rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

𝑷𝒐𝒅𝒓óż𝒖𝒋𝒆 𝒔𝒊ę 𝒈łó𝒘𝒏𝒊𝒆 𝒑𝒐 𝒕𝒐, 𝒃𝒚 𝒍𝒆𝒑𝒊𝒆𝒋 𝒛𝒓𝒐𝒛𝒖𝒎𝒊𝒆ć 𝒎𝒊𝒆𝒋𝒔𝒄𝒆, 𝒛 𝒌𝒕ó𝒓𝒆𝒈𝒐 𝒘𝒚𝒓𝒖𝒔𝒛𝒚ł𝒐 𝒔𝒊ę 𝒘 𝒅𝒓𝒐𝒈ę.

[współpraca z @wydawnictwoznakpl]

„Dziennik pocieszenia” jest książką, o której nigdy nie pomyślałabym, że zdobędzie tyle mojego zainteresowania. Nadal czuję się trochę zbyt „gówniarska”, by zrozumieć istotę tego typu dzieła, a prawda jest też taka, że ostatni esej czy felieton w życiu czytałam w liceum…, czyli 10-12 lat temu. A tym właśnie jest książka Wojciecha Bonowicza – zbiorem jego krótkich tekstów filozoficznych, traktujących właściwie o tym, co w życiu jest najważniejsze i, jaki mamy do tych „rzeczy” stosunek. Okazało się jednak, że to idealna pozycja do rozpoczęcia swojej przygody z tego typu literaturą.

Człowiek ma tendencję do martwienia się, przejmowania i rozmyślania nad rzeczami – również, a może nawet przede wszystkim, tymi, na które nie ma on wpływu. Autor podchodzi do nich ze spokojem i racjonalnością, której bardzo często nam brakuje, gdy już się w danej sytuacji znajdziemy. Dodatkowo, pisze o małych radościach codziennego życia tak, że czytelnik sam do siebie się uśmiecha.

Zachwyciło mnie również mnóstwo nawiązań do sztuki, co dodatkowo mnie uspokajało (ale nie usypiało!) podczas czytania. Poznałam mnóstwo cudownych obrazów i artystów, co było bardzo satysfakcjonujące, bo po prostu się tego nie spodziewałam – była to świetna wartość dodana.

Co tak naprawdę kryje się za stwierdzeniem „Nie mam czasu”? Kiedy Polacy są najbardziej życzliwi (i czy w ogóle)? Czy uczucie bezsilności zawsze jest złe?
W tekstach Wojciecha Bonowicza nie znajdzie się odpowiedzi na wszystkie pytania i rozwiązania problemów, ale jeżeli podejdzie się do nich z otwartą głową, na pewno, nawet bezwiednie, samemu zacznie się patrzeć na nie z dystansu i rozbudzą one chęć do spojrzenia na świat z zupełnie innej, stoickiej perspektywy.

Całość urzekła mnie już od pierwszych stron, szczególnie zwróceniem się bezpośrednio do czytelnika, słowami, które jestem pewna, że rezonują z masą osób, nawet z generacji Z – i niech są idealną puentą tej recenzji, po której będziecie po prostu pragnęli przeczytać więcej, bo wreszcie poczujecie, że ktoś Was rozumie. 𝑷𝒊𝒔𝒛ę 𝒕𝒆𝒏 𝒅𝒛𝒊𝒆𝒏𝒏𝒊𝒌 𝒑𝒐𝒄𝒊𝒆𝒔𝒛𝒆𝒏𝒊𝒂, 𝒃𝒐 𝒘𝒊𝒆𝒎, ż𝒆 𝑪𝒊 𝒔𝒎𝒖𝒕𝒏𝒐. 𝑩𝒐 𝒘𝒔𝒕𝒂ł𝒂ś 𝒍𝒖𝒃 𝒘𝒔𝒕𝒂ł𝒆ś 𝒛 𝒅𝒛𝒊𝒘𝒏𝒚𝒎 𝒄𝒊ęż𝒂𝒓𝒆𝒎 𝒘 𝒔𝒆𝒓𝒄𝒖 𝒊 𝒏𝒊𝒆 𝒘𝒊𝒆𝒔𝒛, 𝒋𝒂𝒌 𝒔𝒊ę 𝒈𝒐 𝒑𝒐𝒛𝒃𝒚ć 𝒂𝒏𝒊 𝒄𝒐 𝒛𝒓𝒐𝒃𝒊ć 𝒛 𝒓𝒐𝒛𝒑𝒐𝒄𝒛𝒚𝒏𝒂𝒋ą𝒄𝒚𝒎 𝒔𝒊ę 𝒅𝒏𝒊𝒆𝒎 𝑩𝒐 𝒕𝒓𝒛𝒆𝒃𝒂 ż𝒚ć – 𝒄𝒉𝒄𝒆𝒔𝒛 ż𝒚ć, 𝒍𝒖𝒃𝒊𝒔𝒛 ż𝒚ć – 𝒂 𝒕𝒂𝒌 𝒕𝒓𝒖𝒅𝒏𝒐 𝒔𝒊ę 𝒕𝒆𝒈𝒐 ż𝒚𝒄𝒊𝒂 𝒑𝒐𝒅𝒋ąć.

𝑷𝒐𝒅𝒓óż𝒖𝒋𝒆 𝒔𝒊ę 𝒈łó𝒘𝒏𝒊𝒆 𝒑𝒐 𝒕𝒐, 𝒃𝒚 𝒍𝒆𝒑𝒊𝒆𝒋 𝒛𝒓𝒐𝒛𝒖𝒎𝒊𝒆ć 𝒎𝒊𝒆𝒋𝒔𝒄𝒆, 𝒛 𝒌𝒕ó𝒓𝒆𝒈𝒐 𝒘𝒚𝒓𝒖𝒔𝒛𝒚ł𝒐 𝒔𝒊ę 𝒘 𝒅𝒓𝒐𝒈ę.

[współpraca z @wydawnictwoznakpl]

„Dziennik pocieszenia” jest książką, o której nigdy nie pomyślałabym, że zdobędzie tyle mojego zainteresowania. Nadal czuję się trochę zbyt „gówniarska”, by zrozumieć istotę tego typu dzieła, a prawda jest też taka, że ostatni esej czy felieton w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

[recenzja w ramach współpracy z wydawnictwem Jaguar]

Jane Reye ma niezwykłą zdolność widzenia nadnaturalnych istot, a gdy je rysuje potrafi przejrzeć niemal na wylot ich prawdziwą naturę i intencje. Jest sierotą, więc po otrzymaniu ciekawej oferty pracy w Wielkiej Brytanii, która pozwoli jej sporo zarobić, nie zastanawia się długo i z niej korzysta. Na czas zlecenia przeprowadza się do tajemniczej gotyckiej posiadłości Fairfax, którą wraz z dwiema innymi wynajętymi osobami ma uwolnić od złych mocy.

Jesień jest dla mnie tym czasem w roku, w którym kocham sięgać po literaturę gotycką. Gdy fabuła książki skupia się na wątkach paranormalnych jest to dla mnie tylko na plus, a zobaczywszy gdzieś, że „Nie z tego świata” jest retellingiem „Dziwnych losów Jane Eyre” nie potrzebowałam kolejnych argumentów, by po niego sięgnąć.

