-
Artykuły[QUIZ] Harry Potter. Sprawdź, czy nie jesteś mugolemKonrad Wrzesiński17
-
ArtykułyW drodze na ekrany: Agatha Christie, „Sprawiedliwość owiec” i detektywka Natalie PortmanEwa Cieślik5
-
ArtykułyKsiążki na Pride Month: poznaj tytuły, które warto czytać cały rokLubimyCzytać60
-
ArtykułyNiebiałym bohaterom mniej się wybacza – rozmowa z Sheeną Patel o „Jestem fanką”Anna Sierant4
Biblioteczka
Co za książka… Co za efekciarska i oszukańcza książka! Nie liczyłam na wielką literaturę, jedynie na niegłupią i uczciwą lekturę. Tymczasem jest to ”dzieło”, które na każdej stronie oszukuje czytelnika niespełnionymi obietnicami, udając, że jest czymś więcej, niż jest.
Można by przypuszczać, że jeśli autor przegania nas przez kilkaset lat historii, nie oszczędzając różnorakich tragedii, nawet Oświęcimia nie oszczędzając, robi to w jakimś istotnym celu.
Aż do ostatnich stron żywiłam nieśmiałą nadzieję, że kluczem do rozwiązania tej zagadki będą nazwiska Vico i Berlina, myślicieli, którymi zajmuje się bohater (poliglota Adrian). Uwaga, spoiler – nic takiego nie następuje. Na koniec okazuje się bowiem, że Isaiah Berlin, który występuje w tej powieści jako jedna z postaci, jest tam jedynie po to, aby wysłać bohaterowi gratulacje, Vico natomiast, aby bohater mógł powiedzieć, że myślał dokładnie to samo, co on, zanim go przeczytał. Autor zatrudnił ich mniej więcej w takim celu, w jakim Salman Rushdie wystąpił w filmie „Bridget Jones”, mianowicie był tam pytany o drogę do toalety. Tylko że to był żart.
Przy pewnym udziale dobrej woli można sobie dopowiedzieć, po co autorowi tych dwoje. Vico, a za nim Berlin (pisze o tym Berlin w eseju „Giambatista Vico i historia kultury”, w zbiorze "Pokrzywione drzewo człowieczeństwa") uważał każdą epokę w historii, a z nią każdą kulturę za swego rodzaju odrębną całość, posiadającą własną wizję świata i odpowiadające jej ideały, wartości i normy. Zło przybiera w każdej z tych epok swoistą dla niej formę. Zbrodnia, przemoc, kara śmierci wyrażają daną epokę tak samo jak poezja czy architektura. Dla Vico próba zrozumienia Starożytnych powinna zawierać zarówno genialne dzieła sztuki, jak i akty barbarzyństwa. Berlin będzie się zastanawiał nad źródłami dwudziestowiecznego ludobójstwa w kontekście filozofii oświecenia. Można przypuszczać, że autor czerpie z nich inspirację; używając Vicowskiej fantasia (wnikanie w sposób myślenia dawnych ludzi), stara się ożywić przeszłość i opowiedzieć o różnych wcieleniach zła, zła, które przychodzi nie od Boga czy szatana, ale od społeczeństwa, i ma taki kształt, jaki ono mu nadaje. Ale czy rzeczywiście o to autorowi chodzi? Nie wiadomo, bo przez żadne swoje rozumowanie nie raczy nas przeprowadzić, a na sam koniec stwierdza ustami bohatera ni mniej ni więcej tyle, że wszystko jest dziełem przypadku lub boskiego planu. Byłby to może wynik załamania powieściowego myśliciela Adriana pod ciężarem osobistych tragedii, ale szczerze mówiąc, ten bęcwał żył całe życie jak pączek w maśle, a jedyne przykre rzeczy, które mu się przytrafiały, wynikały z jego własnych słabości.
Historia. Jako próbkę znajomości historii w wykonaniu autora polecam opowieść o hitlerowskim zbrodniarzu wojennym, który wychodzi z więzienia gdzieś tak około roku 50, 51, w strefie brytyjskiej, po czym rusza beztrosko – gdzie? Na Wschód, proszę państwa, do strefy radzieckiej, przechodzi sobie nie niepokojony przez granicę NRD, zaszywa się w zakonie (stalinizm z szaleje, ale nikt zakonników broń Boże nie niepokoi), po czym rusza sobie dalej i znów bez żadnych problemów krąży za Żelazną Kurtyną, przemierzając kolejne granice i ani przez myśl mu nie przejdzie, że ktoś z ocalonych może go rozpoznać.
Psychologia. Zbrodniarz wojenny, który żałuje za grzechy i odkupuje je całym swoim dalszym cnotliwym życiem. Mengele w afrykańskich slamsach. Jasne.
