rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Puszczalscy z zasadami Dossie Easton, Janet W. Hardy
Ocena 6,5
Puszczalscy z ... Dossie Easton, Jane...

Na półkach: ,

Czym jest to puszczalstwo z zasadami? Według autorek drogą do rozwoju, ulepszania świata i poznawania fascynujących ludzi. A mają panie w tej mierze ogromne doświadczenie - wydaje się, że w materii seksu spróbowały już wszystkiego. Twierdzą, że nawet mnie zaliczyły, bo w końcu czym jest intymna rozmowa, jaką prowadzą na kartach książki z czytelnikiem, jeśli nie jeszcze jedną formą uprawiania miłości?

Obie kobiety to życiowe entuzjastki, co szalenie cenię i co sprawiło, że zmieniło się moje początkowe dość niechętne nastawienie do Puszczalskich. Rozbroiły mnie już na wstępie, przedstawiając się jako dwie Amerykanki po sześćdziesiątce: matki dorosłych dzieci, lubiące pisać (wiersze i eseje), aktywnie działające w społeczności sado-maso. Pełna otwartość i szczerość!

Książka niesie dwie podstawowe tezy. Po pierwsze, heteroseksualna monogamia do grobowej deski jest koncepcją, która zrodziła się i została nam narzucona w określonym czasie i przy konkretnych uwarunkowaniach społecznych, nie jest odwieczna, nie jest powszechna. Dla ciebie może być lepsze coś innego. Autorki namawiają, żeby się nad tym zastanowić. Po drugie, osoba praktykująca poliamorię (różnorakie rodzaje związków nie będących monogamią) - z empatią i przestrzegając kilku ważnych zasad, a więc starając się nikogo nie zranić - może wiele zyskać i wiele dać inny ludziom. Bo nie o sam seks tu chodzi, ale też stosunek (pardon) do świata.

Puszczalskich lepiej się czyta, gdy autorki piszą o konkretach, np. o tytułowych zasadach. Gdy wchodzą w psychologię, robi się zwykły, i to do tego jeszcze amerykański, poradnik. Dla mnie fragmentami było to z lekka bełkotliwe. Ale mają też sporo bardzo celnych spostrzeżeń, np. "[...] jeżeli chodzi o seks i płeć, każdy z nas nosi w głowie mnóstwo śmieci." Albo to o singlach: "W naszą kulturę wbudowana została jednak skłonność do lekceważenia życia w samotności. [...] Może gdyby taki styl życia był akceptowany czy wręcz ceniony, partnerstwo stałoby się naprawdę kwestią wyboru, ludzie przestaliby tworzyć związki tylko dlatego, że wydaje im się to konieczne albo że rozpaczliwie szukają ratunku."

Nawet jeśli po lekturze nie poczujesz, że orgie mogą się stać twoim nowym hobby, dobrze, że mamy już na rynku taki tytuł - czasem trzeba trochę przewietrzyć stare zakamarki w zwojach, wpuszczając tam świeże pomysły. Przypomnę, że paru twórców już nas oswajało z tymi ideami. Przychodzi mi na myśl wieloletni romans Mikaela Blomkvista i zamężnej Eriki z "Millenium". Jakoś nie pamiętam głosów potępienia. A gorący trójkąt z filmu "Vicky Cristina Barcelona" Allena? Przykłady z życia (o których wiemy) też nie są rzadkie. Czy powinniśmy przestać uważać Bertranda Russella za jednego z najwybitniejszych myślicieli XX wieku, wiedząc, że żył w otwartych związkach?

Czym jest to puszczalstwo z zasadami? Według autorek drogą do rozwoju, ulepszania świata i poznawania fascynujących ludzi. A mają panie w tej mierze ogromne doświadczenie - wydaje się, że w materii seksu spróbowały już wszystkiego. Twierdzą, że nawet mnie zaliczyły, bo w końcu czym jest intymna rozmowa, jaką prowadzą na kartach książki z czytelnikiem, jeśli nie jeszcze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dobra nowina dla miłośnic Jamesa Herriota, właścicieli zaczytanych egzemplarzy dzieł Geralda Durrella i znających na wyrywki wspaniałą piątkę książek Konrada Lorenza. Pojawił się nowy członek plemienia! To Luke Gamble: młody Anglik, weterynarz, oddany przyjaciel zwierząt i (rzecz jasna, skoro się załapał do tej wyśmienitej grupy) dobry pisarz z ciepłym poczuciem humoru.