Powieść Kelly Creagh osadzona jest we współczesnej Wielkiej Brytanii. Nie ma to wielkiego znaczenia, ponieważ praktycznie cała fabuła dzieje się w jednym miejscu, którym jest gotycka posiadłość i jej okolice, a jednym z niewielu przejawów współczesności jest to, że główna bohaterka komunikuje się ze swoją przyjaciółką przez Messengera, a jednym z wątków pobocznych jest to, że zatrudniona do tej samej pracy, co Jane tarocistka jest youtuberką. Mimo że w całej książce jest bardzo mało opisów miejsca akcji, faktycznie czuje się to, w jakim miejscu się znajdujemy – głównie, dzięki tajemniczości bohaterów.

Fabularnie „Nie z tego świata” jest całkiem poprawnie napisana. Na końcu niemal każdego rozdziału znajdziemy cliff hanger, który powoduje, że chcemy natychmiast zacząć kolejny. Dzięki ograniczeniu liczby bohaterów możemy w całości skupić się na historii i to jej wychodzi na dobre. Natomiast autorka tak nakreśla pewne wątki, że niemal od razu odkrywa się większość sekretów, do których odkrycia sami bohaterowie dochodzą dopiero po 150 stronach albo lepiej. Nie potrafię określić czy wynika to z urody retellingu, czy umiejętności pisarskich Kelly Creagh.

Główna bohaterka ma silny charakter, nie jest zahukana i nie boi się powiedzieć tego, co naprawdę myśli na dane tematy. Czasem jednak zalatuje od niej patusiarstwem, kiedy rzuca żarty czy porównuje coś do wypróżniania, co też bardzo nie pasuje do ogólnego klimatu powieści. Reszta bohaterów wydaje się przeciętna. Dwaj love interest Jane – tak, mamy tutaj trójkąt miłosny i jest on dość nieudany – wydaje się, że cierpią dla samej idei cierpienia, chociaż jednocześnie jeden z nich jest całkiem zabawny. Natomiast tarocistka Ingrid wydaje się postacią całkowicie pozbawioną charakteru i nieznośnie wręcz ugodową. Nawet główny antagonista nie wydaje się być przesadnie brutalny czy cwany.

A więc co wspólnego ma powieść Kelly Creagh z „Dziwnymi losami Jane Eyre”? Według mnie niewiele. Myślę, że gdyby nie zostało mi zasugerowane, że to retelling, nie wyczułabym tego. Ale wyliczając, łączy je: gotycki klimat i posiadłość oraz jej tajemniczy właściciel, osierocona dziewczyna, pewnego rodzaju strata i wątek miłosny. Wydaje się dużo, ale większość z tych rzeczy jest bardzo uniwersalnych dla powieści z podobną konwencją.

„Nie z tego świata” to całkiem przyjemna powieść z dość nietypowym zakończeniem, jak na ten gatunek. Ma swoje wady i zalety, jest prosta, a przy niektórych wątkach bardzo przewidywalna, ale czy zawsze mamy ochotę czytać wielkie powieści z wydumanymi tajemnicami? Wierzę, że nie i czasem warto sięgnąć po prostu po coś lekkiego do poczytania, a nie przeczytania i doprowadzania się do palpitacji serca co kilkadziesiąt stron.

[recenzja w ramach współpracy z wydawnictwem Jaguar]

Jane Reye ma niezwykłą zdolność widzenia nadnaturalnych istot, a gdy je rysuje potrafi przejrzeć niemal na wylot ich prawdziwą naturę i intencje. Jest sierotą, więc po otrzymaniu ciekawej oferty pracy w Wielkiej Brytanii, która pozwoli jej sporo zarobić, nie zastanawia się długo i z niej korzysta. Na czas zlecenia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

dzień zostaje wrzucony przez swojego ojca do świata wampirów, o którym do tej pory nie miał pojęcia. Rozpoczyna naukę w prestiżowej akademii wampirów w Albinen, otoczonej szwajcarskimi Alpami. Tam poznaje tajniki, blaski i cienie wampirzego świata oraz nieintencjonalnie przysparza sobie wielu wrogów…

Osoby, które są ze mną tutaj dłużej, wiedzą, że kocham wampiry w każdej postaci – starożytnej, średniowiecznej, gotyckiej, współczesnej, seksownej, nieprzystępnej… – byleby ich forma i historia broniła się w wykreowanym przez twórców świecie. Dlatego właśnie nie mogłam odmówić sobie sięgnięcia po „Vamps”. Wstęp do historii był ciekawy, chociaż pojawił się w nim ogrom bohaterów, przez co trudno było mi zapamiętać nie tylko ich imiona, ale także cechy charakterystyczne. Zaczynałam tę powieść kilka razy, by jak najlepiej to wszystko przetworzyć. Cała fabuła rozgrywa się właściwie w jednym miejscu – co jest dla mnie na plus, bo uwielbiam książki, filmy i seriale z motywem one-place – i kręci się wokół nauki nieznanych dotąd głównemu bohaterowi umiejętności i zasad rządzących wampirzym światem. Motyw poznawania kolejnych tematów lekcji, branie po raz pierwszy udziału w szokujących rytuałach i obrzędach jest ciekawy, ale miałam wrażenie, że przez ¾ książki nic się nie dzieje, a dopiero pod koniec akcja się zagęszcza i pojawia się kilka plot twistów, dzięki którym ostatnie rozdziały czyta się bardzo szybko i z zainteresowaniem. Oczywiście, jak to w takich powieściach bywa, Dillon okazuje się być niezwykle utalentowany i obdarzony wieloma darami, dzięki którym wyróżnia się na tle pełnokrwistych wampirów, które powinny być od niego we wszystkim. Przez to przysparza sobie wrogów nie tylko w postaci wywyższających się uczniów, ale także ich rodziców.

Oprócz nauki nowych umiejętności, Dillon rozwija także swoje relacje z przychylnymi mu wampirami. Szybko okazało się, że mają oni dużo więcej charakteru niż główny bohater. Są przemili, chce się z nimi kumplować, a jeżeli podejmują nielogiczne decyzje, są one całkiem nieźle umotywowane. Szczególnie podobało mi się napięcie stworzone między poszczególnymi bohaterami i niektóre sceny opisujące jego rozładowanie. Niestety po raz kolejny przekonałam się, że nastoletnie wampiry nie są dla mnie – zdecydowanie wolę, gdy tego typu postacie fantasy są dojrzalsze (np. jak w „Wywiadzie z wampirem” lub serii „Bractwo Czarnego Sztyletu”), ponieważ ich nieporadność przy jednoczesnej niemal nieograniczonej sile i mocy po prostu mnie irytuje.

Uważam, że stworzenie dobrej historii z wampirzymi bohaterami jest bardzo trudne, bo mimo że są to bardzo wdzięczne postacie, jednoczenie nie wybaczają one błędów i pospolitej nudy, którą w przypadku „Vamps” czasami wiało. Ciekawe miejsce akcji i bohaterowie drugoplanowi zostali nieco przyćmieni przez całkiem banalną historię, których wiele oraz brak akcji przez większość rozdziałów. Mimo że książka nieprzypadła mi do gustu i raczej nie sięgnę po kolejny tom (mimo cliffhangera na końcu), to jestem całkiem serialu, nad którego scenariuszem trwają już prace.

