rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Po lekturze Żon i córek stałam się wręcz głodna kolejnych powieści Gaskell. Niestety była to już ostatnia w mojej biblioteczce, więc chciałam ją dawkować sobie w miarę ostrożnie, bo nie mogłam pozwolić na to, aby tak szybko się skończyła. Niestety wciągnęła mnie na tyle, że przeczytałam ją w sześć dni. Sześć dni spędzonych z książką, która... naprawdę mnie zaskoczyła.

Zacznijmy od tego, że Północ i Południe zupełnie odbiega koncepcją i dotychczasowym wzorcem powieści tej pisarki. Akcja rozgrywa się w znacznej większości w przemysłowym mieście Milton (Manchesterze), brudnym i zadymionym przez fabryki i przędzalnie. To skrajnie odmienne środowisko i tło, w którym dotychczas Gaskell umiejscawiała swoich bohaterów. Była to dla mnie niesamowita i bardzo ożywcza odmiana, ponieważ wiedziałam, że tym sposobem autorka jest w stanie mnie czymś zaskoczyć. I robiła to - niemal w każdym rozdziale działo się coś, co kompletnie wybijało mnie z rytmu albo wprawiało w osłupienie, przez co naprawdę trudno było mi, ot tak, odłożyć tę książkę. Chciałam tylko więcej. Jednym z tych zaczepnych wątków była oczywiście zażyłość - choć nie zawsze widoczna dla bohaterów i akceptowana przez nich - między Margaret a panem Thorntonem. Zwieńczenie tej znajomości było mi wiadome od początku, jednak w trakcie czytania i przerzucania kartek z prawej na lewą stronę (przy czym ta druga niesamowicie szybko się kurczyła) ten kulminacyjny moment wciąż nie nadchodził... Nadszedł, jednak kiedy i w jakich okolicznościach - o tym dowiecie się czytając tę powieść ;)

Kontrast pomiędzy warstwą robotników i zwykłych obywateli miasta a przedsiębiorcami i właścicielami fabryk został bardzo dobrze odwzorowany, podobnie jak obowiązki oraz problemy, z którymi wówczas się zmagali. Strajki, w których postulatem są wyższe płace i lepsze warunki pracy to nie wymysł dzisiejszych czasów; ludzie od wieków chcieli walczyć o sprawiedliwość dla siebie i innych - ale też o wpływy i władzę nad innymi. To bardzo ważny i pouczający wątek w tej powieści, który doskonale przybliżył nam realia ówczesnego życia w przemysłowym mieście.

Poruszająca, piękna i zapadająca w pamięć historia miłości, poświęcenia i umiłowania prawdy. Jestem pewna, że każdy, kto przeczytał Północ i Południe, może się ze mną zgodzić. Tym, którzy jeszcze tego nie zrobili, serdecznie polecam nadrobić tę zaległość. Nie zawiedziecie się.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Po lekturze Żon i córek stałam się wręcz głodna kolejnych powieści Gaskell. Niestety była to już ostatnia w mojej biblioteczce, więc chciałam ją dawkować sobie w miarę ostrożnie, bo nie mogłam pozwolić na to, aby tak szybko się skończyła. Niestety wciągnęła mnie na tyle, że przeczytałam ją w sześć dni. Sześć dni spędzonych z książką, która... naprawdę mnie zaskoczyła....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To druga książka Elizabeth Gaskell, jaką miałam okazję przeczytać. Po lekturze Panien z Cranford, która była jednym wielkim rozczarowaniem, z ochotą podjęłam się czytania Żon i córek, ponieważ musiałam na własnej skórze przekonać się, że spotkanie z twórczością tej wspaniałej pisarki było po prostu zwykłym falstartem.

A jakże. Bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że ta książka jest zupełnie, zupełnie inna. Dała się po prostu polubić i na każdym kroku zapraszała mnie, bym sięgnęła jeszcze głębiej w przedstawianą historię, która - nie ukrywam - bardzo przypadła mi do gustu. Niemal od razu znalazłam się wśród bohaterów i przeżywałam wraz z nimi ich przygody, dobre i złe, oraz rozterki i triumfy. Nie przerażała mnie absolutnie ilość stron, wręcz przeciwnie - cieszyłam się na myśl, że tak długo będę mogła przebywać w tym świecie. Świecie bardzo przemyślnie zaplanowanym i skonstruowanym. Nie było w nim miejsca na jakieś nieprzewidziane, przypadkowe czy nudne wątki bądź postacie. Każda z nich wnosiła coś nowego i oryginalnego do powieści, a większość była mi zdecydowanie znana - były odwzorowaniem osobistości, wśród których otaczam się od najmłodszych lat. Znam więc wiejską gnuśność, dwulicowość, fałszywą dobroć, zbyt wysokie mniemanie o własnej pozycji społecznej i próżne zadzieranie nosa, choć rozumem nie dorastają nawet do umysłu kostki brukowej. Ile razy chichotałam i kręciłam z rozbawieniem głową czytając wywody wszystkich panien z Hollingfordu, które z czystym sumieniem mogłabym porównać do większości moich sąsiadek. Mimo iż książka powstawała w XIX wieku, jest bardzo, ale to bardzo aktualna pod tym względem. Może dlatego stała mi się tak bliska - ktoś po prostu opisał i bardzo dyplomatycznie wyśmiał moje "ukochane" panie, z którymi dzielę czasem wspólną drogę do miasta, kościoła czy czas spędzony na przystanku autobusowym.

Mogłabym rozpisywać się na temat postaci, jednak to zbyteczne. Są po prostu doskonałe. Ludzkie, nieprzesadzone, zupełnie skrajne od siebie, ale jakie charakterne i żywe. Żadna z postaci nie wydawała mi się nudna - co innego irytująca, ale mówiłam o tym kilka linijek wcześniej. Nienawidzę plotkarstwa i wszelkich jego rodzajów oraz wystawiania pochopnej, opartej na niepewnych informacjach opinii na temat jakiejś osoby. Tutaj właśnie spotykamy się z tym problemem. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, jak wielką krzywdę może wyrządzić niesprawiedliwy osąd i jak trudno w takiej sytuacji udowodnić swoją niewinność.

Bardzo żałuję, że tak mało mówi się o Elizabeth Gaskell w porównaniu np. do Jane Austen czy sióstr Brontë. Zasługuje na równie wielkie uznanie i znacznie większe grono czytelników (mam nadzieję, że w tej kwestii akurat się mylę). Mówmy o niej częściej i sięgajmy po jej powieści. Żony i córki to zdecydowanie warta uwagi książka - pouczająca i wciągająca, przy której można zarówno śmiać się i płakać. Polecam z całego serca.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

To druga książka Elizabeth Gaskell, jaką miałam okazję przeczytać. Po lekturze Panien z Cranford, która była jednym wielkim rozczarowaniem, z ochotą podjęłam się czytania Żon i córek, ponieważ musiałam na własnej skórze przekonać się, że spotkanie z twórczością tej wspaniałej pisarki było po prostu zwykłym falstartem.

A jakże. Bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Słonie, w taki czy inny sposób, zawsze były mi bliskie. Odkąd pamiętam, moim wielkim marzeniem jest wyjazd na afrykańskie Safari i zobaczyć na własne oczy te cudowne, olbrzymie i majestatyczne zwierzęta. Nie wiem dlaczego i skąd wzięło się we mnie takie pragnienie – być może wszystko zaczęło się od małej różowej maskotki słonika, którą dostałam, kiedy byłam niemowlęciem. Jest ze mną od małego, dorastałam z nią i teraz, gdy mam prawie 23 lata – wciąż jest blisko mnie, stojąc na moim biurku, pilnując sterty książek do przeczytania, notatek i plannera. Mały różowy pluszaczek z niebieskimi uszami i haftowanym czerwoną nitką uśmiechem. Być może to Słonik zaszczepił we mnie miłość do największych ssaków na ziemi.

Książka Afrykańska love story – jak wiele innych przed nią i po niej – trafiła do mnie przypadkiem, łypiąc do mnie swoją okładką ze sterty książek na wyprzedaży. Mam bzika na punkcie wyławiania perełek z wielkiego kosza kolorowanek, map i zeszycików z przepisami, które często można spotkać w marketach typu Tesco czy Kaufland. Z tą nie było inaczej – Afryka, Safari, słonie... Wszystko przemawiało na jej korzyść, więc nie zastanawiałam się długo nad jej kupnem.
I jak bywało też z innymi takimi książkami, ta również musiała odczekać swoje w mojej poczekalni. Ale książki są cierpliwe i między innymi za to je właśnie kochamy...

Afrykańska love story to biografia Daphne Sheldrick, która poświęciła całe swoje życie dla ratowania dzikiej przyrody Kenii oraz zwierzęcych sierot. Razem z mężem Davidem przyczyniła się do powstania sierocińca dla słoniątek, nosorożców i wielu innych zwierząt, które z różnych przyczyn
– w tym kłusownictwa – traciły matki oraz rodziny, które były jedyną ich gwarancją przetrwania. Ich wieloletnia, bardzo ciężka praca przyczyniła się do zachowania populacji wielu gatunków zwierząt. W 1977 powstała organizacja Sheldrick Wildlife Trust, która prowadzi m.in. wirtualne adopcje osieroconych słoniątek i nosorożców.

Na ogół nie często zabieram się za biografie, które zazwyczaj przesycone są suchymi faktami, bez wartkiej akcji i ciekawych bohaterów. Podeszłam do tej książki bez wielkiego entuzjazmu, nie oczekując też wciągającej fabuły. Ależ się zawiodłam... Kiedy tylko zagłębiłam się w historię Daphne, jej przodków pionierów oraz początków jej zamiłowania do przyrody, przepadłam. Przestał mi przeszkadzać nawet brak rozluźniających umysł dialogów. Narodziła się za to zazdrość o tak cudowne – choć trudne życie, w którym pasja i miłość przerodziła się w najpiękniejszą pracę i źródło utrzymania.

Podczas lektury wzruszałam się i wkurzałam niejeden raz. Książka z niezwykłą dokładnością opisuje i dosadnie piętnuje tragiczne w skutkach kłusownictwo, które nie rozwijałoby się na tak wysoką skalę, gdyby nie konsumpcjonizm i egoistyczne zachcianki ludzi wierzących w magiczną moc przedmiotów wytworzonych z kości słoniowej. Autorka w niezwykły sposób opowiada też o faunie i florze miejsc, w których mieszkała i pracowała. A dom z ogrodem, przy którym znajduje się stajenka z boksami dla słoniątek, nosorożców czy antylop?... Marzenie! Długo nie mogłam uwierzyć, że istnieją ludzie – dla mnie to najszczęśliwsi ludzie na świecie – którzy mają tak bliski kontakt z niezwykłymi afrykańskimi zwierzętami.
Wiele też dowiedziałam się o słoniach. To tak mądre i inteligentne stworzenia, które pod wieloma względami, bardzo przypominają nas. Mają niezwykle silny instynkt stadny i macierzyński oraz pamięć. Przeogromną pamięć. Potrafią zapamiętać członków swojego stada na bardzo długie lata, opłakują utratę pobratymców równie mocno jak ludzie.

