-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać390
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
Zbiór znakomity. Do czasu „Pierwszej osoby liczby pojedynczej” najdojrzalszy – spójny tematycznie, a jednocześnie w tej spójności bardzo różnorodny, bo grający na najróżniejszych emocjonalnych strunach. Nie tylko o męskim wymiarze samotności – tej z konieczności, jak i tej z wyboru – i wewnętrznego osamotnienia (bo przecież to nie to samo co samotność, a Murakami doprawdy potrafi precyzyjnie tę różnicę zarysować). Opowiadania dotykają miłości w najróżniejszych jej wymiarach, w ciekawy sposób łamiąc schematy – bo u Murakamiego to ta młodzieńcza potrafi być w dziwny sposób wyblakła i wyrachowana, a miłość pierwsza – w całej swojej potędze dosłownie zabójcza – potrafi się przytrafić po latach pozbawionych głębi stricte seksualnych relacji i spaść na – wydawać by się mogło – uodpornionego na miłość bohatera i zapędzić go do grobu. Cyniczny seksoholik potrafi okazać się ostatecznie najuczciwszym z romantyków. Z kolei perfidnie zdradzony mężczyzna – nie robiący dosłownie nic, czym zasłużyłby na antypatię czytelnika – okazuje się ostatnim bohaterem, któremu ma się ochotę okazać litość. Takie są te uczucia u Murakamiego. Paradoksalne. Miłość i śmierć spacerują tu razem za rękę. Seks i czystość uczucia w nieustannej walce. Wyziera z pod tego wszystkiego jakiś patos, ale nie jest to patos wymuszony. To patos naturalny dla… najważniejszych spraw naszego życia… chyba?
Przed laty wyjątkowo urzekły mnie ‘beatlesowe’ w tytułach „Drive my car” i „Yesterday”. Po latach przeczytałem znowuż i tym razem na pierwszy plan wybija się „Niezależny organ” oraz porażająco smutne, ale jakże przepiękne i bogate w udane metafory, tytułowe i zamykające zbiór opowiadanie.
Niezwykłą ciekawostką – chyba najbardziej otwarcie intertekstualnym w dorobku Murakamiego utworem – okazuje się „Zakochany Samsa”. Aby w pełni zrozumieć na czym polega ten majstersztyk, należy poprzedzić go lekturą słynnej „Przemiany” Franza Kafki. Murakami podjął się tutaj bardzo złożonej gry z tym klasykiem i moim skromnym zdaniem jest to gra wyśmienita – tragiczna i zabawna zarazem.
Na koniec pozwolę sobie odnieść się do zarzutu jakiejś czytelniczki w zamieszczonej tutaj opinii. Pani umieściła kilka wyrwanych z kontekstu cytatów, które kojarzą się jej z „incelskim forum”, rzekomo wskazujących na jakieś mizoginistyczne zapędy Murakamiego. Nie wiem, czy ta Pani nie zauważyła… Że opowiadanie, w którym ironicznie spuentowane są kobiety w roli kierowców, jest jednocześnie opowiadaniem, w którym owy stereotyp w głowie bohatera zostaje obalony. Że teoria o kłamstwie jako przyrodzonej kobiecej właściwości jest wypowiadana przez bohatera, który ani raz w życiu nie potraktował kobiety w sposób uczciwy i etyczny. Że słowa: „Przecież ja też mam dwie piersi i muszę je podtrzymać stanikiem. Nie jestem krową i nie chcę, żeby mi dyndały podczas chodzenia jak wymiona” są wypowiadane przez bohaterkę, która jest prostaczką z nizin społecznych… Nie wiem, jak bardzo trzeba być złamanym ideologicznie, żeby doszukiwać się tu mizoginii. A może to inny problem współczesności – może nie tylko coraz mniej z nas czyta, ale spośród tych nielicznych, którzy czytają, coraz mniej wie, jak to się robi?
Gorąco polecam „Mężczyzn bez kobiet” Murakamiego.
Zbiór znakomity. Do czasu „Pierwszej osoby liczby pojedynczej” najdojrzalszy – spójny tematycznie, a jednocześnie w tej spójności bardzo różnorodny, bo grający na najróżniejszych emocjonalnych strunach. Nie tylko o męskim wymiarze samotności – tej z konieczności, jak i tej z wyboru – i wewnętrznego osamotnienia (bo przecież to nie to samo co samotność, a Murakami doprawdy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Tylko i wyłącznie starsze wydanie - z 1968 roku. Jest ono znakomitym wprowadzeniem do psychologii analitycznej i generalnie 'jungistyki', 'jungizmu', czy jak tam sobie twórczość Carla Gustava Junga nazwiemy. Wydanie powyższe to tłumaczenie zrobione tak, jakby tłumacze nie mieli pojęcia, co tłumaczą, albo jakby za cel obrali sobie uniemożliwienie czytelnikowi zrozumienia treści... Wiele fragmentów właściwie prezentuje treść przeciwstawną do tej z pierwszego wydania. W zasadzie przeglądając nowe wydanie, miałem wrażenie, że to nie może być przypadkowe i zastanawiałem się, na ile jest to świadome wypaczanie psychologii analitycznej, bo jak wiadomo Junga dobrze się wypacza/reinterpretuje/nadużywa itd. itd...
