej z szesnastu tysięcy ocen. Myślę sobie: tylko mi na hipstera wyjść przyjdzie. Tyle że co kilka rozdziałów od nowa pokrywka mi się unosi, i kiedy doszedłem do szopki, jaką Artem [!] urządza nad znalezioną fotografią, zacząłem przelewać w opinię całą swoją złość na tę grafomanię.
Pomysł na fabułę: X ma przejść od A do B z misją C, po drodze wikłając się w kolejne scenki. Schemat znany z tysiąca realizacji (choć sprawdzający się głównie w utworach dla dzieci), ale podczas gdy z innych autorów w pamięć zapadają Bankier i Pijak, zwariowana herbatka, sidła na króliki czy król Słoneczko XV, tutaj każdy epizod jest do bólu nijaki i można by go bezstratnie pominąć: ten z komunistami, ten z faszystami, ten z fanatykami religijnymi, ten z halucynacjami – wszystko mechanicznie nagarniane z hałdy miału-banału. Nieokraszone ani szczyptą dystansu. Przeplatane filozofowaniem tak podwórkowym, że wysiedzieć trudno. A i sama misja justunkiem jakby pisana, taka z łapanki.
Co ciekawe, nie ma w powieści bohaterek. O, przepraszam, A. kiedyś miał mamę. I jeszcze gdzieś jedna podała jedzenie. Najwięcej ich chyba w zdaniu: „Kobiet na Smoleńskiej prawie nie było widać”. Choć doprawdy nie wiadomo, którą płeć autor potraktował gorzej: męskość sprowadził do przerzucania militariów z ramienia na ramię.
Cóż takiego A. robił nad tą nieszczęsną fotografią? Ano, najpierw i przede wszystkim wygospodarował czas. Miał ledwie zdążyć gdzieś tam dojść, ale najwyraźniej autor po znajomości zatrzymał mu stoper na tę okoliczność. Nie miał żadnych problemów manualnych, choć dopiero co miał je z guzikami Daniły. Potem szuka lustra, żeby się obejrzeć – uwaga, w masce przeciwgazowej, tak, tak, tej widocznej na okładce książki, i po ciemku! – i to, co zobaczy, porównać z dwuletnim dzieckiem ze zdjęcia, czy to czasem nie on... Do wtóru rozważań, czy dwa lata nie gryzą się z trzema latami.
To rzewne scenidło to tylko kropla w deseniu podobnych. Ostatnie, do czego dosłuchałem: A. leży sparaliżowany i podsłuchuje „przypadkowy” monolog, długi i nudny, a przede wszystkim tłumaczący czytelnikowi, o co zaraz będzie chodzić – innego uzasadnienia dla tego „przypadkowego” monologu nie ma.
Rok temu nie wierzyłem, że dam radę nie dosłuchać audiobooka do końca. Przecież audiobook słucha się sam. Wysiłku tyle, co przepuścić sidik przez odtwarzacz. A jednak...
Jedynym jasnym punktem jest znakomity jak zwykle Krzysztof Gosztyła, który wyłazi ze skóry, żeby uratować tę ramotę, ale uratować się jej nie da. Za lektora dałbym dodatkową gwiazdkę, ale zaraz ją odejmuję za tłumaczenie i wydanie. Anglicy i Francuzi mają Artyoma, Niemcy Artjoma, tylko nas tłumacz uraczył „Artemem”. Podobnie z nazwiskiem autora w pisowni ni przypiął, ni przyłatał angielskiej. Poprawne spolszczenie nazwy „Moskwa” wygląda w tym translatorsko-wydawniczym uniwersum na poważny wypadek przy pracy...
Jak dorwany przez mutanty będę kiedyś konał w męczarniach, przypomnijcie mi koniecznie, żeby do głowy mi nawet nie przyszło zgasnąć przed wyrecytowaniem obowiązkowych formułek dla niewystarczająco kumatych czytelników gdzieś tam nade mną.
No miałem nic nie pisać. Ugiąć się pod presją średniej z szesnastu tysięcy ocen. Myślę sobie: tylko mi na hipstera wyjść przyjdzie. Tyle że co kilka rozdziałów od nowa pokrywka mi się unosi, i kiedy doszedłem do szopki, jaką Artem [!] urządza nad znalezioną fotografią, zacząłem przelewać w opinię całą swoją złość na tę grafomanię.
Pomysł na fabułę: X ma przejść od A do B z...