Książka jest niezwykle wartościowa. Pouczająca, porywająca, w wielu miejscach wręcz niewiarygodna. No bo czy łatwo jest nam, od tak uwierzyć, że można spać ze słoniątkiem w jednym łóżku lub pijąc herbatę na tarasie, jednocześnie karmiąc antylopy? Lub wychować małego dzikiego ptaszka tak, że rozumiał ludzką mowę?

Afrykańska love story to obowiązkowa lektura dla wszystkich miłośników Afryki, ale gwarantuję, że zachwycą się nią wszyscy ci, którzy zdecydują się po nią sięgnąć. Idealna na słoneczne popołudnia z herbatą na tarasie. Zresztą... Ta książka jest idealna na każdą okazję i porę roku ;) Polecam.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Słonie, w taki czy inny sposób, zawsze były mi bliskie. Odkąd pamiętam, moim wielkim marzeniem jest wyjazd na afrykańskie Safari i zobaczyć na własne oczy te cudowne, olbrzymie i majestatyczne zwierzęta. Nie wiem dlaczego i skąd wzięło się we mnie takie pragnienie – być może wszystko zaczęło się od małej różowej maskotki słonika, którą dostałam, kiedy byłam niemowlęciem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po lekturze Jeźdźca miedzianego miałam niesamowicie mieszane uczucia co do dalszej przygody z tą sagą. Ale nie ukrywam, że ma w sobie coś, przez co trudno ją tak po prostu odłożyć na półkę. Czym prędzej więc zabrałam się za czytanie.

Patrząc całościowo na obie te książki trudno mi jest określić, która z części jest w jakiś sposób lepsza. Obie miały swoje własne mocne strony, jak i mankamenty - z pewnością jednym z nich były nieścisłości związane z historią wojny i pierwszych miesięcy oraz lat po jej zakończeniu. Sama historia miłosna Tatiany i Aleksandra była w pewnych momentach przesłodzona i infantylna, ale nie można powiedzieć, że nie była piękna. Godna pozazdroszczenia. Dzięki niej znów zatopiłam się w marzeniach o idealnym facecie takim, jak Aleksander. W pewnym sensie zatęskniłam też za Nowym Jorkiem, choć nigdy tam nie byłam, ale mimo to czuję, że odnalazłabym się w tym mieście. Może kiedyś ruszę śladem Tatiany i będę podziwiać jego niebotyczne budynki i wieczne światła.

Z drugiej części dowiadujemy się również o kulisach przybycia rodziny Barringtonów do Związku Radzieckiego, wiemy też w jaki sposób Tania uciekła z ojczystego kraju zdewastowanego przez komunizm i wojnę. Wątek Aleksandra, który cudem uniknął rozstrzelania jest oczywiście mało realistyczny, tak samo jak przetrwanie tylu prób ucieczek z obozów. W rzeczywistości nie miałby najmniejszych szans, ale tak wiem - to książka, która miała zakończyć się szczęśliwie. Co do tego, że zwieńczenie tej historii będzie ckliwe, nie miałam żadnych wątpliwości, a kiedy on w końcu nadszedł... bruhh... Naprawdę, nie wiem, co mają na myśli lub co chcą osiągnąć ci wszyscy autorzy, którzy umieszczają na końcu swoich powieści takie cukierkowe epilogi... Ma się wrażenie jakby czytało się fanfiction z Wattpada pisane przez nastolatkę.

Niemniej Paullina Simons ma niewątpliwy dar opowiadania swoich historii i stworzyła coś, co zapisało mi się w pamięci. Pomimo pewnych niedociągnięć, niesamowicie przesadzonych i zbyt wyidealizowanych oraz naiwnych scen miłosnych i przewidywalnych wątków, dobrze wspominam obie części tej sagi. Zdecydowałam, że póki co nie sięgnę po trzecią, ponieważ mam już wyrobiony pewien obraz świata Tatiany i Aleksandra i nie chcę go sobie rujnować. Po drugie, nie jestem fanką przeciągania jednej historii w nieskończoność.

Polecam i zachęcam do wyrobienia sobie własnej opinii na temat tej książki.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Po lekturze Jeźdźca miedzianego miałam niesamowicie mieszane uczucia co do dalszej przygody z tą sagą. Ale nie ukrywam, że ma w sobie coś, przez co trudno ją tak po prostu odłożyć na półkę. Czym prędzej więc zabrałam się za czytanie.

Patrząc całościowo na obie te książki trudno mi jest określić, która z części jest w jakiś sposób lepsza. Obie miały swoje własne mocne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po lekturze Jeźdźca miedzianego miałam niesamowicie mieszane uczucia co do dalszej przygody z tą sagą. Ale nie ukrywam, że ma w sobie coś, przez co trudno ją tak po prostu odłożyć na półkę. Czym prędzej więc zabrałam się za czytanie.

Patrząc całościowo na obie te książki trudno mi jest określić, która z części jest w jakiś sposób lepsza. Obie miały swoje własne mocne strony, jak i mankamenty - z pewnością jednym z nich były nieścisłości związane z historią wojny i pierwszych miesięcy oraz lat po jej zakończeniu. Sama historia miłosna Tatiany i Aleksandra była w pewnych momentach przesłodzona i infantylna, ale nie można powiedzieć, że nie była piękna. Godna pozazdroszczenia. Dzięki niej znów zatopiłam się w marzeniach o idealnym facecie takim, jak Aleksander. W pewnym sensie zatęskniłam też za Nowym Jorkiem, choć nigdy tam nie byłam, ale mimo to czuję, że odnalazłabym się w tym mieście. Może kiedyś ruszę śladem Tatiany i będę podziwiać jego niebotyczne budynki i wieczne światła.

Z drugiej części dowiadujemy się również o kulisach przybycia rodziny Barringtonów do Związku Radzieckiego, wiemy też w jaki sposób Tania uciekła z ojczystego kraju zdewastowanego przez komunizm i wojnę. Wątek Aleksandra, który cudem uniknął rozstrzelania jest oczywiście mało realistyczny, tak samo jak przetrwanie tylu prób ucieczek z obozów. W rzeczywistości nie miałby najmniejszych szans, ale tak wiem - to książka, która miała zakończyć się szczęśliwie. Co do tego, że zwieńczenie tej historii będzie ckliwe, nie miałam żadnych wątpliwości, a kiedy on w końcu nadszedł... bruhh... Naprawdę, nie wiem, co mają na myśli lub co chcą osiągnąć ci wszyscy autorzy, którzy umieszczają na końcu swoich powieści takie cukierkowe epilogi... Ma się wrażenie jakby czytało się fanfiction z Wattpada pisane przez nastolatkę.

Niemniej Paullina Simons ma niewątpliwy dar opowiadania swoich historii i stworzyła coś, co zapisało mi się w pamięci. Pomimo pewnych niedociągnięć, niesamowicie przesadzonych i zbyt wyidealizowanych oraz naiwnych scen miłosnych i przewidywalnych wątków, dobrze wspominam obie części tej sagi. Zdecydowałam, że póki co nie sięgnę po trzecią, ponieważ mam już wyrobiony pewien obraz świata Tatiany i Aleksandra i nie chcę go sobie rujnować. Po drugie, nie jestem fanką przeciągania jednej historii w nieskończoność.

Polecam i zachęcam do wyrobienia sobie własnej opinii na temat tej książki.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Po lekturze Jeźdźca miedzianego miałam niesamowicie mieszane uczucia co do dalszej przygody z tą sagą. Ale nie ukrywam, że ma w sobie coś, przez co trudno ją tak po prostu odłożyć na półkę. Czym prędzej więc zabrałam się za czytanie.

Patrząc całościowo na obie te książki trudno mi jest określić, która z części jest w jakiś sposób lepsza. Obie miały swoje własne mocne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z twórczością Paulliny Simons spotkałam się po raz pierwszy podczas lektury Dziewczyny na Times Square. Mimo iż sam początek był lekkim niewypałem, przez większą część książki wzdychałam z zachwytów nas piórem pisarki i jej umiejętnościami opowiadania historii. Wiedziałam, że z Jeźdźcem miedzianym może być podobnie.

Tym razem jednak przygoda zaczęła się gładko. Chemia między mną a książką pojawiła się niemal natychmiast i znów poczułam te cudowne dreszcze na plecach. Tak, to jest to. To jest lektura, przy której na pewno nie będę się nudzić, przy której będę się złościć, płakać, śmiać i ujarzmiać moje fruwające w brzuchu motylki. Książki, których akcja toczy się w Rosji, mają w sobie coś naprawdę magicznego. Z miejsca zakochałam się w Leningradzie (dzisiejszym Petersburgu), ponieważ przypomina mi mój ukochany Lwów - nazwy ulic, budynki, a przede wszystkim ubóstwiane przeze mnie tramwaje. To nie mogło się nie udać...

No i jeden z głównych bohaterów - Aleksander Biełow. Mój kolejny kandydat to tytułu "Pan Darcy dla panny Zuzanny". Wysoki, umięśniony, silny, przystojny, do tego inteligentny, szlachetny, szarmancki, honorowy dżentelmen, który wie, jak obchodzić się z kobietami. Po prostu ideał. Chyba nie muszę mówić, że sama po cichu zaczęłam wzdychać do niego, a Tatianie po prostu zazdrościłam. Chciałabym się tak kiedyś zakochać i rozkochać w sobie jakiegoś wyjątkowego człowieka. Ich rodząca się wielka miłość napotkała na swojej drodze okrutną wojnę, która każdego dnia pochłaniała coraz więcej istnień i nieuchronnie zbliżała się do Leningradu. Mimo to kochankowie znajdywali czas i okazje, by się spotykać i poznawać się lepiej. Żeby ich losy nie były aż tak cukierkowe, autorka wprowadziła spore utrudnienie - siostrę Tani, Daszę, która jako pierwsza poznała Aleksandra i była z nim w oficjalnym związku. Wiem, co czuła w takich chwilach młodsza z sióstr. Ja sama byłam w podobne sytuacji i wiem, ile kosztuje ukrywanie swojego uczucia do ukochanej osoby. Niemniej wiedziałam, że ich losy potoczą się o wiele lepiej niż w moim przypadku i w końcu (!) do tego doszło. Czyli od tego momentu będzie już tylko lepiej, tylko on i ona, na przekór wojnie i okrucieństwu.