Dlatego podkreślam - moja ocena jest oceną wydania tej książki z 1968 roku i to wydanie gorąco polecam wszystkim zainteresowanym tematyką jungowską.
Tylko i wyłącznie starsze wydanie - z 1968 roku. Jest ono znakomitym wprowadzeniem do psychologii analitycznej i generalnie 'jungistyki', 'jungizmu', czy jak tam sobie twórczość Carla Gustava Junga nazwiemy. Wydanie powyższe to tłumaczenie zrobione tak, jakby tłumacze nie mieli pojęcia, co tłumaczą, albo jakby za cel obrali sobie uniemożliwienie czytelnikowi zrozumienia...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeśli weźmiemy pod uwagę czystą jakość literacką, antologia ta jest nierówna. Niestety w takim znaczeniu, że większość utworów ciągnie w dół kilka perełek. Z pośród tych perełek na pierwszy plan wybija się „Co się stało z sierżantem Massuro?” – znakomite dziełko Harry’ego Mulischa. Dreszczowiec osadzony w wojenno-kolonialnym sosie bardzo poważnie dotykający takich kwestii, jak istota strachu, czy rola moralności na granicy dwóch światów. Powiało w nim nawet trochę „Jądrem ciemności” Josepha Conrada. Kto czytał cokolwiek Mulischa, nie powinien być zdziwiony tym wyróżnieniem. Zawiodłem się z kolei na drugim z wielkiej niderlandzkiej trójcy – „Niewidomy fotograf” Willema Frederika Hermansa, bardzo kafkowski, wydał mi się mocno przekombinowany i pozostawił wrażenie niepotrzebnego chaosu. Na plus wyróżnię jeszcze „Wymieniamy wszystko” Manuela van Loggema – utwór w bardzo niderlandzki sposób szary, deszczowy i smutny; oraz „Zimno” Antona Koolhaasa – bardzo udana naturalistyczna zabawa w przyjęcie niedźwiedziej perspektywy.
Tyle o jakości literackiej, a teraz zaproponuję trochę inną perspektywę – bardziej kulturoznawczą. Miałem tę przyjemność, że pomieszkałem kilka lat w Niderlandach. Czytając ten zbiór, byłem zdumiony pewnymi motywami, tym w jaki sposób przetwarzają je w swojej wyobraźni pisarze z tamtej strony, a przede wszystkim ich powtarzalnością – zwłaszcza, że tak, jak ktoś to określił w którejś z poprzednich opinii, ta antologia to jak antologia polskiej muzyki, w której jest Chopin i Disco-Polo – z czym się w stu procentach zgadzam.
Tak więc mamy lasy i piwnice. Lasów w Holandii niemalże nie ma, jak się trafi jakiś mały lasek do przejechania na rowerze w dziesięć minut, to robi za wielki las. Niewiele tam również podpiwniczonych domów (na kilkanaście w których byłem, w różnych miejscach, nowszych i starszych, nie widziałem żadnego). W ten sposób na przestrzenie te spada aura tajemniczości – opowiadanie, które w całości dzieje się w lesie, opowiadanie w którym las ożywa, opowiadanie z piwnicą w tytule, opowiadanie, w którym bohater schodzi do piwnicy, aby zjechać windą jeszcze niżej, a tam dokonać zmiany swojej emocjonalnej tożsamości. Jazda konna – popularna w każdej holenderskiej prowincji, ileż razy mijało się rowerem na ścieżce rowerowej blondynkę na koniu… Więc mamy i konie – jednego również w tytule – w dwóch opowiadaniach pojawiają się niespodziewanie tuż przy oknach domostw, raz koń jest symbolem seksualnym, innym razem zwiastuje apokalipsę. Jak już jesteśmy przy apokalipsie – przynajmniej dwa opowiadania czerpią pełnymi garściami z traumy kalwinistycznego wychowania, i co ciekawe, w obydwóch nadchodząca apokalipsa jako temat miesza się z dyscypliną naukową numer jeden w Niderlandach, czyli z biologią. W ogóle biologizm – pełno go tutaj…
Niby ciekawe, ale to nie przypadek, że na tle tego wszystkiego "szczytuje" Harry Mulisch - umysł uniwersalny, Europejczyk o mieszanych korzeniach.