[recenzja w ramach współpracy z wydawnictwem]

dzień zostaje wrzucony przez swojego ojca do świata wampirów, o którym do tej pory nie miał pojęcia. Rozpoczyna naukę w prestiżowej akademii wampirów w Albinen, otoczonej szwajcarskimi Alpami. Tam poznaje tajniki, blaski i cienie wampirzego świata oraz nieintencjonalnie przysparza sobie wielu wrogów…

Osoby, które są ze mną tutaj dłużej, wiedzą, że kocham wampiry w każdej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nowy wspaniały świat. Powieść graficzna Fred Fordham, Aldous Huxley
Ocena 7,4
Nowy wspaniały... Fred Fordham, Aldou...

Na półkach:

Rok 2541. Republika świata. Ludzie powstają, a nie rodzą się, w wyniku sztucznego zapłodnienia i od pierwszych dni płodowych są warunkowani genetycznie, a od pierwszych dni życia – psychologicznie. Ich losy, postrzeganie świata, praca, którą będą wykonywać do końca życia są z góry ustalone przez rząd i przesądzone. Ale przy tym, niezależnie od kasty, do której przynależą przez całe życie są szczęśliwi. Czego chcieć więcej od życia niż szczęścia…?

„Nowy wspaniały świat” niejako skupia się głównie na historii trzech bohaterów, co pozwala czytelnikowi na wyrobienie sobie własnego zdania o przedstawionym świecie. I tak poznajemy losy pragnącego od życia więcej niż daje Republika Bernarda; cieszącej się życiem i bezrefleksyjnej Leniny oraz Johna, który wychowywał się wśród „dzikich” i zawsze marzył o poznaniu nowego świata. Biorąc pod uwagę rok powstania oryginału „Nowego wspaniałego świata” – którym był 1931 – Huxley stworzył coś całkowicie unikatowego, uniwersalnego, ponadczasowego i wizjonerskiego. I o ile jestem pewna, że pierwotny autor całkowicie inaczej wyobrażał sobie to, co opisywał, Fordham ubrał to w obrazy bardziej współczesne nam niż Blaszanemu Drwalowi z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”. Patrzenie na całkiem realistyczny obraz przyszłości było całkiem fascynujące, tym bardziej, że był on niezwykle kolorowy i satysfakcjonująco „obły”.

Jeżeli chodzi o kreskę, autor postawił na realizm, ale nie przeszkodziło mu to w świetnym odwzorowywaniu emocji, szczególnie pewnego rodzaju szaleństwa, występującego w niektórych scenach. Wiele ilustracji – szczególnie tych na całą stronę lub dwie – mogłoby robić za wielkoformatowe plakaty. Pewien zastosowany minimalizm bardzo dobrze wpasowuję się w ilustrowaną przez autora rzeczywistość. Jednak nieco mylącą i chwilami męczącą rzeczą jest to, jak bohaterowie główni i poboczni są do siebie podobni – niby o to chodziło, ale brakowało mi jakiegoś bardziej wyróżniającego się elementu charakterystycznego niektórych postaci, by móc je wyłapywać z tłumu.

Komiks ilustrowany przez Freda Fordhama jest wierną adaptacją klasyku Huxleya, a przy tym bardzo przystępną – bo i sama książka jest niezwykle przystępna. Pojawiają się w nim 2-3 tzw. dłużyzny – kilka „szarych” stron z filozoficznymi wyłudzeniami bohaterów z rzędu, ale poza nimi jest mnóstwo akcji, kolorów i emocji. Szczerze przyznam, że nie wiem, czy „utopia” przedstawiona przez Huxleya jest tak okropną wizją dla dorosłego w miarę świadomego człowieka (bo samo funkcjonowanie w nim wyklucza całkowitą świadomość), jak przedstawiają to różnego rodzaju interpretacje – szczególnie, jeżeli chodzi o życie wyższych kast. By wyrobić sobie własne zdanie na ten temat, musicie poznać tę historię – polecam w wersji komiksowej.

Rok 2541. Republika świata. Ludzie powstają, a nie rodzą się, w wyniku sztucznego zapłodnienia i od pierwszych dni płodowych są warunkowani genetycznie, a od pierwszych dni życia – psychologicznie. Ich losy, postrzeganie świata, praca, którą będą wykonywać do końca życia są z góry ustalone przez rząd i przesądzone. Ale przy tym, niezależnie od kasty, do której przynależą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Radzenie sobie z emocjami i władanie nimi jest nie lada sztuką – szczególnie teraz, w XXI wieku, kiedy jesteśmy bombardowani z każdej strony różnymi sprzecznymi, ale bardzo „mocnymi” informacjami. Nie dzielimy ze sobą, jako ludzkość, jedynie docierających do nas informacji, ale także sytuacje, których każdy z nas doświadczy na przestrzeni całego naszego życia. Właśnie o tym opowiada dr Leon Windscheid w swojej książce „Po co Ci emocje”.

„Lepsze samopoczucie: Podróż do spokoju” – tak właśnie w wolnym tłumaczeniu brzmi oryginalny tytuł „Po co Ci emocje”, który moim zdaniem zdecydowanie lepiej pasuje do treści tej książki, ponieważ opowiada ona m.in. o relacji człowieka z czasem i rozpaczą związaną z jego upływem, lęku uwarunkowanym genetycznie i o tym, dlaczego jest on przydatny oraz odczuwaniu głodu. Jak widać, dr Leon Windscheid nie opowiada jedynie o emocjach, a stanach, które je wywołują i dlaczego to robią. „Po co Ci emocje” to lektura, która zabiera w podróż, którą powinien odbyć każdy, bo każdy był lub w przyszłości znajdzie się w opisywanych w niej sytuacjach i ważnym jest, by mógł sobie wówczas poradzić z towarzyszącymi im emocjami, spojrzał na nie z pewnego dystansu i mimo wszystko je docenił. Dr Windscheid dzieli poruszane tematy na przystępnej długości rozdziały, a w każdym z nich umieszcza anegdoty, opisy badań i ciekawych eksperymentów, które sprawiają, że całość czyta się jak powieść fabularną, a na końcu znajduje się bogata lista literatury uzupełniającej, by swoją podróż po ludzkich emocjach i odczuciach można było kontynuować już po zakończeniu „Po co Ci emocje”. Poza ogromną wiedzą, autor przekazuje czytelnikowi jeszcze jedną wartość – podchodzi do niego z czułością, współczuciem i zrozumieniem. Sam często przyznaje się do słabości i błędów, co przybliża go do czytelnika, jednocześnie wzbudzając jeszcze większy respekt wobec jego tytułu naukowego, bo niby doktor, ale jednak okazuje się być bardzo ludzki i bliski przeciętnemu człowiekowi.

Jeżeli chcesz dowiedzieć się, w jaki sposób przekuć swój lęk w coś pozytywnego, czym jest żółta zupa i w jakim celu się ją wykorzystuje oraz innych rzeczy, o których wiedza może się przydać w codziennym życiu i zdecydowanie je ułatwić, koniecznie sięgnij po tę pozycję. Słowa Dr Windscheida zostaną w Twojej głowie na bardzo długo. Nawet jeżeli będą one jedynie wyrwane z kontekstu lub zapisane w podświadomości, mogą zmienić postrzeganie wielu sytuacji i pomóc w zrozumieniu emocji im towarzyszącym.