Autobiograficzna opowieść przywodzi na myśl przede wszystkim wspomnienia Jamesa Herriota. Początki pracy w klinice weterynaryjnej, pastwiska Anglii, krowy cielące się w najczarniejsze noce i oczywiście humor. W posłowiu nasz - w tym momencie już bliski - znajomy Luke przyznaje, że pacholęciem będąc przestudiował dogłębnie dzieła zebrane Herriota. Bardzo miło jest ponownie odnaleźć ten klimat, ale Luke to już weterynarz i pisarz XXI wieku.

Herriot był dżentelmenem. Jego podopieczni cierpieli z powodu trudnego porodu, otyłości, czy kulek sierści zalegających w brzuchu. Na ogół wszystko kończyło się dobrze. Współczesny "wet" nie oszczędza nam niczego. Pokazuje cierpienie zwierząt spowodowane zaniedbaniami człowieka. Opisuje traumatyczne doświadczenie masowego zabijania zwierząt hodowlanych w związku z epidemią pryszczycy (tak, musieli to własnoręcznie zrobić weterynarze i był to dla nich horror). Poświęca wakacje, by w egzotycznych krajach operować i sterylizować bezdomne zwierzęta. Nie potrafi pozostać obojętnym, jest człowiekiem czynu, i im bardziej szalone wyzwanie, tym łatwiej na nie skusić Luke'a.

I jakoś udaje mu się to wszystko robić i opisywać bez zadęcia, z dystansem - nawet jeśli właśnie z gapiostwa przykleił sobie do palca mysz i nie ma pojęcia, jak ma się razem z nią pokazać na randce.

[Recenzję zamieściłam wcześniej na moim blogu.]

Dobra nowina dla miłośnic Jamesa Herriota, właścicieli zaczytanych egzemplarzy dzieł Geralda Durrella i znających na wyrywki wspaniałą piątkę książek Konrada Lorenza. Pojawił się nowy członek plemienia! To Luke Gamble: młody Anglik, weterynarz, oddany przyjaciel zwierząt i (rzecz jasna, skoro się załapał do tej wyśmienitej grupy) dobry pisarz z ciepłym poczuciem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy narzekałaś już dziś na życie w Polsce? Czy masz zły humor przez to, że na zmianę siąpi albo leje, albo praży? Zdenerwowały cię dziury w jezdni? Długo czekałeś w kolejce do lekarza? No pewnie, to wkurza. Mnie też. Ale po przeczytaniu "Dziękujemy za palenie" będę patrzeć na Polskę głównie jako na kraj, w którym z kranu leci woda (i to czysta), dzieci są zaszczepione, a nasza bieda jest dużo bardziej syta niż ta afrykańska. Nawet nasze komary milsze, bo nie roznoszą malarii.

10 reportaży o Afryce. Nie jest tajemniczo i egzotycznie. Denys Finch Hatton się nie pojawia. Za to każdy rozdział zgłębia jakiś problem afrykańskiej codzienności. Każdy zaskakuje i boli. Wyzysk, głód, przemoc, AIDS są w podtytule. Listę spraw poruszonych w książce można niestety bardzo długo ciągnąć: susza, malaria, brak opieki medycznej, slumsy, brak pracy, gwałty, korupcja, oskarżenia o czary, homofobia, nieprzynoszące efektu programy pomocowe... Nawet słonie mogą być problemem, gdy tratują twoje małe poletko lub, co gorsza, członka rodziny.

Pewnie czytaliście o tym nie raz, ale zapewniam, że warto i trzeba usłyszeć o tym od Adama Leszczyńskiego. Jego klarowny styl i dociekliwość to nieliczne jasne punkty książki. Autor rzeczowo przeprowadza nas przez zawiłości afrykańskich realiów. Szuka wyjaśnień w historii i teoriach ekonomicznych, podaje przykłady podobnych zjawisk z innych części świata. I cały czas powtarza: to bardziej skomplikowane niż przypuszczamy.