I tu pojawia się pewien zgrzyt, który - nie ukrywam - w pewnym momencie zaczął mi naprawdę przeszkadzać. Tania i Aleksander bardzo się kochali. Bardzo. Ale kilka razy dziennie codziennie przez dwadzieścia dziewięć dni? O każdej porze dnia i w każdych okolicznościach? Przez kilka pierwszych stron (!!) było to zrozumiałe - w końcu tyle na siebie czekali, odnaleźli się i należą już do siebie. Ale kiedy ten nader sielankowy stan trwał i trwał przez kolejne strony, zaczęło mnie to srogo nużyć. Zupełnie jakby autorka nie wiedziała co z tymi bohaterami zrobić, kiedy w końcu pozwoliła im zamieszkać z dala od wojennej zawieruchy w pięknym domku nad rzeką Kamą. Może i jestem przewrażliwiona na tym punkcie czy coś w tym rodzaju, ale zmagać się z opisami miłości w różnych pozycjach przez dłuższy czas to ponad moje siły. Według mnie element harlequina w tak fajnej i wciągającej książce niestety się nie sprawdził.

Jeździec miedziany to powieść, która dostarczyła mi wielu emocji. Śmiech i łzy, irytację, złość, rozczarowanie i strach. Spędziłam z nią cudowne wieczory, a niekiedy nawet i godziny nocne - to jedna z niewielu książek, dla której byłam w stanie poświęcić czas na sen. Nie była ona jednak idealna pod każdym względem, ale to nie znaczy, że może nie spodobać się Wam. Polecam i zachęcam do sięgnięcia po nią.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Z twórczością Paulliny Simons spotkałam się po raz pierwszy podczas lektury Dziewczyny na Times Square. Mimo iż sam początek był lekkim niewypałem, przez większą część książki wzdychałam z zachwytów nas piórem pisarki i jej umiejętnościami opowiadania historii. Wiedziałam, że z Jeźdźcem miedzianym może być podobnie.

Tym razem jednak przygoda zaczęła się gładko. Chemia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z twórczością Paulliny Simons spotkałam się po raz pierwszy podczas lektury Dziewczyny na Times Square. Mimo iż sam początek był lekkim niewypałem, przez większą część książki wzdychałam z zachwytów nas piórem pisarki i jej umiejętnościami opowiadania historii. Wiedziałam, że z Jeźdźcem miedzianym może być podobnie.

Tym razem jednak przygoda zaczęła się gładko. Chemia między mną a książką pojawiła się niemal natychmiast i znów poczułam te cudowne dreszcze na plecach. Tak, to jest to. To jest lektura, przy której na pewno nie będę się nudzić, przy której będę się złościć, płakać, śmiać i ujarzmiać moje fruwające w brzuchu motylki. Książki, których akcja toczy się w Rosji, mają w sobie coś naprawdę magicznego. Z miejsca zakochałam się w Leningradzie (dzisiejszym Petersburgu), ponieważ przypomina mi mój ukochany Lwów - nazwy ulic, budynki, a przede wszystkim ubóstwiane przeze mnie tramwaje. To nie mogło się nie udać...

No i jeden z głównych bohaterów - Aleksander Biełow. Mój kolejny kandydat to tytułu "Pan Darcy dla panny Zuzanny". Wysoki, umięśniony, silny, przystojny, do tego inteligentny, szlachetny, szarmancki, honorowy dżentelmen, który wie, jak obchodzić się z kobietami. Po prostu ideał. Chyba nie muszę mówić, że sama po cichu zaczęłam wzdychać do niego, a Tatianie po prostu zazdrościłam. Chciałabym się tak kiedyś zakochać i rozkochać w sobie jakiegoś wyjątkowego człowieka. Ich rodząca się wielka miłość napotkała na swojej drodze okrutną wojnę, która każdego dnia pochłaniała coraz więcej istnień i nieuchronnie zbliżała się do Leningradu. Mimo to kochankowie znajdywali czas i okazje, by się spotykać i poznawać się lepiej. Żeby ich losy nie były aż tak cukierkowe, autorka wprowadziła spore utrudnienie - siostrę Tani, Daszę, która jako pierwsza poznała Aleksandra i była z nim w oficjalnym związku. Wiem, co czuła w takich chwilach młodsza z sióstr. Ja sama byłam w podobne sytuacji i wiem, ile kosztuje ukrywanie swojego uczucia do ukochanej osoby. Niemniej wiedziałam, że ich losy potoczą się o wiele lepiej niż w moim przypadku i w końcu (!) do tego doszło. Czyli od tego momentu będzie już tylko lepiej, tylko on i ona, na przekór wojnie i okrucieństwu.

I tu pojawia się pewien zgrzyt, który - nie ukrywam - w pewnym momencie zaczął mi naprawdę przeszkadzać. Tania i Aleksander bardzo się kochali. Bardzo. Ale kilka razy dziennie codziennie przez dwadzieścia dziewięć dni? O każdej porze dnia i w każdych okolicznościach? Przez kilka pierwszych stron (!!) było to zrozumiałe - w końcu tyle na siebie czekali, odnaleźli się i należą już do siebie. Ale kiedy ten nader sielankowy stan trwał i trwał przez kolejne strony, zaczęło mnie to srogo nużyć. Zupełnie jakby autorka nie wiedziała co z tymi bohaterami zrobić, kiedy w końcu pozwoliła im zamieszkać z dala od wojennej zawieruchy w pięknym domku nad rzeką Kamą. Może i jestem przewrażliwiona na tym punkcie czy coś w tym rodzaju, ale zmagać się z opisami miłości w różnych pozycjach przez dłuższy czas to ponad moje siły. Według mnie element harlequina w tak fajnej i wciągającej książce niestety się nie sprawdził.

Jeździec miedziany to powieść, która dostarczyła mi wielu emocji. Śmiech i łzy, irytację, złość, rozczarowanie i strach. Spędziłam z nią cudowne wieczory, a niekiedy nawet i godziny nocne - to jedna z niewielu książek, dla której byłam w stanie poświęcić czas na sen. Nie była ona jednak idealna pod każdym względem, ale to nie znaczy, że może nie spodobać się Wam. Polecam i zachęcam do sięgnięcia po nią.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Z twórczością Paulliny Simons spotkałam się po raz pierwszy podczas lektury Dziewczyny na Times Square. Mimo iż sam początek był lekkim niewypałem, przez większą część książki wzdychałam z zachwytów nas piórem pisarki i jej umiejętnościami opowiadania historii. Wiedziałam, że z Jeźdźcem miedzianym może być podobnie.

Tym razem jednak przygoda zaczęła się gładko. Chemia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ci, którzy w miarę regularnie zaglądają na mojego bloga, na pewno wiedzą już, że pasjonuję się Formułą 1. Sportem najbardziej zaawansowanym technicznie i jednym z najniebezpieczniejszych na świecie. Absolutnie elitarnym i horrendalnie drogim, ale niezwykle pociągającym i gwarantującym pełny wachlarz emocji. Po 13 latach obserwowania i dojrzewania z F1 jestem pewna, że jest to miłość na całe życie. Chyba nie istnieje żaden konkretny powód, dla którego miałabym ją porzucić.

Sam sport jest równie szalony, niekonwencjonalny i wyjątkowy jak ludzie, którzy go tworzą i są jego nierozerwalną częścią. Jedną z legendarnych postaci Formuły 1 jest były 3-krotny mistrz świata Niki Lauda. Człowiek, którego historia znana jest nie tylko ścisłemu i hermetycznemu środowisku motorsportu - gdziekolwiek na świecie padnie nazwisko Lauda, znaczna większość osób wspomina o charyzmatycznym, prostolinijnym i do bólu szczerym człowieku o poparzonej twarzy, w nieodłącznej czerwonej czapce z daszkiem.

Biografia, o której dziś wspominam, to niezwykłe i bardzo rzetelne kompendium wiedzy na temat jednego z najsłynniejszych i najlepszych kierowców Formuły 1. Dzięki niej możemy poznać nie tylko początki jego wspaniałej i pełnej niebezpiecznych przygód kariery - dowiadujemy się również szczegółów jego wypadku podczas Grand Prix Niemiec w 1976 roku, w którym omal nie zginął w płomieniach. To był decydujący punkt zwrotny jego przygody z motorsportem, po którym naprawdę niewiele osób dawało mu szanse na powrót do ścigania się. Niki Lauda wrócił - 6 tygodni po tym tragicznym zdarzeniu, z przeszczepioną z uda na głowę skórą, owiniętą bandażami, po wielu operacjach oczyszczających płuca. Wrócił i był to jeden z najbardziej spektakularnych powrotów do sportu w historii.

Życie Laudy toczyło się wokół Formuły 1 przez wiele wiele lat. F1 była jego życiem, on był życiem F1. Zdobył miłość i uznanie rzeczy swoich fanów nie tylko popisami na torze, ale także swoją bezpośredniością, szacunkiem dla ludzi, prawdomównością i swoistym poczuciem humoru. Potrafił być świetnym negocjatorem, umiał jednoczyć ludzi, rozwiązywać konflikty. Miał żyłkę do interesów i wielkie serce dla wszystkiego, co robił w życiu. Poświęcał się temu bez reszty, bez wytchnienia i uczył się nowych rzeczy niemal do końca swojego życia. Jego płomień zgasł w nocy, we śnie, 20 maja 2019 roku w szpitalu w Zurychu, gdzie otoczony najbliższą rodziną, pokonał metę ostatniego, najważniejszego wyścigu.

Formuła 1 to sport specyficzny - jeśli opuścisz jego szeregi, istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że zostaniesz zapomniany. Z Nikim jest zupełnie inaczej - tworzył historię królowej sportów motorowych przez wiele lat i jest nieodzowną jej częścią. Nie da się o nim zapomnieć i do dziś wielu osobom z padoku brakuje tej charakterystycznej czerwonej czapeczki, jego błyskotliwych dowcipów, szczerych i znakomitych rad oraz ogromu wiedzy i doświadczenia. Niki Lauda nigdy nie zostanie zapomniany.

W serwisie Lubimy czytać daję ocenę tylko 'bardzo dobrą' ze względu na mnogość błędów redakcyjnych... Aż nie skomentuję tego...

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Ci, którzy w miarę regularnie zaglądają na mojego bloga, na pewno wiedzą już, że pasjonuję się Formułą 1. Sportem najbardziej zaawansowanym technicznie i jednym z najniebezpieczniejszych na świecie. Absolutnie elitarnym i horrendalnie drogim, ale niezwykle pociągającym i gwarantującym pełny wachlarz emocji. Po 13 latach obserwowania i dojrzewania z F1 jestem pewna, że jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nadchodzi zima. Mroźne miesiące to dla mnie czas ciepłej herbaty i dobrej lektury. Za taką uznaję przede wszystkim literaturę klasyczną, w której gustuję od dawna. Dlatego też gdy spadł pierwszy śnieg (początkiem grudnia, jaka szkoda, że nie na święta...) naturalnym moim wyborem było sięgnięcie po jedną z przedstawicielek tego gatunku. Padło na Panie z Cranford Elizabeth Gaskell, a że było to moje pierwsze spotkanie z twórczością tej autorki, nie wiedziałam czego się spodziewać - poza dozą znakomitej prozy. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Książka składa się szesnastu zupełnie nie powiązanych ze sobą rozdziałów. Opowiada o angielskiej miejscowości Cranford, którą zamieszkują w większości panie - średnio zamożne wdowy lub niezamężne damy, lubujące się w etykiecie i skrzętnie ją przestrzegające. Ich sytuacje finansowe były tajemnicą poliszynela dla wszystkich mieszkanek, a za największą ujmę uznawano publiczne przyznawanie się do biedy lub bogactwa. Cranford do prawdziwy babiniec, w którym mężczyznę uznawano za niemal zupełnie niepotrzebną istotę (wyjątek stanowili oczywiście pastor, doktor i "nieszczęśni" mężowie nielicznych pań, które dostąpiły swoistego "zaszczytu" zmiany swojego stanu cywilnego). Kobiety z Cranford trzymają się silnie w grupie, darzą się ogromną sympatią i pomagają sobie w potrzebie. Każda z nich przeżywa swoje przygody, przyjemnie, niekiedy dość tragiczne, ale zawsze może liczyć na wsparcie i dobrą radę mieszkanek miasteczka. Przyjemnie, swojsko, urokliwie.