Radzenie sobie z emocjami i władanie nimi jest nie lada sztuką – szczególnie teraz, w XXI wieku, kiedy jesteśmy bombardowani z każdej strony różnymi sprzecznymi, ale bardzo „mocnymi” informacjami. Nie dzielimy ze sobą, jako ludzkość, jedynie docierających do nas informacji, ale także sytuacje, których każdy z nas doświadczy na przestrzeni całego naszego życia. Właśnie o tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bajki i baśnie – historie powstałe dla białych heteroseksualnych dorosłych, które później były opowiadane i czytane białym heteroseksualnym dzieciom. Zazwyczaj zawierają morał, a te dawniejsze przepełnione są brutalnością i okrucieństwem. Mała dziewczynka w świąteczną noc umiera na mrozie otoczona tłumem ludzi, siostra Kopciuszka ucina sobie piętę, by jej stopa zmieściła się w szklanym pantofelku, a Śnieżka zostaje zgwałcona, a nie pocałowana i przebudzona przez przystojnego, dobrego, bogatego księcia… To nie zbyt pochlebna geneza.

Soman Chainami i Julia Iredale (ilustratorka) stworzyli niepowtarzalny zbiór baśni opowiedzianych na nowo, by wyprowadzić ten gatunek z mrocznych kątów, w które zaprowadziła go historia. W „Pięknie i bestii” znajdziemy nowe wersje:
• Czerwonego Kapturka,
• Królewny Śnieżki,
• Śpiącej królewny,
• Roszpunki,
• Jasia i magicznej fasoli,
• Jasia i Małgosi,
• Pięknej i Bestii,
• Sinobrodego,
• Kopciuszka,
• Małej syrenki,
• Titeliturego,
• Piotrusia Pana.
Każda z nich została przepisana na swój oryginalny sposób, biorąc pod uwagę m.in. zmianę koloru skóry bohaterów i bohaterek oraz ich orientacji seksualnej. Autor nie zapomniał także o rozprawieniu się z krzywdzącym stereotypem, że wszyscy piękni ludzie są dobrzy, a „brzydcy” – źli. Trzeba przyznać, że „Piękno i bestie” to nie tylko potrzebna każdemu dziecku lektura, ale także po prostu świetna rozrywka i dla dorosłych, ponieważ odkrywanie tych baśni na nowo, wywołuje niesamowitą ciekawość tego, co autor wymyśli przy okazji dekonstrukcji kolejnej baśni. Dodatkowo całość opatrzona jest w przepiękne całostronicowe kolorowe ilustracje i czarnobiałe akcenty, które zdecydowanie wzbogacają czytane historie i przywodzą na myśl klasyczne baśniozbiory.

Będąc nieomal w jednej czwartej XXI wieku mało co zmieniło się w kwestii inkluzywności (albo właśnie nie inkluzywności) bajek i baśni. Najwięksi twórcy i korporacje próbują – i chwała im za to! – ale niejednokrotnie zderzają się ze ścianą, np. chcąc obsadzić czarnoskórą aktorkę w roli syrenki Arielki. Cóż, ludzie są powszechnie znani ze swoich zamkniętych głów… Na szczęście są osoby, które nie ustają w próbach retellingowania oraz tworzenia nowych, pięknych i niedyskryminujących historii dla dzieci, takie jak Soman Chainami oraz wydawnictwa, które chcą je wydawać.

Bajki i baśnie – historie powstałe dla białych heteroseksualnych dorosłych, które później były opowiadane i czytane białym heteroseksualnym dzieciom. Zazwyczaj zawierają morał, a te dawniejsze przepełnione są brutalnością i okrucieństwem. Mała dziewczynka w świąteczną noc umiera na mrozie otoczona tłumem ludzi, siostra Kopciuszka ucina sobie piętę, by jej stopa zmieściła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Doktor Michaela Muthig jest specjalistką w zakresie medycyny ogólnej, psychomatycznej oraz psychoterapii i ma ogromne doświadczenie w coachingu oraz prowadzeniu kursów psychologicznych poświęconych tematyce wewnętrznego sabotażu. Właśnie na tym temacie skupia się w swojej książce „Jak nie podcinać sobie skrzydeł. O przełamywaniu wewnętrznych oporów i niemarnowaniu własnego potencjału”.

Od dawna używam pojęcia „self-sabotaż” albo mówię, że sabotuję sama siebie, gdy np. pracuję nad czymś ważnym w jak największym skupieniu i nachodzi mnie myśl, że chyba robię coś źle. Zalewa mnie zimny pot, z szybko bijącym sercem sprawdzam wszystkie poprzednie kroki i okazuje się, że JEDNAK WSZYSTKO ROBIŁAM DOBRZE, ale cała ta operacja kosztowała mnie (1) sporo czasu i (2) ogrom stresu. Pierwszy raz spotkałam się z książką, która mówi o tym zjawisku i rozkłada je na czynniki pierwsze. Jednak wewnętrzny sabotażysta nie zawsze działa w tak jawny sposób, jak w moim przypadku, co często rzutuje przede wszystkim na naszą samoocenę i wiarę we własne możliwości. Michaela Muthig kompleksowo podchodzi do tematu, ubierając go w serię historyjek, w których występuje m.in. postać wewnętrznego sabotażysty, ministra myślenia, szefa i nawet Herlocka Sholmesa (pisownia poprawna, występująca w książce), który tropi akty sabotażu uprzykrzające życie czytelnika oraz racjonalizuje je. W „Jak nie podcinać sobie skrzydeł” znajdują się także opowieści prawdziwych osób dotyczące negatywnych skutków samo-sabotażu, które otwierają oczy i mogą sprawić, że w naszej głowie zapali się lampka, rzucająca światło na pewne obszary naszego życia, niepowodzenia i relacje. Ważną i sporą częścią poradnika Muthig są ćwiczenia polegające na konfrontacji z wewnętrznym sabotażystą i pytania do autorefleksji, które sprawiają, że nawet bezwiednie podczas czytania zwolnimy na chwilę i powrócimy myślami do dziecięcych lat oraz konkretnych sytuacji, w których w siebie zwątpiliśmy. Przy pomocy tej książki można medytować, zatracić się w sobie, pisać i czytać ją wielokrotnie, a nawet spędzić dzień według instrukcji autorki, by odetchnąć od codziennej pracy i zwolnić.

Wydaje się, że brak wiary w swoje możliwości, tzw. syndrom oszusta i wewnętrzny sabotażysta to cechy charakteryzujące najmłodsze pokolenia. Potrafią one w negatywny sposób zdefiniować całe życie i być przyczyną rezygnowania z marzeń, dlatego zdecydowanie warto się im przeciwstawić! A pomóc może w tym sięgnięcie po „Jak nie podcinać sobie skrzydeł” i jej sumienne przeanalizowanie.

Doktor Michaela Muthig jest specjalistką w zakresie medycyny ogólnej, psychomatycznej oraz psychoterapii i ma ogromne doświadczenie w coachingu oraz prowadzeniu kursów psychologicznych poświęconych tematyce wewnętrznego sabotażu. Właśnie na tym temacie skupia się w swojej książce „Jak nie podcinać sobie skrzydeł. O przełamywaniu wewnętrznych oporów i niemarnowaniu własnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cal jest młodym, ale ambitnym chłopakiem, którego hobby jest dziennikarstwo. Regularnie robi update’y z Nowego Jorku, które z ciekawością oglądają jego obserwatorzy. Gdy jego tata dostaje się do sławnej misji NASA na Marsa, chłopak jest wściekły – nie chce opuszczać Nowego Jorku i swojej najlepszej przyjaciółki, a jest zmuszony całą rodziną przenieść się do Houston. Jest przekonany, że nie będzie mógł kontynuować swoich publikacji i w głębi ducha szykuje się na uwolnienie młodzieńczego buntu. Uspokaja się nieco, kiedy spotyka Leona, którego mama jest astronautką w tej samej misji, co jego ojciec Cala. Wspólne emocje i sytuacja sprawiają, że chłopcy wspierają się nawzajem i zbliżają.