Taki jest ten zbiór. Literacko średni, ale całkiem ciekawy jako kulturowa kompilacja. Polecam w całości każdemu zainteresowanemu Niderlandami. Poszukujący dobrej literatury/fani weird fiction, coś dla siebie znajdą, ale będą też przez dziesiątki stron ziewać i zgrzytać zębami.
Jeśli weźmiemy pod uwagę czystą jakość literacką, antologia ta jest nierówna. Niestety w takim znaczeniu, że większość utworów ciągnie w dół kilka perełek. Z pośród tych perełek na pierwszy plan wybija się „Co się stało z sierżantem Massuro?” – znakomite dziełko Harry’ego Mulischa. Dreszczowiec osadzony w wojenno-kolonialnym sosie bardzo poważnie dotykający takich kwestii,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zbiór opowiadań bardzo nierówny i ta nierówność jest dwojakiego rodzaju: nie chodzi tylko o to, że jest kilka opowiadań słabych i kilka dobrych, ale też o to, że i tym lepszym można wiele zarzucić. Nierówność ta ma też ogromną rozpiętość.
Cztery opowiadania futurystyczne: „Wizyta”, „Transfugium”, „Góra wszystkich świętych” i „Kalendarz ludzkich świąt” – dwa ostatnie są najlepsze, najpełniejsze i najdłuższe. Widać w nich, że Olga Tokarczuk pewnie rozgościła się w futurystycznej konwencji, znalazła w niej miejsce dla swoich rozważań kulturowych i metafizycznych, jednocześnie bada ludzką duchowość i miażdży ze znanym sobie zacięciem zinstytucjonalizowaną religię, pamięta też o swoich psychologicznych korzeniach. „Kalendarz ludzkich świąt” to znakomita i naprawdę dająca do myślenia dystopia. Jeszcze bardziej urzekła mnie „Góra wszystkich świętych” – pomysłem, ciekawą konstrukcją przestrzeni, a przede wszystkim finalnie opowiadanie to mnie z a s k o c z y ł o. Niestety przeciwieństwem zaskoczenia była lektura „Wizyty” i „Transfugium”. Przy świetnych pomysłach wyjściowych brakuje tym opowiadaniom ikry, jakiejś próby przełamania schematów – czytając miałem niecodzienne wrażenie, że to nie ja śledzę treść, lecz treść podąża za moją intuicją i ta przewidywalność była trochę przesadna. Duży niedosyt.
Bardzo spodobała mi się miniaturka z początku zbioru: „Pasażer” to bardzo prosta idea wyrażona w idealnie pasującej do niej formie. Urzekła mnie również „Prawdziwa historia” – prosty, precyzyjny, a zarazem mocny obraz pokazujący, jak jedno zdarzenie i zbieg niefortunnych okoliczności, w połączeniu z osamotnieniem, potrafią w ciągu paru godzin wytrącić człowieka z jego miejsca w świecie i właściwie… zmienić jego status społeczny na „mniej niż zero”. Bardzo kafkowski klimat.
„Zielone dzieci” niezłe – ale bardziej zaintrygowały mnie poszczególne refleksje bohatera i rysik historyczny niż główny motyw. „Przetwory” i „Szwy” banalne i do bólu przeźroczyste. „Serce” wygląda jak próba napisania bardzo otwartego interpretacyjnie opowiadania – tylko tak, jakby wycięto wszelkie kluczowe fragmenty i zostawiono same didaskalia.
Moje 6/10 to po prostu średnia z ocen poszczególnych opowiadań.
Zbiór opowiadań bardzo nierówny i ta nierówność jest dwojakiego rodzaju: nie chodzi tylko o to, że jest kilka opowiadań słabych i kilka dobrych, ale też o to, że i tym lepszym można wiele zarzucić. Nierówność ta ma też ogromną rozpiętość.
Cztery opowiadania futurystyczne: „Wizyta”, „Transfugium”, „Góra wszystkich świętych” i „Kalendarz ludzkich świąt” – dwa ostatnie są...
„Wyznania młodego pisarza” siedemdziesięciodziewięcioletniego w roku wydania Umberto Eco to książka – z całym szacunkiem dla całości życiowych dokonań włoskiego mistrza – która kojarzy mi się – z całą poprawką na intelektualną wagę treści – z artykułami z portalu Onet.pl i filmami na youtubie. O co mi chodzi? O to, że nie kojarzę w moich doświadczeniach czytelniczych żadnego zjawiska wydawniczego, które zaświtałoby w mojej świadomości jako książkowe prekursorstwo wszelkiej wirtualnej ‘clickbait’owości’. A właściwie można rzec, że i w przypadku samej książki mamy do czynienia z ‘wirtualnością’ – w znaczeniu ‘wirtualny’ jako ‘nieistniejący’ – bo wyznań pisarza jest w tym dziele tyle, co kot napłakał.