Brzmi całkiem dobrze, jednak jak dla mnie... powiem kolokwialnie - wiało taką nudą, że aż trudno o tym opowiedzieć. Przez większość lektury trudno mi było w ogóle połapać się kto jest kim, czyją kuzynką, szwagierką, krewną itp., ogólnie panował totalny chaos. Dziwnie ulokowane, nie zawsze rozwinięte do końca wątki, przeplatanie ich tak, że naprawdę trzeba się skupić, aby przez nie przebrnąć, a do tego każdy kolejny rozdział jest niemal zupełnie osobną historią, nie będącą naturalnym ciągiem poprzedniego. Prawdę mówiąc - zupełnie nie mam pojęcia, jaki zamysł miała autorka, pisząc tę książkę. Owszem, stworzyła bardzo dobry obraz ówczesnych obyczajów panujących wśród mieszkańców prowincjonalnej Anglii (II połowa XIX wieku, czas wielkich przewrotów obyczajowych i kulturalnych). Ale nic poza tym. Oprócz oderwania się od współczesnej łatwej prozy i lekcji budowania bardzo złożonych i dopieszczonych zdań, nie otrzymałam niczego, co mogłoby wzbudzać we mnie pozytywne uczucia. Naprawdę odetchnęłam z ulgą, gdy przebrnęłam przez te ledwo ponad 200 stron.

Wiem już, że moja przygoda z twórczością Gaskell zaczęła od falstartu, bowiem czeka mnie lektura Północy i Południa oraz Żon i córek, bardzo cenionych, obszernych powieści. Oczywiście, że dam im szansę, bo to klasyka :) Już nie mogę się doczekać.

A Wam polecam osobiste wyrobienie sobie zdania o Paniach z Cranford. Zasługuje na to.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Nadchodzi zima. Mroźne miesiące to dla mnie czas ciepłej herbaty i dobrej lektury. Za taką uznaję przede wszystkim literaturę klasyczną, w której gustuję od dawna. Dlatego też gdy spadł pierwszy śnieg (początkiem grudnia, jaka szkoda, że nie na święta...) naturalnym moim wyborem było sięgnięcie po jedną z przedstawicielek tego gatunku. Padło na Panie z Cranford Elizabeth...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trzynasta opowieść budzi we mnie wyjątkowe wspomnienia jeszcze z czasów szkoły średniej. Klasa maturalna, kilka tygodni przed zakończeniem roku szkolnego, sala polonistyczna mojej ulubionej nauczycielki z języka polskiego, która uwielbiała gromadzić wokół siebie przeróżne, często bardzo wyjątkowe książki. Pewnego dnia, mając już w nosie naukę i stres przed egzaminami, podeszłam do regału z perełkami i sięgnęłam po tę powieść. Nigdy o niej nie słyszałam, nic mnie też w jej zewnętrznej powłoce nie zainspirowało. Po prostu ta książka do mnie przemówiła. I postanowiłam się z nią zaprzyjaźnić.

Przeczytałam wówczas tylko jeden rozdział, który zupełnie wystarczył do tego, bym się zakochała. Nie pożyczyłam od nauczycielki tej książki, chciałam mieć ją tylko dla siebie. I jak to u mnie bywa, zakupiłam ją, przeczekała tyle ile trzeba, aż przyszedł na nią czas.

Pewnie powtórzę się po raz kolejny, ale - kocham poetyckie pióro. Po prostu kocham i jestem naprawdę zazdrosna o każdą - nie moją - powieść, która została w ten sposób napisana. Jeśli połączymy te pióro z talentem snucia wyjątkowych, trzymających w napięciu opowieści, dostajemy coś naprawdę z wyższej półki. Przez ostatnie dni miałam właśnie w dłoniach taki skarb.

Chyba muszę przyznać, że jestem fanką powieści gotyckich - upiornej narracji, duchów snujących się między kartkami, nawiedzonych domów i demonicznych postaci. Trzynasta opowieść zalicza się właśnie do tego gatunku. Mamy tu niemal wszystko, by czuć nieprzyjemny dreszcz przebiegający po plecach, akcję trzymającą w napięciu do ostatnich zdań powieści. Nie sposób jest się od niej oderwać, bo z każdym kolejnym przeczytanym rozdziałem chce się tylko więcej i więcej. Przeczytałam ją w dwa dni właściwie nie wiedząc, jak. Autorka miała naprawdę świetny pomysł na fabułę i wykorzystała jej potencjał w 110 procentach. Nie mogę przyczepić się absolutnie do niczego. W momencie, gdy zbliżał się punkt kulminacyjny czułam, jak wciska mnie w fotel, nie docierały do mnie żadne sygnały z zewnątrz. Mój umysł przełączył się na wyższe obroty, możliwe, że nawet kurzyło mi się z uszu. A samo zakończenie... wow! Wytrzeszczałam oczy jeszcze długo po tym, jak odłożyłam książkę na półkę jako przeczytaną.

Chciałabym dodać coś jeszcze, ale wciąż mam niezły mętlik w głowie po lekturze Trzynastej opowieści. Pewna jestem jednego - nie zawiedziecie się.


Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Trzynasta opowieść budzi we mnie wyjątkowe wspomnienia jeszcze z czasów szkoły średniej. Klasa maturalna, kilka tygodni przed zakończeniem roku szkolnego, sala polonistyczna mojej ulubionej nauczycielki z języka polskiego, która uwielbiała gromadzić wokół siebie przeróżne, często bardzo wyjątkowe książki. Pewnego dnia, mając już w nosie naukę i stres przed egzaminami,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do sięgnięcia po Pokutę zachęciła mnie siostra, która nie mogła przestać zachwycać się nad filmem nakręconym na jej postawie. A że nie jestem zbyt wielką fanką kina i o wiele bliższe są mi książki, postanowiłam sprawdzić, czy te zachwyty udzielą się również mnie.

Wielkie wow i wielkie oczy pojawiły się już po dwóch stronach (mniej więcej dwóch). Po tym czasie też zaczęłam się do siebie uśmiechać - nie bez powodu, bowiem styl, jakim operuje autor, jest mi bardzo bliski i uwielbiany. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Ian McEwan to współczesna Jane Austen - że czerpał z niej garściami, pisząc swoje szeroko zakrojone opisy, obszerne analizy i przemyślenia bohaterów. Nie ukrywam, że jestem ich fanką, choć zdaję sobie sprawę, że grono takich osób nie jest zbyt wielkie (ale mam nadzieję, że się mylę).

Wątek miłości, na drodze której stanęła okrutna wojna, był wałkowany przez wielu pisarzy i pisarki, z różnym skutkiem. Jedni kierowali się utartym szablonem, inni naprawdę się postarali i napisali coś prawdziwie poruszającego i zapadającego w pamięć. McEwan należy bezsprzecznie do tej drugiej kategorii. Cecilia i Robbie, pomimo tego, iż wywodzili się z różnych warstw społecznych, znali się i przyjaźnili od dzieciństwa. W miarę upływu czasu połączyło ich ogromne uczucie, które jednak ukrywali przed sobą nawzajem. Jeden list o niepożądanej treści doręczony Cecilii przełamał lody. Ich pierwsze i najważniejsze miłosne spotkanie odbyło się w bibliotece w rodzinnym domu dziewczyny, jednak zostało brutalnie ono przerwane przez młodszą siostrę Cecilii, Briony. Zła interpretacja tego, co widziała dziewczynka, doprowadziła do lawiny tragicznych wydarzeń, w wyniku których Robbie trafia za kraty, a Cecilia zrywa wszelkie kontakty ze swoją rodziną. Na domiar złego, cztery lata później wybucha druga wojna światowa. Robbie trafia na front, a Cecillia zdobywa dyplom pielęgniarki i pracuje z dala od domu, w szpitalu, który jest pierwszą linią pomocy rannym żołnierzom.
Przyznam się, że gdzieś po cichu liczyłam na typowe rozstrzygnięcie ich losów, jednak finał trochę wbił mnie w fotel. I tutaj pojawia się ten aspekt, który zachwycił mnie najbardziej - rozstrzygnięcie losów Cecilii i Robbiego dopiero na dwóch ostatnich stronach powieści. Idealne zwieńczenie, dokładnie takie, jakiego życzę sobie podczas każdej lektury.

Nad kreacjami bohaterów nie będę się zbytnio rozwijać - chylę czoła, ponieważ nie jest łatwo stworzyć tyle różnych i bardzo złożonych portretów postaci, które nie będą jednocześnie przerysowani i sztuczni. Niewielu jest pisarzy, którzy to potrafią.

Jeśli chodzi o minusy - ten jeden akurat dla mnie nie jest minusem, ale wiem, że wiele osób nie lubi tego typu "rozpraszaczy" - z pewnością są nim obszerne opisy obiektów, które odgrywały tylko instrumentalną rolę w powieści, np. opisy domu Tallisów czy przylegającego do niego parku. Owszem, dzięki temu można było z łatwością przenieść się do tamtego miejsca i do tamtych czasów, ale ciężko jest przez nie przebrnąć, zwłaszcza tym czytelnikom, którzy są przyzwyczajeni do lekkich i łatwych w odbiorze powieści. Pokuta jest zdecydowanie pozycją z wyższej półki, z której nie każdy będzie czerpał przyjemność. Drugą sprawą jest nieco spłycenie samego wątku wojny i pobytu Robbiego na froncie. Zawsze uważałam, że wątek wojny - mimo iż bolesny, trudny i wymagający - ma bardzo duży potencjał i tutaj zabrakło mi trochę tego rozwinięcia. Więcej szczegółów, więcej smaczków. Taki lekki niedosyt.

Jakby nie patrzeć, jest to jedna z lepszych książek, jakie kiedykolwiek czytałam i z pewnością zostanie ze mną na bardzo długo. Nie mam zbyt wielu lektur, do których chcę wracać - a ta jest właśnie tą, po którą sięgnę niejeden raz.