Phil Stamper stworzył bardzo interesującą pod względem osi fabularnej powieść. Umiejscowienie nastolatków ze swoimi nastoletnimi problemami w środowisku astronauckim, z perspektywą niedalekiego rozpoczęcia ważnej misji kosmicznej jest czymś, czego jeszcze w literaturze nie doświadczyłam. Jest to przyjemna odskocznia od akademików, uniwersytetów, pubów czy miejsc pracy, w których przebywają nastolatkowie podczas wakacji, ponieważ w „The Gravity of Us” mamy do czynienia z osiedlem pełnym rodzin astronautów, którzy przygotowują się do misji lotu na Marsa. Partnerzy, partnerki i dzieci astronautów znajdują się w szczególnym i niełatwym położeniu, bo wszyscy musieli porzucić swoje życia, by spełniło się marzenie jednego z członków rodziny. Podczas, gdy na zewnątrz – z relacji mediów – wygląda to sielankowo, tak naprawdę sytuacja ta wypełniona jest poświęceniem i żalem, a sam Leon, postrzegany dotychczas przez Cala jako niedościgniony i niedostępny dla niego ideał, okazuje się być normalny, wrażliwym nastolatkiem, który zdecydowanie potrzebuje przyjaciela. Relacja Leona i Cala jest bardzo delikatna i niewinna, pozbawiona niepotrzebnych dram, a konflikty pomiędzy chłopakami zażegnywane są poprzez rozmowę – tak jak powinno się tego uczyć nastolatków. Cal jest chłopakiem zaangażowanym w amatorskie dziennikarstwo, które jednak wykonuje bardziej profesjonalnie niż niejeden dziennikarz czy osoba związana z marketingiem. Jego pasja imponuje rodzicom oraz osobom związanym z misją lotu na Marsa. Autor nie stroni od poruszania trudnych tematów, związanych np. z zaburzeniami psychicznymi i lękowymi. Podchodzi do nich z wielką wyrozumiałością i cierpliwie tłumaczy, jak czują się osoby na nie cierpiące.

„The Gravity of Us” zdecydowanie nie jest wypełnione zwrotami akcji ani większymi uniesieniami. Jest to po prostu mądra powieść dla nastolatków, w której autor przechodzi nad homo- i biseksualizmem bohaterów do porządku dziennego – co w tego typu młodzieżówkach jest bardzo rzadkie. Ta powieść to idealna pozycja na wiosenny wieczór, podczas którego czytelnik chce się zrelaksować.

Cal jest młodym, ale ambitnym chłopakiem, którego hobby jest dziennikarstwo. Regularnie robi update’y z Nowego Jorku, które z ciekawością oglądają jego obserwatorzy. Gdy jego tata dostaje się do sławnej misji NASA na Marsa, chłopak jest wściekły – nie chce opuszczać Nowego Jorku i swojej najlepszej przyjaciółki, a jest zmuszony całą rodziną przenieść się do Houston. Jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pewnego dnia w odciętej od reszty świata górskiej norweskiej wiosce Butangen rodzą się dwie wyjątkowe dziewczynki. Po nagłej śmierci sióstr, ich zrozpaczony ojciec postanawia odlać dzwony, które zostały umieszczony na wieży starego kościoła. Od tego czasu mieszkańcy Butangen wierzą, że kryją one w sobie pradawną moc, a ich bicie ostrzega przed niebezpieczeństwem. Wiele lat sprawują one pieczę nad wioską, aż do 1880 roku, gdy zjawia się w niej nowy pastor, chcący wprowadzić wiele zmian i udogodnień – m.in. wybudować nowy kościół i przenieść Siostrzane Dzwony, na co jedna młoda i ambitna mieszkanka nie chce się zgodzić.

„Siostrzane dzwony” Larsa Myttinga są „klasycznym” przykładem współczesnej literatury pięknej. Autor przedstawia i prowadzi swoich bohaterów leniwie przez trudy codzienności, bez wielkich wydarzeń w perspektywie świata, ale ważnych dla jednostki i samej wioski, w której dzieje się akcja. Czas i miejsce fabuły sprawiają, że jest to bardzo kameralna historia. Butangen, w którym wszyscy znają się z imienia, a ich przetrwanie zależy od wzajemnego zaufania i pracy na rzecz ogólnego dobra, jest otoczone przez nieprzyjazne góry, z których ciągnący chłód potrafi zabijać – nie tylko w przenośni, m.in. odbierając marzenia, ale i dosłownie. Wiele zależy od tego, jak szybko mróz odpuści, a jego miejsce w końcu zajmą zieleniące się polany, na które będzie można wypuścić zagłodzone prawie na śmierć krowy. Każdy rozwój, a w związku z tym także ten zaplanowany przez nowego pastora, musi poczekać na lepszy czas.

Jednak główna bohaterka Astrid nie zamierza marnować ani chwili. Dostrzega w duchownym szansę na wyrwanie się z wioski do większego miasta i jednocześnie chce go przekonać do pozostawienia dzwonów w Butangen. Dziewczyna zaciekawieniem światem i łaknieniem wiedzy wyprzedza swoją społeczność – nie tylko, biorąc pod uwagę jej żeńską część. W stosunku do pastora może wydawać się interesowna, ale Mytting przedstawia ją na tyle umiejętnie, że czytelnik rozumie jej motywacje i zdecydowanie kibicuje tym bardziej, że z czasem pojawiają się między nimi cieplejsze uczucia. Oprócz literaturą piękną „Siostrzane dzwony” można określić także mianem romansu. Pojawia się tutaj także TRÓJKĄT MIŁOSNY, ale tak subtelny, że czytanie o uczuciach z perspektywy każdego z bohaterów było niezwykle przyjemne, rozgrzewające i jednocześnie chwilami łamiące serce oraz równoważące wszechobecny mróz.

Wszystkie rozdziały powieści tworzą swoistego rodzaju opowiadania, które składają się w jedną całość. Przez to „Siostrzane dzwony” czyta się bardzo przyjemnie. Realizm przeplata się tu z wyczuwaniem – zarówno przez czytelnika, jak i bohaterów – dookoła magicznej aury związanej z legendą o dzwonach. Zdecydowanie będę czekała na kolejne części, które, mam nadzieję, rozwieją mgłę niewiedzy, którą zostawiły po sobie „Siostrzane dzwony”. Bardzo polecam na ostatnie zimowe wieczory tego roku.