Autor podkreśla, że ludzie, których spotykał, pisząc te reportaże, są bardzo podobni do nas. To, że dotyka ich tyle nieszczęść, nie wynika z głupoty czy niedbalstwa. Afrykanie "uczestniczą jednak w czymś w rodzaju społecznej gry o sumie ujemnej" (str. 257).

Wiele krajów afrykańskich jest skrajnie ubogich. Nie mają więc środków na wyjście z impasu, modernizację, poprawę infrastruktury. Wiele społeczności czy plemion na co dzień żyje na granicy przetrwania. Przykładowo robotnik z Malawi ma średnio 40% siły nabywczej angielskiego robotnika. Można pomyśleć, że to niewyobrażalna nędza. Ale uwaga! Chodzi o angielskiego robotnika z 1800 r., czyli z przedednia rewolucji przemysłowej, która rozkręciła europejską gospodarkę. To teraz spróbujmy sobie wyobrazić, co można za tę pensję kupić. A bieda i brak edukacji to wspaniała pożywka dla wszelkiego syfu.

Oczywiście, od lat jest mnóstwo programów pomocowych. Autor skrupulatnie wymienia te, które jego zdaniem mają sens (np. budowanie studni, masowe szczepienia dzieci), i te które raczej nie przynoszą efektów (np. jednorazowe projekty edukacyjne) oraz wiele działań, które mogą mieć zarówno skutki pozytywne jak i negatywne (np. Fair Trade). Dla uzdrowienia sytuacji potrzebne byłyby potężne rozwiązania systemowe, a więc bardzo wiele ludzkiej solidarności.

Konieczność pomocy Afryce po lekturze "Dziękujemy za palenie" staje się oczywistością. Może to zrobić każdy i to właściwie "po kosztach". Bo ilu naszych znajomych obrazi się, jeśli na najbliższe imieniny zamiast kolejnej wody toaletowej dostanie UNICEF-owski "Prezent bez pudła"?

Książka do przeczytania obowiązkowo! (Wersja pdf do ściągnięcia ze strony PAH-u.)

Czy narzekałaś już dziś na życie w Polsce? Czy masz zły humor przez to, że na zmianę siąpi albo leje, albo praży? Zdenerwowały cię dziury w jezdni? Długo czekałeś w kolejce do lekarza? No pewnie, to wkurza. Mnie też. Ale po przeczytaniu "Dziękujemy za palenie" będę patrzeć na Polskę głównie jako na kraj, w którym z kranu leci woda (i to czysta), dzieci są zaszczepione, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To fajny pomysł, przegrzebać stare (głównie XIX-wieczne i z 1. połowy XX wieku) pamiętniki i opracowania tyczące tamtych czasów, wyłuskać w nich przedmioty, które wyszły z użycia, i przypomnieć je dzisiejszym czytelnikom. Czyta się to trochę jak Słownik mitów... Władysława Kopalińskiego, niestety bez tej ekscytacji i poczucia odkrywania zupełnie nowych tropów kultury. Bo to jednak zestaw przedmiotów codziennych. Czasem trafia się chwytliwa anegdotka czy zdumiewająca informacja. Przykładowo w haśle Futra zapomniane autorka podaje, że niegdyś modne były futra z małp (nie było napisane i nie chcę widzieć z których) czy źrebiąt (nie do uwierzenia! w tej prokońskiej ułańskiej Polsce). Jednak gros notek nie przynosi żadnych rewelacji.

Ja bym wywaliła te hasła, które nic ciekawego nie wnoszą (np. dziurkacz konduktorski, froterkę ręczną do parkietów i tak z połowę haseł dotyczących szczegółów i szczególiczków garderoby). Trochę by książka straciła na swojej leksykonowatości, ale byłaby lepsza do czytania. A nieobecne w niej hasło zawsze mogłabym sobie sprawdzić w Kopalińskim.

A na ilustratorkę najęłabym Wisławę Szymborską. Wiem, trochę dużo wymagam - żeby obrazki robiła noblistka i to nieżyjąca, ale pomarzyć można, bo wyszłoby cacuszko.