Polecam wszystkim, jednak nie wszystkim obiecuję takie wrażenia, jakie ja odniosłam. Do Pokuty trzeba po prostu dorosnąć.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Do sięgnięcia po Pokutę zachęciła mnie siostra, która nie mogła przestać zachwycać się nad filmem nakręconym na jej postawie. A że nie jestem zbyt wielką fanką kina i o wiele bliższe są mi książki, postanowiłam sprawdzić, czy te zachwyty udzielą się również mnie.

Wielkie wow i wielkie oczy pojawiły się już po dwóch stronach (mniej więcej dwóch). Po tym czasie też zaczęłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie ukrywam, że ocenianie książki traktującej o wydarzeniach, które zdarzyły się naprawdę, nie należy dla mnie do najłatwiejszych zadań. Możliwe, iż brak mi doświadczenia, a może po prostu literatura faktu jest trudna w obiektywnej ocenie.

Dlatego postanowiłam, że nie będę rozwodzić się nad poszczególnymi składowymi książki - po prostu o niej opowiem. A opowieść ta zaczynała się się dość...
Jeden z nas. Opowieść o Norwegii rozpoczyna Prolog, który nawet po tygodniu od zapoznania się z nim, mrozi mi krew w żyłach. Już na pierwszej stronie znajdujemy się w centrum tragicznych wydarzeń na wyspie Utøya, gdzie szaleje Anders Breivik, "autor" największej zbrodni w Norwegii od czasów II wojny światowej. Czytałam ten fragment późną nocą, na przysłowiowy dobry sen - okazało się, że zafundowałam sobie niezłe koszmary i drętwienie nóg ze strachu. To brutalne wprowadzenie uświadomiło mi, jak drobiazgowo może być napisana ta książka. Że dowiem się takich rzeczy, których nie sposób było znaleźć w mediach. Mimo iż w tamtej chwili byłam naprawdę przerażona, z tłukącą się w mojej głowie myślą dlaczego kupiłam tę książkę, postanowiłam, że muszę ją przeczytać.

Kiedy mówię o drobiazgowości, miałam na myśli nie tylko szczegółowy i realistyczny opis wydarzeń, które miały miejsce w Oslo i na Utøyi 22 lipca 2011 roku, a także na wiele lat przed tym dniem i po. W książce znajdziemy również skrupulatny opis dzieciństwa Breivika, relacji z rodzicami, dorastania i dojrzewania w nim jego poglądów, a także zbrodni, jaką planuje dokonać. Spotkamy tam również niektóre jego ofiary i ich historie. Także doskonale dopieszczone i przedstawione. Prawdę mówiąc nie spodziewałam się tego. Teraz już wiem, dlaczego ta książka jest tak obszerna. Nie jest ona książką tylko o Breiviku. Tak naprawdę jest ona o całym norweskim narodzie - jego kulturze, obyczajach, naturze, ludziach i polityce. Autorka rozebrała Norwegię na czynniki pierwsze i jest dobrą, wartościową skarbnicą wiedzy na temat kraju Wikingów.

Chylę czoła przed panią Åsne Seierstad. Wykonała kawał solidnej roboty jako dziennikarka. Zgromadzić takie ilości materiałów, dociec do takich historii nie było łatwe. Pomimo tego, że książka ta przyniosła mi w zasadzie ogrom bólu i łez, jestem nią zachwycona. Jest trudna, wymagająca skupienia i mocnych nerwów, ale warta poznania. To też poniekąd hołd ofiarom, tym młodziutkim dziewczynom i chłopakom, którzy stracili życie z rąk... no właśnie. Poczytalnego czy niepoczytalnego Breivika? Co nim kierowało? Czy działał sam? Skąd w ogóle narodził się pomysł na coś tak strasznego? Tego wszystkiego dowiecie się właśnie tutaj.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Nie ukrywam, że ocenianie książki traktującej o wydarzeniach, które zdarzyły się naprawdę, nie należy dla mnie do najłatwiejszych zadań. Możliwe, iż brak mi doświadczenia, a może po prostu literatura faktu jest trudna w obiektywnej ocenie.

Dlatego postanowiłam, że nie będę rozwodzić się nad poszczególnymi składowymi książki - po prostu o niej opowiem. A opowieść ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do sięgnięcia po Pokutę zachęciła mnie siostra, która nie mogła przestać zachwycać się nad filmem nakręconym na jej postawie. A że nie jestem zbyt wielką fanką kina i o wiele bliższe są mi książki, postanowiłam sprawdzić, czy te zachwyty udzielą się również mnie.

Wielkie wow i wielkie oczy pojawiły się już po dwóch stronach (mniej więcej dwóch). Po tym czasie też zaczęłam się do siebie uśmiechać - nie bez powodu, bowiem styl, jakim operuje autor, jest mi bardzo bliski i uwielbiany. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Ian McEwan to współczesna Jane Austen - że czerpał z niej garściami, pisząc swoje szeroko zakrojone opisy, obszerne analizy i przemyślenia bohaterów. Nie ukrywam, że jestem ich fanką, choć zdaję sobie sprawę, że grono takich osób nie jest zbyt wielkie (ale mam nadzieję, że się mylę).

Wątek miłości, na drodze której stanęła okrutna wojna, był wałkowany przez wielu pisarzy i pisarki, z różnym skutkiem. Jedni kierowali się utartym szablonem, inni naprawdę się postarali i napisali coś prawdziwie poruszającego i zapadającego w pamięć. McEwan należy bezsprzecznie do tej drugiej kategorii. Cecilia i Robbie, pomimo tego, iż wywodzili się z różnych warstw społecznych, znali się i przyjaźnili od dzieciństwa. W miarę upływu czasu połączyło ich ogromne uczucie, które jednak ukrywali przed sobą nawzajem. Jeden list o niepożądanej treści doręczony Cecilii przełamał lody. Ich pierwsze i najważniejsze miłosne spotkanie odbyło się w bibliotece w rodzinnym domu dziewczyny, jednak zostało brutalnie ono przerwane przez młodszą siostrę Cecilii, Briony. Zła interpretacja tego, co widziała dziewczynka, doprowadziła do lawiny tragicznych wydarzeń, w wyniku których Robbie trafia za kraty, a Cecilia zrywa wszelkie kontakty ze swoją rodziną. Na domiar złego, cztery lata później wybucha druga wojna światowa. Robbie trafia na front, a Cecillia zdobywa dyplom pielęgniarki i pracuje z dala od domu, w szpitalu, który jest pierwszą linią pomocy rannym żołnierzom.
Przyznam się, że gdzieś po cichu liczyłam na typowe rozstrzygnięcie ich losów, jednak finał trochę wbił mnie w fotel. I tutaj pojawia się ten aspekt, który zachwycił mnie najbardziej - rozstrzygnięcie losów Cecilii i Robbiego dopiero na dwóch ostatnich stronach powieści. Idealne zwieńczenie, dokładnie takie, jakiego życzę sobie podczas każdej lektury.

Nad kreacjami bohaterów nie będę się zbytnio rozwijać - chylę czoła, ponieważ nie jest łatwo stworzyć tyle różnych i bardzo złożonych portretów postaci, które nie będą jednocześnie przerysowani i sztuczni. Niewielu jest pisarzy, którzy to potrafią.

Jeśli chodzi o minusy - ten jeden akurat dla mnie nie jest minusem, ale wiem, że wiele osób nie lubi tego typu "rozpraszaczy" - z pewnością są nim obszerne opisy obiektów, które odgrywały tylko instrumentalną rolę w powieści, np. opisy domu Tallisów czy przylegającego do niego parku. Owszem, dzięki temu można było z łatwością przenieść się do tamtego miejsca i do tamtych czasów, ale ciężko jest przez nie przebrnąć, zwłaszcza tym czytelnikom, którzy są przyzwyczajeni do lekkich i łatwych w odbiorze powieści. Pokuta jest zdecydowanie pozycją z wyższej półki, z której nie każdy będzie czerpał przyjemność. Drugą sprawą jest nieco spłycenie samego wątku wojny i pobytu Robbiego na froncie. Zawsze uważałam, że wątek wojny - mimo iż bolesny, trudny i wymagający - ma bardzo duży potencjał i tutaj zabrakło mi trochę tego rozwinięcia. Więcej szczegółów, więcej smaczków. Taki lekki niedosyt.

Jakby nie patrzeć, jest to jedna z lepszych książek, jakie kiedykolwiek czytałam i z pewnością zostanie ze mną na bardzo długo. Nie mam zbyt wielu lektur, do których chcę wracać - a ta jest właśnie tą, po którą sięgnę niejeden raz.

Polecam wszystkim, jednak nie wszystkim obiecuję takie wrażenia, jakie ja odniosłam. Do Pokuty trzeba po prostu dorosnąć.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Do sięgnięcia po Pokutę zachęciła mnie siostra, która nie mogła przestać zachwycać się nad filmem nakręconym na jej postawie. A że nie jestem zbyt wielką fanką kina i o wiele bliższe są mi książki, postanowiłam sprawdzić, czy te zachwyty udzielą się również mnie.

Wielkie wow i wielkie oczy pojawiły się już po dwóch stronach (mniej więcej dwóch). Po tym czasie też zaczęłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie książki, których lektura jest niezwykłym przeżyciem. Zupełnie tak, jakbym była w związku z człowiekiem, który zna mnie jak nikt inny i doskonale wie, czego i kiedy potrzebuję. Czuję się doceniana i rozumiana.
Z Sekretnym językiem kwiatów było bardzo podobnie. Wiem, że często to powtarzam, ale tutaj po raz kolejny zadziałała reguła pierwszej strony - jeśli między mną a pierwszymi słowami książki powstanie chemia, będzie to lektura, której nie zapomnę.

Główną bohaterką powieści jest Victoria, wychowanka wielu domów dziecka i rodzin zastępczych, którą poznajemy w dniu jej osiemnastych urodzin. Od tej chwili musi radzić sobie wyłącznie sama. Nie jest to łatwe, zwłaszcza dla osoby, która nigdy tak naprawdę nie nauczyła się żyć. Nie zamierza podjąć żadnej pracy ani dalszej edukacji, wybierając bezdomność. Jej jedynymi towarzyszami zdają się być kwiaty, których sekretny język jest Victorii bardzo dobrze znany. Pewnego dnia przypadkowo trafia na właścicielkę kwiaciarni, która wkrótce wyciąga do niej pomocną dłoń i decyduje się ją zatrudnić. Dla Victorii będzie to początek czegoś wyjątkowego, czegoś, na co - według niej - nigdy sobie nie zasłużyła.

Z Victorią polubiłam się właściwie od razu. Uwielbiam kwiaty i uwielbiam ludzi, którzy są wrażliwi na ich delikatność i piękno - nawet jeśli są to tylko bohaterowie literaccy. Stała mi się bliska też dzięki jednej cesze - czuła się obco gdziekolwiek się znalazła. Bardzo zdystansowana i nieufna, a jedyną osobą, na którą mogła liczyć to ona sama. Zupełnie jak ja. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, znalazłam w Victorii naprawdę dobrą przyjaciółkę.