Wielka miłość. Nasz bohater kocha się całe życie w kobiecie, o której wiemy tylko tyle, że ładnie rysuje i jest Żydówką, bo tak pasuje do akcji. Jest to kobieta bez osobowości, bez jakichkolwiek własnych myśli, dzięki którym mogłaby sprawiać wrażenie człowieka z krwi i kości, a nie snującej się mary. Wielkie uczucia wyrażone są wyłącznie za pomocą wyświechtanych patetyczno-sentymentalnych zwrotów typu „kochać do szaleństwa”, „zatapiać się w głębi oczu”, „rzewnie płakać” itp. OK, de gustibus… , ale na mnie to jakoś nie działa. Czy raczej, działa odwrotnie do zamierzeń autora.
Jedyny przebłysk, jaki widzę w tej hucpie, to Bernat, przyjaciel głównego bohatera. Bernat, doskonały skrzypek, który czuje, że techniczna wirtuozeria to jeszcze nie sztuka – bo tej potrzeba autentyzmu, a on go nie ma. Bernat, który próbuje pisać, ale tu dotyka go ten sam problem. Za mało przeżył? Brak mu bożej iskry? Nie wiadomo. Wiadomo jedynie, że to co pisze, jest wydumane, wykoncypowane, ale brak temu szczerości głębokiego wewnętrznego przeżycia. Jak dla mnie, wypisz wymaluj autor.
Jest taki cytat z Máraiego, który chodził za mną, kiedy tę książkę czytałam, zostawię go tu więc zamiast podsumowania:
„Szczery kryminał, uczciwy romans nigdy literaturze nie szkodziły: czytelnik wiedział, co czytał. Ale paraliteratura dusi literaturę, ponieważ oszałamia czytelnika, który nawet nie podejrzewa, że to, co czyta, to nie literatura, lecz syntetyczna namiastka”.
Co za książka… Co za efekciarska i oszukańcza książka! Nie liczyłam na wielką literaturę, jedynie na niegłupią i uczciwą lekturę. Tymczasem jest to ”dzieło”, które na każdej stronie oszukuje czytelnika niespełnionymi obietnicami, udając, że jest czymś więcej, niż jest.
Można by przypuszczać, że jeśli autor przegania nas przez kilkaset lat historii, nie oszczędzając...
Już dawno żadna lektura tak mnie nie zmęczyła. A czegóż w niej nie ma. Tragedie. Traumy. Niedole dzieciństwa. Dziwacy. Nieszczęśnicy. Nieudacznicy. Alkoholizm. Oraz szczypta Holocaustu. I to wszystko niemożebnie rozwleczone. Pełne powtórzeń, rozdmuchane za pomocą nieistotnych drobiazgów. Dialogi nie mogą się obyć bez odpowiedzi-echa. Wiesz, ile fiutków wyrzeźbił Gustav Vigeland? Fiutków? Tak, fiutków. Na Solligaten kręcą film. Kręcą film? Tak, kręcą film na Solligaten.
I tak przez 900 z hakiem stron.
Trafiam kolejny raz na książkę, która jest niczym więcej niż rozbudowanym katalogiem nieszczęść, służących temu jedynie, by złapać czytelnika za gardło, co w mojej skromnej i być może niesprawiedliwej opinii pachnie literackim wyrachowaniem.
Na plus mogę powiedzieć tyle, że dzięki prostemu stylowi i krótkim zdaniom szybko się to dzieło czyta. A jeśli się ominie zdanie czy nawet akapit, niczego się nie traci.
Już dawno żadna lektura tak mnie nie zmęczyła. A czegóż w niej nie ma. Tragedie. Traumy. Niedole dzieciństwa. Dziwacy. Nieszczęśnicy. Nieudacznicy. Alkoholizm. Oraz szczypta Holocaustu. I to wszystko niemożebnie rozwleczone. Pełne powtórzeń, rozdmuchane za pomocą nieistotnych drobiazgów. Dialogi nie mogą się obyć bez odpowiedzi-echa. Wiesz, ile fiutków wyrzeźbił Gustav...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kupiłam tę książkę przypadkiem, uwiedziona promocją i wysokimi ocenami na LC.
Jak się okazało, opowiada ona o chłopcu, którego ojciec zginął w zamachu na World Trade Center. Od razu poczułam się tak, jakby autor zastosował wobec mnie podwójny szantaż emocjonalny. Raz, że potworna tragedia. Dwa, że opowiada o niej dziecko. W dodatku dziecko nie byle jakie. Supermądrala, uroczo szczery w wyrażaniu opinii. Gada tylko z dorosłymi. Właściwie nie ma przyjaciół wśród rówieśników. Czyta Hawkinga. I wie, co to mineta. Wydrukował sobie nawet ilustrujące to zdjęcie. 9 lat. Zuch!