Dla osób zawodowo zajmujących się tamtymi czasami (pisarze, tłumacze, literaturoznawcy, kostiumolodzy), pasjonatów starych pamiętników i krzyżówkowiczów Leksykon będzie pewnie ważną pozycją w domowej biblioteczce. U mnie będzie cieszył domowników i gości zasiadających na stolcu, jako miła lektura do przejrzenia w takiej niezobowiązującej kilkuminutowej sytuacji. Do tego celu cudownie by się nadał Kopaliński, gdyby nie to, że jego tam położyć nie wypada.

[Recenzję zamieściłam wcześniej na blogu]

To fajny pomysł, przegrzebać stare (głównie XIX-wieczne i z 1. połowy XX wieku) pamiętniki i opracowania tyczące tamtych czasów, wyłuskać w nich przedmioty, które wyszły z użycia, i przypomnieć je dzisiejszym czytelnikom. Czyta się to trochę jak Słownik mitów... Władysława Kopalińskiego, niestety bez tej ekscytacji i poczucia odkrywania zupełnie nowych tropów kultury. Bo to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Historia początków kariery The Beatles i miłości ich pierwszego basisty do niemieckiej fotograficzki jest znana z całkiem udanego filmu Backbeat z 1994 roku. Po 15 latach ponownie wziął ją na warsztat młody niemiecki komiksiarz. I chyba tylko to, że muzyczno-plastyczne love story rozegrało się w jego mieście, Hamburgu, usprawiedliwia odgrzewanie tego kotleta.

Pamiętam, że film był rock'n'rollowy, żywy i pulsujący, oddawał energię towarzyszącą formowaniu supergrupy i superuczucia. Komiks, no cóż, jest czarny. Czerń jest jeszcze wzmocniona dymem wydobywającym się z papierosów na stałe przyklejonych do palców niemal wszystkich bohaterów. Bohaterowie z przyklejonymi papierosami są słabo rozróżnialni i najzwyczajniej kiełbaszą się czytającemu. Przy pewnym wysiłku niemal zawsze rozróżniamy Lennona i McCartneya, ale i tak nie ma to znaczenia, bo Beatlesi służą tu tylko jako tło. Zwykle siedzą przy stoliku, palą i omawiają nieistotne sprawy po angielsku. Albo są witani na lotnisku, albo są żegnani na dworcu. Człowiek gryzie palce z emocji, mówię wam...

A, więc to miłość basisty i przy okazji uzdolnionego malarza Stuarta oraz równie uzdolnionej artystki Astrid jest najważniejsza w tej "opowieści graficznej". Jeśli tak, to ja inaczej wyobrażam sobie namiętność, nawet w czarno-białym i cholernie artystycznym komiksie. Otóż miłość objawia się głównie w snach Astrid. Stop! nie warto puszczać w ruch wyobraźni. Tylko łażą razem po krzakach i rzucają "wymowne" spojrzenia.

Podsumowując: pan Bellstorf przedawkował artyzm i przegadał scenariusz, a mi pozostaje się cieszyć, że nie wyskoczyłam z 60 zł, bo bym była zła.

Historia początków kariery The Beatles i miłości ich pierwszego basisty do niemieckiej fotograficzki jest znana z całkiem udanego filmu Backbeat z 1994 roku. Po 15 latach ponownie wziął ją na warsztat młody niemiecki komiksiarz. I chyba tylko to, że muzyczno-plastyczne love story rozegrało się w jego mieście, Hamburgu, usprawiedliwia odgrzewanie tego kotleta.

Pamiętam, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Najpierw uwagi techniczne. Obiecuje się nam siedem historii, ale jedyną zasługą Eleonor Franklin jest zejście na zapalenie płuc w młodym wieku i tym samym zrobienia miejsca u boku odkrywcy Johna Franklina dla przebojowej Jane. Śledzimy więc losy sześciu par.

Śledzimy z niejakim trudem, bo autorka straszliwie poszatkowała te historie. Nieustanne skoki czasowe między Franklinami, żyjącymi na przełomie XVIII i XIX w., a 100-150 lat późniejszymi historiami pozostałych rodzin wprowadziły w mojej głowie kompletny mętlik. Ratowałam się dołączonym do książki kalendarium, ale dla was mam lepszy sposób, na który wpadłam niestety dopiero w połowie lektury. Proponuję - niczym w Cortazarowskiej Grze w klasy - alternatywne czytanie Żon polarników: śledzenie losów każdej pary z osobna, poprzez przeskakiwanie do dalszych rozdziałów na ich temat.