Zagłębiając się w powieść, dostałam coś więcej niż tylko skrupulatną wiedzę na temat języka kwiatów. Przypadek Victorii, która zaczęła spełniać się w wymarzonym zawodzie, znalazła przychylne sobie osoby, a także chłopaka, który ją pokochał, dał mi nadzieję, że jeśli ja też zaufam pewnym przypadkom pojawiającym się na mojej drodze, może i mnie spotka coś podobnego. Że zacznę otwierać się na ludzi i przede wszystkim - zacznę otwierać się przed samą sobą, mówić sobie głośno, czego pragnę, czego się boję.

Pióro Vanessy Diffenbaugh i jej umiejętność poetyzowania nawet najdrobniejszych sytuacji podbiły moje serce. Mimo tego, iż rozdziały przeplatały historię przeszłą i teraźniejszą, cała fabuła została przedstawiona jasno i czytelnie. Moment jej "zakleszczenia" był momentem kulminacyjnym powieści i choć gdzieś z tyłu głowy spodziewałam się dalszych losów bohaterów, otoczka wokół głównego wątku nie pozwalała mi ich przewidzieć w stu procentach. To jest to, czego oczekuję od każdej lektury i cieszę się, że mam w swojej biblioteczne kolejną pozycję, która ze mną wygrała.

Nie mam tej książce właściwie nic poważnego do zarzucenia, a wszelkie uczucia, jakie we mnie wywołała, były dość osobiste. Wątek miłosny Victorii i Granta dał mi nadzieję na to, że nawet wyalienowane istoty mają zdolność pokochać. Może ja też to mam? Czas pokaże.

Polecam z całego serca, nie tylko tym, którzy kochają kwiaty. To ciepła, pouczająca i poruszająca powieść, która z pewnością pozostanie z Wami na długo.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Są takie książki, których lektura jest niezwykłym przeżyciem. Zupełnie tak, jakbym była w związku z człowiekiem, który zna mnie jak nikt inny i doskonale wie, czego i kiedy potrzebuję. Czuję się doceniana i rozumiana.
Z Sekretnym językiem kwiatów było bardzo podobnie. Wiem, że często to powtarzam, ale tutaj po raz kolejny zadziałała reguła pierwszej strony - jeśli między...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dwa lata. Dokładnie tyle leżała ta książka na stosiku wstydu, ale kiedy dwie ostatnie przeczytane przeze mnie pozycje okazały się niewypałem (jedna nawet całkiem sporym), musiałam sięgnąć w końcu po coś, co nie będzie mnie od siebie odpychać. Z Osobliwymi i cudownymi przypadkami Avy Lavender poszłam trochę w ciemno, bo tak naprawdę nie wiedziałam, czego się do końca spodziewać. Ale że słyszałam o niej same dobre opinie, a i ocena też jest dość wysoka - z książkami z notą ponad 7 zazwyczaj mam dobre wspomnienia - stwierdziłam, że zapewne to jest właśnie to.

Czy się pomyliłam?
Absolutnie nie. Sam prolog wystarczył. Wprowadzanie do fabuły elementów baśniowych, nadprzyrodzonych to moje osobiste hobby i uwielbiam, jak autorzy też to robią. Nie może to być jednak zbyt sztuczne i przerysowane - a w przypadku debiutanckiej książki Leslye Walton było dokładnie tak, jak lubię. Pokochałam tę autorkę właściwie już po paru stronach. Dysponuje tym stylem pisania - poetyckim stylem - który jest dla mnie naprawdę pociągający i inspirujący. Mimo to, Walton pisze bardzo lekko. Totalna swoboda, widać, że te słowa przepływały przez jej palce bez żadnego wysiłku. To jest to, co tak bardzo podziwiam - lekkość dysponowania i dzielenia się ze światem tym wyjątkowym piórem. Anielska lekkość.

Fabuła była dla mnie sporym, bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Znów narodziła się we mnie ta euforia, że trzymam w dłoniach coś odkrywczego i tym razem, ku mojej radości, ta ekscytacja utrzymywała się do ostatnich stron. Nieprzewidywalna niemal do końca, prawie w stu procentach - oczywiście były wyjątki, ale bardzo niewielkie. Do wybaczenia.

Jeśli zaś chodzi o bohaterów, w końcu mogę powiedzieć, że zawiązała się pomiędzy nami prawdziwa więź. Każdy z nich miał w sobie coś osobliwego, wyróżniającego go na tle pozostałych. Dar porozumiewania się z duchami, niezwykle silny węch przewidujący szczęśliwe przypadki lub katastrofy, skrzydła, które są integralną częścią ludzkiego ciała czy geniusz w dziedzinie kartografii. Ulubiona postać? Zdecydowanie brat bliźniak Avy, Henry, który dysponuje pewnymi cechami autyzmu, skradł moje serce jedną rzeczą - mówi tylko wtedy, gdy ma coś ważnego do powiedzenia. Czyż to nie przydatna cecha? Wiele bym dała, by większość osób z mojego otoczenia miało właśnie tę przypadłość. Żeby otwierali usta tylko wtedy, gdy mogą przekazać coś wartościowego.

Mimo, iż jest to książka młodzieżowa, dorośli i dojrzali czytelnicy także odnajdą w niej doskonałą rozrywkę. Będzie idealnym dodatkiem do popołudniowej herbaty w jesienne i zimowe wieczory, wówczas spowije Was zapach świeżo pieczonego chleba i ciast z piekarni Emilienne.

I pamiętajcie - Anioły są wśród nas. Nawet te bez skrzydeł.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Dwa lata. Dokładnie tyle leżała ta książka na stosiku wstydu, ale kiedy dwie ostatnie przeczytane przeze mnie pozycje okazały się niewypałem (jedna nawet całkiem sporym), musiałam sięgnąć w końcu po coś, co nie będzie mnie od siebie odpychać. Z Osobliwymi i cudownymi przypadkami Avy Lavender poszłam trochę w ciemno, bo tak naprawdę nie wiedziałam, czego się do końca...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Z innej bajki Jodi Picoult, Samantha van Leer
Ocena 6,6
Z innej bajki Jodi Picoult, Saman...

Na półkach:

Po raz kolejny mogę się pochwalić, że bohaterka mojej dzisiejszej recenzji trafiła do mnie przypadkiem. Z innej bajki znalazła się w paczce wraz z książką, którą kupiłam na wyprzedaży na jednej z facebookowych grup (swoją drogą, jeśli mam być szczera, nie pamiętam, co to była za książka). Sprzedająca dała tym wyraz swojej skruchy za to, że tak długo zwlekała z wysłaniem pakunku, dzięki czemu otrzymałam czytanie za darmo :)

... Chyba naprawdę do polubiłam.

I jak to bywało z wieloma innymi pozycjami z mojej biblioteczki wstydu, przeleżała swoje, aż pewnego październikowego dnia zlitowałam się nad nią i stwierdziłam, że już czas.

Zanim jednak ją otworzyłam, poczytałam nieco o autorce (i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że autorek jest dwie) oraz o samej książce. Jest to bajka. Taka z księciem, zamkniętej w wieży księżniczce, smokiem, wiernymi giermkami dziedzica, magią i takie tam. Książka była jednak skonstruowana zupełnie inaczej niż wszystkie inne znane mi dotąd tego typu pozycje. I to naprawdę mnie zaciekawiło, więc czym prędzej zabrałam się za czytanie.

Pierwsze sto stron zgłębiania 3-wątkowej (!) fabuły i powtarzaniu w głowie słów podziwu dla autorek (matki i córki) minęły gładko. Byłam naprawdę mile zaskoczona samym pomysłem na treść, to był swego rodzaju powiew prawdziwej świeżości. Ale potem mój entuzjazm powoli gasł, a końcówka - gdzie umieszczony został punkt zwrotny i gdzie powinno być najciekawiej - została tylko muśnięta moim wzrokiem. Co mnie nagle tak zniechęciło? Powodów jest wiele. Przede wszystkim - skoro autorek było dwie (a wszyscy wiemy, że co dwie głowy, to nie jedna), z czego jedna z nich to bardzo poczytna i całkiem zdolna pisarka, można by było pokusić się o mniej szablonową treść samej bajki. No bo... znowu książę? Znowu księżniczka w wieży? Walka z wszelkim złem, począwszy o wróżek, syren do nawiedzonego lasu, w celu jej uwolnienia? Ślub o zachodzie słońca?... Sami powiedzcie, że to nudne chyba bardziej niż te nieszczęsne flaki z olejem. Po drugie - wątek miłości aż po grób bohatera bajki, księcia Olivera i czytelniczki Delilah, zakompleksionej i zakochanej w książkach dziewczynie. Oboje mają po 15 lat. I taka miłość? Rozumiem, że to powieść dla młodzieży, ale... Czy niezbyt przerysowana i infantylna? Można dzisiejszą młodzież karmić opowiastkami o wiecznej miłości nastolatków? A nie lepiej dać im do czytania coś, dzięki czemu przygotują się na to, iż życie to nie jest bajka, różowe okulary, jednorożce i zachody słońca nad tęczową łąką? Kwestię tę pozostawiam do Waszej oceny.

O bohaterach niewiele mogę powiedzieć, bo właściwie żaden nie przyciągnął mojej uwagi. Są anonimowi. Żaden też czymś szczególnym się nie wyróżniał i z żadnym nie nawiązałam jakieś więzi. A już na pewno się nie zakochałam...

Z innej bajki to pierwsza tego typu powieść Jodi Picoult, dodatkowo napisana wspólnie z jej córką, Samanthą. Był to swego rodzaju eksperyment, jednak według mnie udany tylko dla bardzo wąskiego grona odbiorców. Nie zachwyciła mnie, ani nie porwała, ale wiem, że ma mnóstwo miłośników i jeśli chcecie stanąć po jednej lub po drugiej stronie, zapraszam do lektury. Z pewnością przyda się jako towarzyszka jesiennych wieczorów.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Po raz kolejny mogę się pochwalić, że bohaterka mojej dzisiejszej recenzji trafiła do mnie przypadkiem. Z innej bajki znalazła się w paczce wraz z książką, którą kupiłam na wyprzedaży na jednej z facebookowych grup (swoją drogą, jeśli mam być szczera, nie pamiętam, co to była za książka). Sprzedająca dała tym wyraz swojej skruchy za to, że tak długo zwlekała z wysłaniem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jako że od dłuższego czasu deklaruję uparcie, że mam dość lekkich i nic nie wnoszących obyczajówek, już na wstępie chciałabym zaznaczyć, że książka Tylko pocałunek trafiła do mnie przypadkowo. Naprawdę. Pozycję tę dostał... mój brat od nauczycielki na zakończeniu roku szkolnego w ramach jakiejś nagrody za swoje osiągnięcia. Bardzo go to zdziwiło, tak samo jak i mnie, kiedy przyszedł do mnie i powiedział: "Patrz, co za książkę dostałem. Przecież to nie dla facetów..." i oddał mi ją po przeczytaniu paru kartek. Cóż, nie mogłam odmówić darmowego czytania, nawet jeśli nie jest to lektura, w której jeszcze gustuję.