Kiedy kilkanaście lat temu powołałem do życia artykuł „Wiktor Coj” w polskiej Wikipedii (w swym pierwszym kształcie nie dłuższy od esemesa), nawet nie przypuszczałem, że kiedyś w moje ręce trafi tak bogata książka o tej postaci. I o innych. I że wywróci mi całe postrzeganie rosyjskiego muzycznego undergroundu. O ile sam Coj wyszedł z tej konfrontacji z tarczą, a nawet urósł, o tyle cała reszta w sensie sentymentalnym runęła jak domek z kart. Oj, na to nie byłem gotów. Я знал, что будет плохо, но не знал, что так скоро. No dobra, „скоро” nie jest tym słowem, co trzeba, ale musiałem wybierać między wiernością oryginałowi a ryzykiem parafrazy w nieojczystym języku. „Сокрушительно”? Jak by nie sztukować, nie byłem przygotowany na tak letalną dawkę autoagresji, destrukcji i faszyzacji. Po rozdziale o Jance – tej Jance, której «Декорации» miałem w poprzednim telefonie ustawione jako dzwonek – potrzebowałem detoksu od samej lektury, i nie mam tu bynajmniej na myśli czytania tylko o narkotykach. Po tej części miałem ciężką noc, śniły mi się same głupoty. Życzyłem sobie, by okazało się, że apogeum mam już za sobą. Nie miałem.
Książka jest niesamowicie ciekawa. Na okładce sześć pochlebnych opinii – wszystkie co do jednej trafione: ta o ogromie włożonej pracy, i ta, że Usenko to mistrz opowieści. Lata nie zatrzymane datą wydania doczytywałem sobie w Internecie. A że teraz w Sieci jest więcej niż przed YouTube’em, to i dosłuchiwałem utworów, których nie znałem. Dla mnie dodatkową atrakcją jest mnóstwo sensownie podanego slangu (na końcu jest nawet słowniczek) – przyda się.
Korekcie Czarnego trzeba wytknąć „haszcze” i „centki” (przynajmniej wiadomo, że nie korygował automat), redakcji niespójność (jeśli „Pankier”, to nie „Panker”), ale to nie pierwszy raz, już się do tego przyzwyczajam.
Kiedy kilkanaście lat temu powołałem do życia artykuł „Wiktor Coj” w polskiej Wikipedii (w swym pierwszym kształcie nie dłuższy od esemesa), nawet nie przypuszczałem, że kiedyś w moje ręce trafi tak bogata książka o tej postaci. I o innych. I że wywróci mi całe postrzeganie rosyjskiego muzycznego undergroundu. O ile sam Coj wyszedł z tej konfrontacji z tarczą, a nawet...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Teoria sześciu stopni oddalenia. Według Wikipedii (rosyjskiej i angielskiej) wysunięta w roku 1969, spopularyzowana w 1990. Obie wspominają, że koncepcja ta pojawiła się w węgierskim opowiadaniu z roku 1929. Rosyjska dodaje tu asekuracyjne „возможно”.
A już w roku 1931 niejaki Zajcew, bohater Jakowlewej, milicjant kiepsko obyty z kulturą, więc raczej nie będący na bieżąco z węgierską nowelistyką w oryginale, mówi do Niefiedowa: „Słyszałeś taką teorię, Niefiedow: wszystkich ludzi na świecie łączy sześć podań ręki?”.
To szczegół, ale znamienny. Kropla, która tylko przelała. To odpowiedź tym wszystkim, którzy piszą o odmalowaniu z pieczołowitością. W recenzji „Parabellum” Remigiusza Mroza znajomy Fidel-F2 pisze: „Niby mamy 1939 rok, a w nieustannym napięciu czekamy, kiedy te patafiany wejdą do Starbucksa w Sochaczewie i zamówią sojową latte”. U Jakowlewej czekamy, kiedy Zajcew odpali IMDb i zagra w „sześć stopni od Kevina Bacona”. Dział promocji powinien był na „realia epoki” spuścić solidną zasłonę milczenia.
Drugim powodem, dla którego sięga się po taką czy inną powieść jest nadzieja na ciekawą intrygę. Tu jest tylko schemat, a rozwiązanie zaserwowano nam tak nierealizowalne, że MacGyver byłby zażenowany. Jedyne, co ratuje tę powieść, to kilka niedomówień, ale i tak ostrzegam i odradzam.
Teoria sześciu stopni oddalenia. Według Wikipedii (rosyjskiej i angielskiej) wysunięta w roku 1969, spopularyzowana w 1990. Obie wspominają, że koncepcja ta pojawiła się w węgierskim opowiadaniu z roku 1929. Rosyjska dodaje tu asekuracyjne „возможно”.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toA już w roku 1931 niejaki Zajcew, bohater Jakowlewej, milicjant kiepsko obyty z kulturą, więc raczej nie będący na bieżąco...