Jest jeszcze dwoje narratorów ze starszego pokolenia, potwornie poharatanych przez wojnę. Widocznie pan Foer stwierdził, że musi jeszcze mocniej złapać czytelnika za gardło. Półsierota z Aspergerem i ofiary WTC to jeszcze za mało. Trzeba było dołożyć naloty dywanowe na Drezno. A także Hiroszimę. Dotarłam do końca żeby sprawdzić, czy machnął coś o Oświęcimiu (nie, ale wspomniał o innym obozie).
Autor cierpi na niepowściągliwe pisarskie wymioty. Żadnego umiaru, żadnego poczucia ciężaru słowa. Papierowe postaci, tragedie, namiętności. Do tego graficzne efekciarstwo: zdjęcia, podwójne spacje, puste kartki, jedno zdanie na całą stronę (na kilku jest np. pytanie o godzinę). I ja to nabyłam. W wersji papierowej. Przepraszam, kochane drzewa.
Rozumiem, że ta książka może się podobać, bo – w mojej subiektywnej opinii – po to właśnie została napisana. Żeby się za wszelką cenę podobać. Żeby grać na sentymentalnych emocjach. Jest jak kalejdoskop, co chwila wypada coś innego. Śmieszne, straszne, śmieszne, straszne. Dzieje się, nie powiem. Jeden pan cały czas cierpi, chłopiec-rotropek łazi po ludziach, gada z nimi, ludzie są dziwni, ale mnie to nudzi, bo nie wierzę w ani jedną z tych historii.
„Taka huśtawka emocji daje ci wrażenie, że coś jest ważne, ale tak naprawdę to jest niczym”. Tak jest, mistrzu!
Niniejszym pan Foer trafia na moją prywatną listę literackich hochsztaplerów.
Kupiłam tę książkę przypadkiem, uwiedziona promocją i wysokimi ocenami na LC.
Jak się okazało, opowiada ona o chłopcu, którego ojciec zginął w zamachu na World Trade Center. Od razu poczułam się tak, jakby autor zastosował wobec mnie podwójny szantaż emocjonalny. Raz, że potworna tragedia. Dwa, że opowiada o niej dziecko. W dodatku dziecko nie byle jakie. Supermądrala,...
„Marianne – mówi. – Przez cały czas, gdy byliśmy razem, dlaczego nic mi nie powiedziałaś?” (s. 149)
No właśnie, Marianne, dlaczego? Najpewniej dlatego, że wtedy nie byłoby tej książki.
„Normalni ludzie” reprezentują dość popularną gałąź literatury, w której głębię obserwacji zastępuje obserwacja dziwadeł. Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko „dziwadłom” oraz ich opisywaniu, o ile nie robi się tego w tak powierzchowny sposób. Wygląda to jak doskonały pomysł na książkę napisaną bez pomysłu: ulep paru psychologicznych frankensztajnów i zobacz, co się będzie działo. Nieprawdopodobne zwroty akcji dostajesz w pakiecie.
Fabuła miota się między wiktoriańską powieścią, w której bohaterowie skuci konwenansem nie mogą sobie powiedzieć, co myślą i dlatego nie mogą być razem – a współczesną komedią romantyczną, gdzie scenarzysta mnoży sztuczne i bzdurne przeszkody, aby rozdzielić zakochanych, zwłaszcza gdy już się ze sobą przespali.
O ile nie można odmówić autorce błyskotliwości, to zdarza jej się serwować myśli tak banalne, że czułam zażenowanie. Znienawidziłam zdania-wypełniacze czy też zdania-progi spowalniające, takie jak: w jego ręku szeleścił papierek. Zobaczył ćmę na suficie.
Spodobały mi się natomiast pewne elementy relacji międzyludzkich, które są jakby z innego porządku, być może zostały gdzieś przez autorkę podpatrzone, bo tchną autentyzmem. Intrygujący jest na przykład zdawkowo opisany stosunek babci wobec niechcianego wnuka, skądinąd złotego chłopca.
Również dość intrygujący, chociaż raczej jako socjologiczny fenomen, jest opis kobiety, która nie potrafi się bronić przed męską agresją, a swoją uległością wręcz ją prowokuje.
Atutem książki jest zwięzłość – liczy ona sobie jedynie 214 stron. Gdyby liczyła 114, dałabym gwiazdkę więcej.
„Marianne – mówi. – Przez cały czas, gdy byliśmy razem, dlaczego nic mi nie powiedziałaś?” (s. 149)
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNo właśnie, Marianne, dlaczego? Najpewniej dlatego, że wtedy nie byłoby tej książki.
„Normalni ludzie” reprezentują dość popularną gałąź literatury, w której głębię obserwacji zastępuje obserwacja dziwadeł. Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko „dziwadłom” oraz ich...