Kiedy i ja w końcu ją przeczytałam, zrozumiałam, dlaczego nie dał jej szansy.

Paige i Riley są przyjaciółmi od wielu lat. Takimi prawdziwymi przyjaciółmi, którzy nie mają przed sobą absolutnie żadnych tajemnic. Zawsze są dla siebie podporą, obrońcą i powiernikiem. Wszystko zmienia jeden przypadkowy pocałunek pomiędzy tą dwójką i od tamtej pory Riley widzi w dziewczynie kogoś więcej niż tylko przyjaciółkę. Niestety bał się wyjawić swoje uczucia, co przyniosło za sobą splot niefortunnych wydarzeń w jego życiu, które zmieniły go na zawsze. Czy otrzyma jeszcze szansę, by to naprawić i związać się z Paige?

Nie łudźcie się, zadałam to pytanie, by jakoś podsumować zgrabnie ten akapit. Pewnie domyślicie się już teraz, że książka z tego gatunku ma szczęśliwe zakończenie. No ma, co zrobię. Nie zawsze je lubię, ale w tym przypadku nie było innego wyjścia. Może i dobrze, bo po ostatnich wydarzeniach w moim życiu potrzebuję jakichś pozytywów. Bardzo, ale to bardzo szybko zorientowałam się, że te nieco ponad 300 stron nie będzie przeze mnie czytanie, tylko przeglądnięte. Prawdę mówiąc nawet nie skupiałam się na tym, co czytam - dosyć trafnie odgadywałam zakończenia zdań, dialogi czy kolejne wydarzenia w życiu bohaterów. Wśród nich nie znalazłam żadnej oryginalnej, przyciągającej kreacji, która mogła by się wyróżniać, wnosić coś wyjątkowego do powieści. To wszystko już było, oni wszyscy już gdzieś byli. Nic szczególnego. Sama historia też nie jest zbyt wciągająca czy poruszająca, mimo iż dotyka trudnego tematu życia byłego żołnierza, który walczył na froncie w Afganistanie i po powrocie z misji zmaga się z ogromnym ciężarem doświadczeń, niekiedy także i stresem pourazowym, który ciężko jest wyleczyć. Zabrakło mi tego elementu, jakichś szczegółów, które nieco przybliżyły mi zmagania Rileya z tą traumą. Ten wątek nie został rozwinięty, a szkoda, bo tkwił w nim dosyć spory potencjał.

Właściwie to cała książka napisana jest za lekko, za pobieżnie i zbyt pośpiesznie. Wszystkie poboczne motywy były tylko zaznaczone, niektóre z nich zbyt banalnie zakończone, co wywoływało we mnie irytację. Nuda, nuda, jeszcze raz nuda. Im bliżej było zakończenia, tym gorzej, aż nie chciało mi się czytać.

Recenzja krótka, ale nie mam zbyt wiele do powiedzenia na temat tej powieści. Mój brat wygrał, że dostał tę książkę za darmo i nie powinien mieć żalu, że mi ją oddał. Ja zaś przygarnęłam coś, co tylko wzmogło mój głód czytelniczy, bowiem Tylko pocałunek nie był, jest i nie będzie w stanie go zaspokoić.

Jest to trzecia część z serii Summer Harbor, ale ja nie mam chyba zamiaru sięgać po pierwsze dwie pozycje. Wystarczy mi to, co mam.

Niemniej dla fanów niewymagających, lekkich i banalnych książek na jeden wieczór jest to odpowiednia książka. W ogóle się przy niej nie zmęczycie.

Jako że od dłuższego czasu deklaruję uparcie, że mam dość lekkich i nic nie wnoszących obyczajówek, już na wstępie chciałabym zaznaczyć, że książka Tylko pocałunek trafiła do mnie przypadkowo. Naprawdę. Pozycję tę dostał... mój brat od nauczycielki na zakończeniu roku szkolnego w ramach jakiejś nagrody za swoje osiągnięcia. Bardzo go to zdziwiło, tak samo jak i mnie, kiedy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Huh...
Jeśli zaczynam swoją recenzję od takiego westchnięcia, wiedzcie, że naprawdę trudno mi pozbierać myśli i napisać coś konstruktywnego na temat jakiejś książki. Miałam odłożyć to sobie na inny czas, trochę ochłonąć, ale stwierdziłam, że muszę przelać te wszystkie emocje jak najszybciej, bo wtedy będą szczere i najprawdziwsze. A te emocje są przeróżne! Ogromne! Takie, jakich żądam podczas lektury każdej książki. I w końcu, po kilku ostatnich próbach, wzięłam na warsztat powieść, która już samym tytułem wryła się w moje serduszko i nie opuści swojej szufladki aż do śmierci jej właścicielki.

Chciałabym już teraz przeprosić Was za być może zbyt chaotyczną (nie)recenzję, bo trudno jest mi pisać o książkach Niny George, autorki, która jest w absolutnej czołówce moich ulubionych i cenionych pisarzy. Zasługuje na to. Bardzo. I jednym z moich małych wielkich marzeń jest pisać tak jak ona.

Księga snów to powieść, w której wyróżniamy trzy główne wątki i trzech głównych bohaterów, Henriego, Eddie i Sama.
Henri, który na własne oczy widział wiele wojennych tragedii i niejednokrotnie był właściwie w jej centrum, pewnego dnia, śpiesząc się na spotkanie ze swoim synem, dostrzega tonącą w Tamizie dziewczynkę. Nie wahając się zbyt długo, skacze do wody, żeby ją uratować. Oboje ocalają, lecz Henri w pewnej chwili traci przytomność i wpada pod samochód, który go potrąca. W wyniku wypadku zapada w śpiączkę.
W trakcie snu dokonuje się jego rozrachunek z dotychczasowego życia. Widzi swojego umarłego ojca, dziadka i rodzinne strony w Bretanii, które opuścił dawno temu, zrzekając się nawet swojego nazwiska. Widzi obrazy dawnych lat, zdarzenia, które przeżywa jeszcze raz, niektóre zniekształcone przez wyobraźnię, niektóre przez własne pragnienie, by niektóre sytuacje potoczyły się zupełnie inaczej. Śniąc dociera do krańców dwóch światów, żywych i umarłych, stając przed wyborem przekroczenia pewnych tajemniczych drzwi. W miarę upływu czasu zaczyna docierać do niego, że jest więźniem własnego ciała i niemal spazmatycznie próbuje przebić szklaną taflę oddzielającą go od świata realnego. Na "zewnątrz" trwa heroiczna walka o jego życie w jednym z londyńskich szpitali. Przy jego łóżku czuwa Eddie, miłość życia Henriego, którą kiedyś porzucił, ale którą upoważnił do decydowania o jego dalszym leczeniu. Kobiecie z początku bardzo nie podoba się ta wizja, bowiem po bolesnym rozstaniu zdołała ułożyć sobie życie u boku innego człowieka, jednak w miarę upływu czasu Eddie orientuje się, że wciąż kocha Henriego. Drugą bliską Henriemu osobą jest jego syn, Sam, owoc jednej przypadkowej nocy spędzonej z reporterką i fotografką z konkurencyjnej redakcji. Nigdy go nie poznał i dopiero po trzynastu latach Sam odezwał się do niego mailowo, by Henri przyszedł na spotkanie w jego szkole z okazji Dnia Ojca i Syna. Idąc na to spotkanie, Henri zdołał uratować tonącą dziewczynkę, sam jednak ulegając tragicznemu wypadkowi...

Czy muszę Wam mówić o tym, że niewiele mi wystarczyło, by zakochać się w tej powieści? Myślę, że nie. Wystarczyło dosłownie pierwsze słówko. Skaczę. I skoczyłam. Wprost do tej historii. Przepadłam na całe cztery dni i śniłam razem z Henrim, błagałam wraz z Eddie i Samem o jego powrót do żywych. Nina George ma tak niesamowity, poetycki styl pisania i przedstawiania zwykłych zjawisk jako nadzwyczajne, który nie jest jednocześnie przerysowany, pompatyczny i sztuczny. Jest lekki jak piórko. I jeśli autorka pisze swoje powieści takim językiem tak lekko, jakby pisała listę zakupów... Klasa. Kunszt. I absolutny szacunek. Niewielu współczesnych pisarzy tak potrafi. Chciałabym dołączyć kiedyś do tego wąskiego grona.
Tak naprawdę ja nie mam do czego się przyczepić, dlatego wyżej nazwałam swoje dzisiejsze przemyślenia (nie)recenzją. Nie jestem w stanie wytknąć jakichkolwiek mankamentów w jej powieściach. To już trzecia i po raz trzeci głupieję, kiedy mam cokolwiek o nich napisać. Wyjątkowa, absolutnie wyjątkowa. No i temat - problem nieskończoności. Pierwsze trzy książki Niny George - Lawendowy pokój, Księżyc nad Bretanią i Księga snów traktują właśnie o nieskończoności, egzystencjalnych pytaniach, na które wciąż próbujemy znaleźć odpowiedź, o sensie życia i przemijania. Księga snów zamyka ten cykl i wyobraźcie sobie, jak wielki musiał być mój płacz, kiedy sobie uświadomiłam, że jej kolejna powieść jeszcze się w Polsce nie ukazała. Bruhh... Książki Niny George to coś, czego potrzebuję do życia, naprawdę.