Zarówno tytuł, jak i zachęta wydawcy (jestem ciekawy, jak to wyglądało w przypadku wydania oryginalnego – tytuł identyczny, ale nie znam strategii wydawniczej), sugerują nam książkę w stylu ‘Zawód: powieściopisarz’ Murakamiego, czyli refleksje na temat własnej twórczości i procesu twórczego, być może refleksję o literaturze w kontekście własnej twórczości, a wszystko to być może – bo dlaczego nie – w kontekście uprzednich zainteresowań i zajęć autora, czyli semiotyki, filozofii, teorii literatury. Tymczasem czym jest zawartość książki?
Są to cztery eseje, które prezentują się mniej więcej tak:
1. ‘Pisanie od lewej do prawej’ – Skromne 37 stron rzeczywistych wyznań na temat własnej twórczości literackiej i przebiegu procesu twórczego. Podczas ich lektury czytelnik jeszcze nie wie, że jest ofiarą oszustwa (to trochę inaczej niż z przykładowymi artykułami na Onecie, dlatego chylę czoła i przyznaję, że moje porównanie jest naciąganą hiperbolą).
2. ‘Autor, tekst, interpretatorzy’ – Tutaj 35 stron, na których Eco nawiązuje już do swojej teorii tekstu literackiego i interpretacji. Jest to zrobione w kontekście własnej twórczości i przeplecione anegdotami z czytelniczego odbioru dzieł Umberto Eco. Pochylmy czoła, bo wykład ten został przynajmniej na potrzeby książki zredagowany, przekomponowany, uzupełniony.
3. ‘Kilka uwag na temat postaci fikcyjnych’ – 53-stronicowy esej z pogranicza filozofii i semiotyki. A właściwie filozofii zatopionej w języku i niewychylającej łba poza nią – tej filozofii, która nie jest zainteresowania niczym poza sobą samą. Tej filozofii, która… kompromituje filozofię. Wbrew aluzji wydawcy – nie, nie dowiemy się z tego eseju, dlaczego emocjonalnie przeżywany doświadczenia fikcyjnych postaci. To zagadnienie dla psychologii (racja), a Eco się psychologią nie zajmuje, bo jego niespecjalnie interesuje tu rzeczywistość.
4. ‘Moje listy’ – Tutaj Umberto Eco na prawie 90 stronach opowiada o różnych rodzajach literackich list – to jest wyliczeń po przecinku najróżniejszych rzeczy – bardzo dużo tych wyliczeń cytując (łącznie z cytowaniem list ze swoich własnych powieści). Taki esej z pogranicza teorii i historii literatury. W sumie dość zabawny. Szkoda tylko, że stanowi prawie 50% treści książki, która miała być o czymś innym.
Wplecione w ostatni esej – na podsumowanie książki – zdanie: „I tak oto kończą się wyznania młodego pisarza” w kontekście treści eseju brzmi raczej niesmacznie.
Odnosząc się już do samej treści, świetnie było przypomnieć sobie po latach całą koncepcję „intencji tekstu” oraz skomplikowanych relacji pomiędzy autorem empirycznym, autorem modelowym, czytelnikiem modelowym i czytelnikiem empirycznym. Lubię teorię interpretacji Eco. Z kolei z tych niewielu ‘wyznań młodego pisarza’ przykuwa uwagę podejście Umberto Eco do kwestii natchnienia. I jest to słabe podejście… Już Nietzsche przy całej swojej ‘produkcyjno-rzemieślniczej’ koncepcji twórczości artystycznej i niechęci do tzw. ‘natchnienia’ przynajmniej próbował owe zjawisko ściągnąć w ramy pojęć/zjawisk psychologicznych. Umberto Eco woli uznać, że każdy autor, który wspomina o ‘natchnionym’ momencie twórczym, po prostu z premedytacją kłamie – WTF?!
Zawyżam ocenę za pióro i dwa pierwsze eseje. Ale oceniam przede wszystkim za całościową koncepcję pozbierania niepasujących do siebie tekstów z szuflady i wydania pod tytułem adekwatnym jedynie do pierwszego (i częściowo do drugiego) eseju, tj. do około 30% zawartości książki. Takich rzeczy się nie robi. Po prostu. Modelowy czytelnik tej książki nie istnieje, tudzież jest strasznym naiwniakiem. Empiryczny czytelnik jest wku…ony. Modelowy autor jest oszustem. Empiryczny autor niestety pokrył się z modelowym…
„Wyznania młodego pisarza” siedemdziesięciodziewięcioletniego w roku wydania Umberto Eco to książka – z całym szacunkiem dla całości życiowych dokonań włoskiego mistrza – która kojarzy mi się – z całą poprawką na intelektualną wagę treści – z artykułami z portalu Onet.pl i filmami na youtubie. O co mi chodzi? O to, że nie kojarzę w moich doświadczeniach czytelniczych...
więcej Pokaż mimo to