Ostatnia kwestia która utrudnia lekturę to zupełnie niezrozumiały brak choćby najprostszych mapek. Choć teoretycznie każdy powinien rozróżniać Arktykę od Antarktydy i pamiętać, gdzie jest sam lód, a gdzie pod lodem ląd, to obstawiam, że zdecydowana większość z nas będzie zmuszona zajrzeć do Wiki, by komfortowo śledzić zmagania odkrywców. Zróbcie to przed otwarciem książki. Wiem, gdzie jest skała Dupa Słonia (w okolicy), ale niech nikt nie oczekuje, że będę wiedzieć, gdzie jest Wyspa Słoniowa!

Jo Peary, Eva Nansen, Jane Franklin, Emily Shackleton, Kathleen Scott i Marie Herbert - wśród sześciu żon najsłynniejszych polarników na dobrą sprawę nie ma jednej normalnej. (Swoją drogą, czy Amundsen był gejem? Bo wydaje mi się najsłynniejszy, a w książce jest tylko wzmiankowany.) Jo rodzi swoje pierwsze dziecko w Arktyce. Eva, śpiewaczka operowa i zapalona narciarka, jako pierwsza kobieta zaczyna szusować w spodniach. Jane, choć kompletnie nie wypadało tego robić damie, zwiedza pół świata (i to nie rozstając się ze swoim żelaznym łóżkiem z baldachimem). Kathleen - ta była równo postrzelona - rzeźbiarka potrafiąca z dnia na dzień rzucić Paryż, by jako siostra miłosierdzia uczestniczyć w okrutnej (innych nie ma) wojnie na Bałkanach, a zaraz potem czerpać z życia pełnymi garściami na wakacjach we Włoszech.

Niemal wszystkie panie najchętniej podążyłyby ze swymi mężami za koła podbiegunowe, a dwie nawet to zrobiły. I nie ma co się dziwić, bo ich dzielni faceci zostawiali je na kilka samotnych lat, z reguły w ciąży, bez środków do życia, z dziećmi i obowiązkowo chorymi teściowymi oraz z przykrymi zadaniami zdobywania sponsorów dla ich wyczynów oraz bronienia ich dobrego imienia. Dodatkowym brzemieniem był ciągły niepokój, że chłop na czubku tudzież u stóp świata być może właśnie jest rozsmarowywany między dwiema górami lodowymi, rozszarpywany przez morsa, zjadany przez współtowarzyszy (heroizm heroizmem, ale czasem człowieka naprawdę przyciśnie) lub - w najlepszym wypadku - pleśnieje od pół roku w śpiworze w oczekiwaniu na koniec polarnej zimy.

Życie tych ludzi było pełne namiętności i skrajnych emocji. Od ekstazy triumfu, przez rozpacz ciągłego wyczekiwania i samotności, wybuchy miłości po powrocie z wyprawy, po rozczarowanie wytęsknionym wspólnym życiem. Ich uczucia znamy z pierwszej ręki, bo zachowały się całe zaspy listów. Chociaż ci mężczyźni, ogarnięci obsesją zdobycia bieguna, byli rzecz jasna dziadowskimi mężami, to choć w części wynagradzali to swoim kobietom miłosną epistolografią. Żony rewanżowały się listami pełnymi wsparcia, wysyłanymi statkami wielorybniczymi. Korespondencja najsympatyczniejszej pary, Fridtjofa i Evy Nansenów, jest wspaniała i choćby dla niej warto przeczytać tę książkę.

[Recenzję zamieściłam wcześniej na blogu]

Najpierw uwagi techniczne. Obiecuje się nam siedem historii, ale jedyną zasługą Eleonor Franklin jest zejście na zapalenie płuc w młodym wieku i tym samym zrobienia miejsca u boku odkrywcy Johna Franklina dla przebojowej Jane. Śledzimy więc losy sześciu par.

Śledzimy z niejakim trudem, bo autorka straszliwie poszatkowała te historie. Nieustanne skoki czasowe między...

więcej Pokaż mimo to