Jeśli moja dzisiejsza notka nie zachęciła Was do sięgnięcia po Księgę snów lub pozostałe książki Niny George, to nie wiem, co by to mogło być. Jej powieści to prawdziwy must have wszystkich miłośniczek i miłośników niebanalnych historii, które bawią, uczą, wywołują łzy i frustrację. A przy tym nie są jak tysiące innych powiastek, które można kupić wraz z kolorowymi czasopismami jako dodatek czy w hipermarketach za symboliczne 9,99 zł. Gwarantuję, że się nie zawiedziecie ;)

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Huh...
Jeśli zaczynam swoją recenzję od takiego westchnięcia, wiedzcie, że naprawdę trudno mi pozbierać myśli i napisać coś konstruktywnego na temat jakiejś książki. Miałam odłożyć to sobie na inny czas, trochę ochłonąć, ale stwierdziłam, że muszę przelać te wszystkie emocje jak najszybciej, bo wtedy będą szczere i najprawdziwsze. A te emocje są przeróżne! Ogromne! Takie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na Kochani, dlaczego się poddaliście trafiłam w odmętach bookstagramu. Chyba. Ponieważ było to dosyć dawno, a pamięć w pewnych sprawach lubi mnie zawodzić. Skoro tego nie zapamiętałam, najwyraźniej nie był to zbyt warty moment.
Pamiętam jednak, że bardzo spodobał mi się pomysł na fabułę - oryginalny, dość niespotykany - przynajmniej ja nie trafiłam na podobny - i naprawdę zachęcający.
Listy do idoli.
Kto z nas nie miał w swoim życiu osoby, którą uważał za idola, czy też wzór do naśladowania i nie próbował podążać za nim, niech pierwszy rzuci kamień. Ja miałam ich kilku, jednak tylko jeden "wytrwał" ze mną przez okres dzieciństwa, ciężkiego, ale pięknego dorastania i bardzo trudnego, rozczarowującego okresu wchodzenia w dorosłe życie. Jest nim kierowca Formuły 1, Robert Kubica. To jeden z najważniejszych ludzi w moim życiu i jest ogromną jego częścią. Może i nie próbowałabym pisać do niego listów, podobnych do tych, które pisała Laurel - główna bohaterka omawianej przeze mnie dziś książki - to marzy mi się po cichu, by na kanwie jego niesamowitej i też tragicznej historii, napisać własną książkę (jeśli chcielibyście poznać nieco bliżej tę fascynującą postać polskiego sportu, zapraszam na recenzję jego biografii).

Bohaterowie, do których pisze 16-letnia dziewczyna to nieżyjące już gwiazdy kina czy muzyki, m.in. Kurt Cobain, Judy Garland czy Jim Morrison. Każdy z nich był niepowtarzalną, niezwykle wrażliwą na świat i swego rodzaju tragiczną postacią, której życie zakończyło się przedwcześnie, pozostawiając za sobą osieroconych i rozpaczających rodzinę i fanów.
Laurel ma z nimi coś wspólnego, a przynajmniej myśli, że tak właśnie jest - jej życie w pewnym sensie dobiegło końca. Jej ukochana starsza siostra May, która była dla niej wzorem ideału i najlepszą przyjaciółką, zginęła w tragicznych okolicznościach, właściwie na jej oczach. Obie dziewczyny miały także swoje mroczne tajemnice, które starały się ukryć przed sobą nawzajem, bowiem żadna z nich nie chciała zranić ani rozczarować tej drugiej. Między nimi była bardzo silna i głęboka więź, która przez śmierć May została przerwana, a dla Laurel, życie bez siostry, do której żywiła wiele przeróżnych, nawet skrajnych uczuć, stało się nie do zniesienia. Nosi w sobie ogromny ból i sekret, który izoluje ją od społeczeństwa. Jednak z biegiem czasu i z kolejnymi napisanymi przez siebie listami, otwiera się przed sobą i ludźmi, którzy zaczynają ją otaczać. Listy te układają się w historię minionych kilkunastu miesięcy życia Laurel, a ogrom doświadczeń, jakie ją spotkały, jest naprawdę przytłaczający.

Po wzięciu tej książki do ręki i przeczytaniu kilku stron, doszłam do daleko posuniętego wniosku - wyrosłam z młodzieżówek oraz lekkich i naiwnych powiastek dla nastolatków. Dlatego pierwsza połowa książki była trochę wymęczona przeze mnie, choć poświęciłam jej niemal cały dzień (a zważywszy na to, iż ma ona niewiele ponad 300 stron, do sporo czasu). Było jednak coś, co potrafiło mnie przyciągnąć - chciałam za wszelką cenę poznać sekrety May i Laurel i dlaczego starsza ze sióstr zginęła. Co się za tym kryło i dlaczego Laurel czuła wyrzuty sumienia. To mnie naprawdę intrygowało i cieszę się, że autorka budowała to napięcie tak, że trudno było oderwać się od czytania. Właśnie dlatego przeczytałam młodzieżówkę w mniej niż trzy dni - a rzadko mi się to zdarza.

Z bohaterami polubiłam się właściwie od razu, ponieważ pewne doświadczenia są mi bardzo dobrze znane. To mnie do nich zbliżyło i pomogło przestać myśleć o tym, że tracę czas na czytanie powieści dla młodzieży, zamiast nadrabiać ambitniejsze lektury. Każdy z nich był zarazem zwyczajny i wyjątkowy i miał w sobie coś, co wywoływało we mnie pozytywne uczucia. Chciałabym mieć taką paczkę przyjaciół jak Laurel. I móc jeszcze raz przeżyć nastoletnie lata, wypełnione imprezami i nic nie znaczącymi problemami, które wiązały się tylko ze szkołą, a jednak wydawały się przeszkodami nie do pokonania.

Ava Dellaira zaliczyła naprawdę udany debiut. Kochani, dlaczego się poddaliście jest bardzo dojrzałą, przemyślaną i pouczającą książką - według mnie - nie tylko dla młodzieży, ponieważ mówi o problemach, które dotykają także świat dorosłych. Lektura tej powieści była ciekawym i budzącym wiele przeróżnych emocji doświadczeniem i z pewnością zapoznam się z dalszą twórczością tej autorki.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot.com

Na Kochani, dlaczego się poddaliście trafiłam w odmętach bookstagramu. Chyba. Ponieważ było to dosyć dawno, a pamięć w pewnych sprawach lubi mnie zawodzić. Skoro tego nie zapamiętałam, najwyraźniej nie był to zbyt warty moment.
Pamiętam jednak, że bardzo spodobał mi się pomysł na fabułę - oryginalny, dość niespotykany - przynajmniej ja nie trafiłam na podobny - i naprawdę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Siedzę właśnie przy mojej popołudniowej kawie, słuchając albumu Red Taylor Swift. I zastanawiam się, jak i kiedy zdecydowałam się na kupno książki Dwie sekundy przed cudem.
Nie pamiętam już, czy po prostu zwróciłam na nią uwagę podczas wyprzedaży książkowej na jednej z facebookowych grup czy była to jedna z tych pozycji, które widniały na mojej liście "must have".
Może i nie jest to dla Was znaczące, ale dla mnie wręcz przeciwnie - różnie podchodzę do książek, które chciałam koniecznie przeczytać i różnie do tych, które trafiły do mojej biblioteczki przez bliżej nieokreślony przypadek.

Do tych, których nie planowałam zakupić, mam duży dystans. Nie wiem, czego się po nich spodziewać, nie wiem, czy okażą się prawdziwą perełką, czy zupełnie zmarnowaną kwotą pieniędzy.
W tym przypadku... No właśnie - zapraszam na bliższe konkrety.

Moje nastawienie do Dwie sekundy przed cudem wyrobiło się właściwie od pierwszych dwóch, trzech do pięciu stron (!). I było ono negatywne. Natychmiast okazało się, że jest to kolejna obyczajówka, jakich zjadłam już dziesiątki. Niczym nie porywająca, z błyskawicznie pędzącą akcją (zupełnie jak na zawodach Formuły 1) i jakieś 10 stron później, wiedziałam na czym stoję - i nie był to mój wymarzony grunt.

Za szybko. Po prostu za szybko. Tylko muśnięte. Choć niektóre zdania i zwroty były poetyckie, takie jak lubię, zostały one jednak spłycone. Nie były integralną częścią całej książki.
Były sobie. I tyle.

Dialogi... Ratunku!! Ile razy wywróciłam oczami z irytacji, nie zliczę. Wymuszone i sztuczne. Walczyłam, by przebiec tylko po nich i nie zagłębiać się za bardzo, bo książka chyba wyfrunęłaby przez okno.
Męczyłam się z nią... ponad miesiąc. 300 stron lekkiej literatury. To nie świadczy wcale o moim lenistwie (przynajmniej nie w zdecydowanej większości). Nie pociągała mnie ta powieść. Nie byłam w ogóle zaciekawiona dalszymi wydarzeniami, nie pochłonęła mnie w żadnym momencie. Punkt zwrotny fabuły - dość smutny i przygnębiający - przyjęłam z totalną obojętnością, choć nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Ucieszyłam się, kiedy dotarło do mnie, że zbliżam się do końca i poświęciłam niemal cały dzień, by przebrnąć przez te ostatnie 100 stron i zakończyć batalię.
O zakończeniu nie wspomnę... No cukierkowe, no... Nic specjalnego.

Dawno też nie spotkałam tak ciekawie (?) skonstruowanych bohaterów. Każdy z nich dźwiga bagaż tragicznych wydarzeń, jednak ja, podczas lektury, niemal w ogóle tego nie odczułam. Nie byłam w stanie wejść w skórę żadnego z nich, nie przeżywałam ich emocji. Nie zostało mi to umożliwione, przez co bardzo szybko o nich zapomnę. Właściwie to od zakończenia książki minęły niemal 24 godziny i już nie ich nie pamiętam :)

Czy są jednak jakieś dobre strony? Tak. Przysłowie, którego fragment jest tytułem książki.

"Nie opuszczaj rąk, bo możesz to zrobić na dwie sekundy przed cudem"

Tak się składa, że ostatnie dni były dla mnie bardzo ciężkie. Przeżywałam swoisty koszmar, jednak jest już chyba po wszystkim, choć muszę być czujna. Było mi bardzo ciężko. Traciłam wiarę, że mogę z tego wyjść i gdyby nie moja mama, być może już nie byłoby mnie wśród żywych. Ale jakoś dałam radę. I wtedy natrafiłam na fragment tej książki, który zawierał to przysłowie. Kiedy dotarł do mnie jego sens, zrozumiałam, że nie ma na świecie takiej rzeczy, która zmusiłaby mnie do rezygnacji z życia. Marzeń czy planów. Trzeba trzymać ręce w górze, nawet jeśli mdleją. Nigdy nie wiemy, czy to nie jest właśnie ten moment.

Choć moja recenzja nie wygląda zachęcająco i wiem, że Dwie sekundy przed cudem została bardzo dobrze przyjęta, pamiętajcie dwie rzeczy - dla wybrednego i wytrawnego odbiorcy (jakim jestem ja), którzy nieczęsto się zdarzają, jest ona zwykłą powiastką, dwa - każda, naprawdę każda książka jest warta tego, by wyrobić sobie o niej własną opinię. Chyba, że jest tak tragiczna, że nie da się jej nawet dotykać. Wtedy omijajcie takie pozycje szerokim łukiem.

Liczyłam na coś naprawdę ambitniejszego, jednak trochę się rozczarowałam. Mimo to polecam na wakacyjne dni i nie tylko. Zasługuje na swoją szansę.

Zuzanna Bębnowicz
czytelniaprzykwiatowej13.blogspot,com

Siedzę właśnie przy mojej popołudniowej kawie, słuchając albumu Red Taylor Swift. I zastanawiam się, jak i kiedy zdecydowałam się na kupno książki Dwie sekundy przed cudem.
Nie pamiętam już, czy po prostu zwróciłam na nią uwagę podczas wyprzedaży książkowej na jednej z facebookowych grup czy była to jedna z tych pozycji, które widniały na mojej liście "must have".
Może i...

więcej Pokaż mimo to