Pewnego dnia w odciętej od reszty świata górskiej norweskiej wiosce Butangen rodzą się dwie wyjątkowe dziewczynki. Po nagłej śmierci sióstr, ich zrozpaczony ojciec postanawia odlać dzwony, które zostały umieszczony na wieży starego kościoła. Od tego czasu mieszkańcy Butangen wierzą, że kryją one w sobie pradawną moc, a ich bicie ostrzega przed niebezpieczeństwem. Wiele lat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy kolega zabiera jej ukochaną lalkę, kilkuletnia Rosa nie wie jeszcze, jak wielu mężczyzn, którzy wpłyną w drastyczny sposób na jej życie, spotka na swojej drodze. W wyniku nie wybaczalnej zdrady ze strony własnego ojca, piętnastoletnia już dziewczyna opuszcza rodzinne strony w poszukiwaniu innego schronienia. Znajduje je u profesora, który zaczyna traktować ją, jak własną córkę, a wreszcie zaopiekowana i spokojna Rosa ma szansę rozwijać swój talent, którym jest krawiectwo. Wkrótce zaczyna pracować pod okiem najlepszych w swoim fachu i podbijać świat mody.

Historie około wojenne zawsze wzbudzają we mnie skrajne emocje. Ilość cierpienia, beznadziei i braku możliwości ucieczki - to kwestie, które przytłaczają, nawet gdy jedynie się o nich czyta. W „Krawcowej z Paryża” Georgia Kaufmann ukazuje obok wielkiej mody i podążania za marzeniami pokazuje m.in. skutki Holocaustu, który wielu pozbawił rodzin i chęci do życia. Wraz z Rosą poznajemy nie tylko niesamowitą historię dziewczynki, która mimo przeciwieństw losu była w stanie rozwijać własną pasję, ale także m.in. życiorysy Christiana Diora; chemika, który przeżył Auschwitz; czarnoskórego muzyka jazzowego i gosposi, która w pewnym momencie staje się osobą najbliższą sercu głównej bohaterki. Dzięki zamknięciu tych wielu cennych opowieści w jednej, „Krawcowa z Paryża” staje się obszerną lekturą, przy której nie sposób się nudzić. Mimo że jest to powieść obyczajowa z mocnym historycznym zacięciem, nie jest ona pozbawiona polotu i momentów, przy których mamy ochotę potrząsnąć niektórymi bohaterami - głównie tymi drugo- i trzecioplanowymi, przez które życie Rosy nie jest tak proste, jak mogłoby być. Całość toczy się od momentu wybuchu II wojny światowej do 1991 roku i przez ten czas poznajemy całe życie Niemki - od dzieciństwa do starości - z jej własnej opowieści opowiadanej komuś, kogo tożsamości przez dłuższy czas nie poznajemy. Dzięki temu zabiegowi, czytelnikowi wydaje się, że Rosa zwraca się bezpośrednio do niego.

Sama Rosa jest niezwykle wiarygodnie wykreowaną bohaterką, dzięki czemu przez całą powieść po prostu się płynie. Jako starsza kobieta, trafnie komentuje zachowania i uczucia swojej przeszłej „wersji”, samodzielnie nakreślając nam swój rys psychologiczny. Jak wiele z nas, są dziedziny, w których czuje się, jak ryba w wodzie, ale gdy spotyka na swojej drodze przeszkody w jakiś sposób przypominający jej o traumie z dzieciństwa, momentalnie wraca myślami do tamtej sytuacji i staje się niezwykle krucha i bezbronna. Relacje głównej bohaterki z jej rodziną, przyjaciółmi, autorytetami i partnerami są bardzo dobrze zarysowane, a i postacie z tych grup wydają się być z krwi i kości – posiadają zalety, ale i wady, wywołujące zachowania, które czytelnik nie sposób jest wybaczyć. Rosa nie ma szczęścia do związków, ale każdy z nich opisuje w taki sposób, że jesteśmy w stanie uwierzyć, że jest on najważniejszy i najmocniejszy ze wszystkich, a jednocześnie nie zapomina o reszcie mężczyzn, którzy ją uszczęśliwiali.

„Krawcowa z Paryża” to powieść pełna realizmu – zarówno ciepła, jak i wielkiego bólu. Głowna bohaterka jest niezwykle silną kobietą, ale autorka daje jej czas na oddech i chwile słabości. Mimo tytułu krawiectwo nie jest tu na pierwszym planie – Rosa równie dobrze mogłaby zajmować się inną branżą, dającą jej podobny status i pieniądze – to jest przedstawione w bardzo przystępny i w pewnym sensie magiczny sposób. Opisy początków, a później droga bohaterki do zakładania własnych domów mody m.in. w Stanach Zjednoczonych niesamowicie działają na wyobraźnię i sprawiają, że chociaż przez moment zagłębiania się w lekturę jesteśmy w stanie mocniej uwierzyć w swoje własne marzenia. Georgia Kaufmann stworzyła świat bazujący na naszym – niezwykle okrutnym – ale mimo tego nie chce się z niego wracać do rzeczywistości i nadal zgłębiać historię głównej bohaterki.

Gdy kolega zabiera jej ukochaną lalkę, kilkuletnia Rosa nie wie jeszcze, jak wielu mężczyzn, którzy wpłyną w drastyczny sposób na jej życie, spotka na swojej drodze. W wyniku nie wybaczalnej zdrady ze strony własnego ojca, piętnastoletnia już dziewczyna opuszcza rodzinne strony w poszukiwaniu innego schronienia. Znajduje je u profesora, który zaczyna traktować ją, jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Aliza chce, jak najlepiej dzielić swój czas na studia, pracę, promocję książki, przyjaciół i rodzinę, często kosztem odpoczynku i zadbania o samą siebie. Kiedy na jej drodze staje Lucien, mający równie dużą presję na sobie, dziewczyna ma możliwość zwolnienia i spojrzenia na swoje życie i priorytety z dystansem. Czy wśród swoich obowiązków znajdą czas dla siebie nawzajem i będą w stanie przewartościować swoje życia?

Tę opinię wyjątkowo chcę zacząć nie od omówienia fabuły a bohaterów, bo są oni „wyjątkowi”. Aliza i Lucien robią w życiu to, o czym marzy chyba większość nastolatków i młodych ludzi. Są artystami, influencerami, w młodym wieku wydają książki i niezwykle spełniają się z swoich pasjach, mogąc jednocześnie na nich zarabiać. Mimo problemów rodzinnych i braku czasu dla przyjaciół, całość w oczach czytelnika wydaje się zbyt idealna – tym bardziej, jeżeli czytelnikiem jest osoba rozpoczynająca dorosłe życie, gotowa poświęcić bardzo wiele, by prowadzić takie życie. Kłopoty, przed którymi autorka stawia główną bohaterkę wydają się błahe, bo np. przecież nie powinno ją obchodzić to, co ludzie myślą o jej książce w momencie, kiedy już jest wydana i zaraz ma trafić do sprzedaży. Lepszym zabiegiem byłoby ukazanie poszczególnych etapów tworzenia wraz z problemami, które Aliza napotykała po drodze. Wówczas niedocenienie jej pracy byłoby bardziej dotkliwe dla czytelników, bo przecież wydawałoby się nam totalnie niesprawiedliwe. Natomiast, jeżeli chodzi o Luciena, jest on lekką równowagą dla głównej bohaterki. Jego problemy z samotnym wychowywaniem siostry są zdecydowanie poważniejsze, ale sama postać Amici dla mnie jest całkowicie niewiarygodna. Niby sprawia problemy swojemu bratu, który m.in. musi odbierać ją z komisariatu, ale gdy mamy z nią do czynienia „na żywo” i ma ona interakcje z innymi postaciami, zachowuje się naprawdę w porządku, „nie focha się” ani nie ma chamskich odzywek (nawet, gdy Lucien zdecydowanie zasługuje na to, żeby powiedzieć mu coś do słuchu), czyli jest kolejną „idealną” bohaterką z tylko rzekomo poważnymi problemami, a przynajmniej takimi, których realnego ciężaru totalnie nie czujemy. Także w „Someone to stay” mamy do czynienia z wyjątkowym trio, dzięki któremu jednocześnie bardzo dobrze czyta się całość – trochę tak, jakby snuło się swoje własne marzenia – a z drugiej strony brakuje nieco napięcie, emocji i czegoś, co popycha nas do tego, że chce się czytać kolejną i kolejną stroną, aż do samego końca. Jeżeli chodzi o relację między Alizy i Luciena, opiera się ona bardziej na przyjaźni i przyjemnym spędzaniu czasu niż cielesności, więc fani bardziej pikantnych scen mogą czuć się nie do końca zaspokojeni, chociaż napięcie między bohaterami jest zdecydowanie wyczuwalne.

Sam klimat powieści jest bardzo ciepły, rodzinny i miejscami toczy się wokół „tego, co tygryski lubią najbardziej”, czyli jedzenia – idealny na ciepłe wiosenne i letnie dni, mimo iż całość toczy się w okolicach jesieni. Wiele wątków dotyczy pochodzenia Alizy, która jest Pakistanką, ale uważam, że nie za dobrze one wybrzmiewają. W pewnym momencie bohaterka nazwana jest hinduską i narracja przekonuje nas, że jest jej z tego powodu przykro, ale nic z tym nie robi, nie zwraca uwagi osobie, która popełniła ten błąd. Temat się ucina i już nie wraca, a fajnie byłoby zobaczyć rozwój charakteru Alizy i dać jej możliwość wypowiedzenia się i uświadomienia ludzi. Ciekawą i dość sporą częścią fabuły „Someone to stay”, wykorzystującą pochodzenie Alizy jest też to, że autorka często odnosi się do sytuacji osób nie białych w Stanach Zjednoczonych (i w ogólne na świecie). Podkreśla brak równouprawnienia na wielu płaszczyznach i trudności z tym związanych, a sama bohaterka aspiruje do bycia aktywistką w tym obszarze.

Podsumowując, książką „Jednak mnie kochaj” i „Someone New” Laura Kneidl wyjątkowo wysoko podniosła sobie poprzeczkę i uważam, że zakończenie tej serii tomem „Someone to stay” jest bardzo dobrym zabiegiem. Mimo że Aliza jest bardzo ciekawą do eksplorowania postacią, a jedynie została kiepsko przedstawiona, a do Luciena mam słabość ze względu na imię (po „Dwrach”), uważam, że Kneidl nie do końca dźwignęła temat, a konflikt między postaciami został stworzony na siłę. Czekam na inne książki autorki i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś mnie zaskoczy. Być może romansem YA między bohaterami tej samej płci?

Aliza chce, jak najlepiej dzielić swój czas na studia, pracę, promocję książki, przyjaciół i rodzinę, często kosztem odpoczynku i zadbania o samą siebie. Kiedy na jej drodze staje Lucien, mający równie dużą presję na sobie, dziewczyna ma możliwość zwolnienia i spojrzenia na swoje życie i priorytety z dystansem. Czy wśród swoich obowiązków znajdą czas dla siebie nawzajem i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po ostatniej bitwie Cade wraz z drużyną dostaje od Abaddona nowe zadanie. Musi stawić czoła przeciwnikowi w walce jeden na jeden. Ostatnio nie siła a spryt, intelekt i spostrzegawczość pozwoliły mu przetrwać. Czy i tym razem tak będzie? Martwiąc się, że nie, drużyna wyrusza w drogę, poszukując odpowiedniego uzbrojenia. Szybko zostają pojmani, a już po chwili walka zapowiedziana przez Abaddona przestaje być ich jedynym problemem, chociaż zegar do niej nadal bezlitośnie odlicza sekundy.

Już przy okazji pierwszej części „Zawodnika”, Taran Matharu ujawnił nam formę, w jakiej będzie prowadzona cała seria. Każdy tom przedstawia jedno zadanie (a raczej przygotowania do niego), któremu mają sprostać zawodnicy wybrani i przetransportowani na obcą planetę przez Abaddona. Tak, jak było to przy okazji „Wybranego”, akcja „Wyzwania” także rozwija się dość wolno. Bohaterowie zbierają siły i nieco błądzą w oczekiwaniu na kolejne wyzwanie, a czytelnik czeka wraz z nimi. Natomiast, gdy fabuła nieco nabiera tempa, nie sposób jest się oderwać od lektury. Obok bardzo wciągającej fabuły mamy tutaj ponownie do czynienia z wieloma ciekawostkami z zakresu historii, fizyki, biologii i wielu innych; nawet jeden z polskich władców ma swój mały epizodzik, dzięki któremu bohaterowie wyruszają ze swojej bazy, by ich przygoda mogła się zacząć. Mimo że znają już część mechanizmów rządzących tym światem i czują się w nim nieco pewniej to kraina, do której przybywają stawia przed nimi nowe wyzwania, a ludzie tam żyjący pomiatają nimi i stawiają przed walkami na śmierć i życie na arenie (przypominającymi nieco Głodowe Igrzyska w ekspresowej formule). Całość przedstawiona jest w bardzo przystępny sposób i chociaż niektóre wątki oraz sytuacje są nieco rozwleczone – z czym mieliśmy do czynienia także w przypadku pierwszej części – kilkustronicowe rozdziały sprawiają, że przez kolejne akapity po prostu się płynie.

Jeżeli chodzi o postaci, bohaterowie w „Wyzwaniu” zdecydowanie mają więcej czasu na docieranie się. Większa część z nich spędza ze sobą mnóstwo czasu, a autor dał każdemu z nich swoje „pięć minut”, z których absolutnie każda była znacząca dla fabuły. Także nie uświadczymy tutaj zbędnych postaci, zapychających historię, a dodatkowo, mimo że i tak jest ich całkiem sporo, wszystkie są na tyle charakterystyczne, że czytelnik nie jest w stanie się w nich pogubić.

O serii „Zawodnik” ciężko jest opowiadać bez żadnych spoilerów. „Wybrany” i „Wyzwanie” były książkami, które niezwykle mnie zaskoczyły. Autor stworzył świat, który ma niesamowity potencjał, ale jednocześnie nie ma się wrażenia, że z czymś przesadza, naciąga albo nas okłamuje. Jedynym, czego bym sobie życzyła byłoby chyba trochę lepsze przedstawienie historii, bo sama koncepcja jest bezbłędnie genialna i z niecierpliwością czekam na kolejną część.

Po ostatniej bitwie Cade wraz z drużyną dostaje od Abaddona nowe zadanie. Musi stawić czoła przeciwnikowi w walce jeden na jeden. Ostatnio nie siła a spryt, intelekt i spostrzegawczość pozwoliły mu przetrwać. Czy i tym razem tak będzie? Martwiąc się, że nie, drużyna wyrusza w drogę, poszukując odpowiedniego uzbrojenia. Szybko zostają pojmani, a już po chwili walka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Val ucieka z domu. Nakrycie swojego chłopaka z jej własną matką w niedwuznacznej sytuacji przelewa czarę goryczy, która już od jakiegoś czasu się zapełniała. Dziewczyna nie ma jednak konkretnego planu, tuła się po Nowym Jorku aż natrafia na osobliwą parę – Dave’a i Lolli. Po krótkiej rozmowie, zabierają ją do miejsca, w którym mieszkają wraz z bratem chłopaka. Jest tam nieprzyjemnie, ciemno i brudno, a już po chwili Val orientuje się, że jej wszyscy nowopoznani znajomi mają związek z dilerką. Jednak nie dotyczy ona normalnych narkotyków, a przeznaczonych dla magicznych stworzeń, które niwelują działanie żelaza. Wkrótce dziewczyna poznaje trolla-alchemika, zajmującego się wytwarzaniem tego specyfiku. Po tym spotkaniu życie dziewczyny zmienia się bezpowrotnie.

„Serce trolla” Holly Black jest kolejną powieścią ze świata „Okrutnego księcia”. Seria „Elfy ziemi i powietrza” jest zdecydowanie mniej dopracowana niż pierwsze książki autorki, ale dzięki temu także bardziej przystępne i nadal przyjemna w odbiorze. Jednak, o ile „Zła królowa” może być fajnym wstępem do bardziej skomplikowanego świata Jude i Cardana, z niższym progiem wejścia, o tyle „Serce trolla” niestety odbiega od niej poziomem. Fabuła tutaj jest niezwykle prosta. Mamy akcję i reakcję, jeżeli chodzi o relacje bohaterów (nie są oni także zbyt skomplikowani charakterologicznie, ale o tym później). Wydaje się, że Black przy tej powieści nie skorzystała ze swojej najmocniejszej strony – snucia tajemnicy i tąpnięcia, którego niejednokrotnie wyczekiwałam podczas czytania jej powieści. Przy tej również czekałam… i się nie doczekałam. Co prawda, pewien sekret na końcu zostaje odkryty, ale przez to, że całość zaczęła rozkręcać się około 250 strony (po mniej więcej 70% książki), niemal kompletnie mnie on nie obchodził. Prawda jest jednak taka, że Black po raz kolejny stworzyła przyzwoitą i niezwykle spójną historię. Może mi się nie do końca podobać jej tempo, ale kunszt pisarski jest tutaj zdecydowanie widoczny. Ból odczuwany przez magiczne istoty w starciu z żelazem był moim bólem; opisy brudu i fetoru towarzyszące bohaterom na niemal każdym kroku sprawiały, że osobiście czułam się nieswojo.

Jeżeli chodzi o bohaterów, odniosłam wrażenie, że Black uparła się, by zrobić ich, jak najbardziej szalonych, dziwnych czy nieprzyjemnych – Lolli wydaje się być niezrównoważona, a Dave i jego brat są po prostu bucami. Co prawda, oboje mają ciekawe back story i poznając ich bliżej, jesteśmy w stanie z łatwością zrozumieć ich postawę w stosunku do głównej bohaterki, ale nie zmienia to faktu, że całkowicie mnie oni nie obchodzą. Val natomiast jest całkiem normalna, łatwo jest się z nią utożsamić, mimo że zdecydowanie zbyt szybko podejmuje decyzje, nie zastanawiając się nad ich konsekwencjami – jest porywcza i nie potrafi trzymać języka za zębami; można powiedzieć, że w pewien sposób zadziorna. Relacje między bohaterami nie zachwycają swoim skomplikowaniem. Najciekawszą z nich jest wątek Val i trolla-alchemika, która pojawia się gdzieś w połowie i rozwija w zaskakującym kierunku. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że jest to również najciekawszy wątek ogólnie.

„Serce trolla” przypomina mi nieco początek „Okrutnego księcia”. Biorąc jednak pod uwagę to, że jest to samodzielna powieść, rozkręcała się ona zdecydowanie za wolno. Mogłabym porównać ją do horroru gotyckiego, którego historia po prostu trwa ze strony na stronę, ale nie pędzi i nawet przy końcu zdaje się nie przyspieszać, a po jej zakończeniu ma się poczucie przeczytania następnej książki, poznania kolejnej – mniej lub bardziej ciekawej – historii, ale nic poza tym. Gdyby skrócić „Serce trolla” o połowę i stworzyć z niego nowelkę byłby to „kawałek” świetnej lektury, a tak jest to po prostu poprawna powieść, która nie zniechęci mnie jednak do kolejnych książek Holly Black.

Val ucieka z domu. Nakrycie swojego chłopaka z jej własną matką w niedwuznacznej sytuacji przelewa czarę goryczy, która już od jakiegoś czasu się zapełniała. Dziewczyna nie ma jednak konkretnego planu, tuła się po Nowym Jorku aż natrafia na osobliwą parę – Dave’a i Lolli. Po krótkiej rozmowie, zabierają ją do miejsca, w którym mieszkają wraz z bratem chłopaka. Jest tam...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Moc amuletu Bianca Iosivoni, Laura Kneidl
Ocena 6,7
Moc amuletu Bianca Iosivoni, La...

Na półkach:

Instagram: instagram.com/p/CLh4ZUuBP4S

Roxy ma 449 dni na wygnanie 449 zbiegłych demonów do krainy umarłych. Podczas jednej z akcji łowczyni duchów zostaje zaatakowana przez chłopaka, który okazuje się być opętany. Roxy przepędza z niego demona, ale chłopak okazuje się być na tyle wycieńczony, że potrzebuje jej pomocy i reanimacji. Gdy udaje się nieco ustabilizować jego stan, dziewczyna przetransportowuje go do siedziby łowcy duchów, by tam mógł całkowicie dojść do siebie. Po przebudzeniu, okazuje się, że chłopak stracił pamięć. Przywódca łowców decyduje, by Roxy się nim zajęła, była jego przewodniczką w odkrywaniu świata na nowo. Dziewczyna ma na głowie ważniejsze problemy, ale nie sprzeciwia się jego prośbie, za to do chłopaka odnosi się bardzo oschle. Dopiero z czasem ich stosunki zaczynają się ocieplać, ale właśnie wtedy w świecie łowców zaczyna się prawdziwe polowanie.

Bianca Iosivoni wraz z Laurą Kneidl stworzyły swoją pierwszą powieść fantasy. Właściwie jest to urban fantasy – akcja dzieje się w sporym mieście – lub romans paranormalny – z demonami lub innymi fantastycznymi stworzeniami i zjawiskami – chociaż akurat w przypadku „Mocy amuletu” romansu mamy tutaj niewiele. Podejrzewam, że relację Roxy i tajemniczego chłopaka autorki chciały rozciągnąć w czasie, bo, jak dowiadujemy na końcu powieści, cała seria fabularnie była zaplanowana na sześć tomów. Nie zmienia to jednak faktu, że głębszej relacji romantycznej bardzo mi tutaj zabrakło. Jednak myślę, że zaplanowanie akcji i podzielenie jej na określoną ilość część już na samym początku finalnie bardzo dobrze jej zrobi. Wracając jednak do „Mocy amuletu”, pierwszym co rzuca się w oczy jest ekspozycja – wiele rzeczy jest nam tłumaczonych „w głowie” głównej bohaterki lub bohatera (szczególnie chodzi o relacje z innymi postaciami), zamiast pokazać je poprzez nieekspozycyjne dialogi czy interakcje. W związku z tym, jesteśmy niemal zalewani informacjami i imionami różnych postaci, których, po przeczytaniu, oprócz kilku z nich – dwóch głównych bohaterów i może pięciu postaci pobocznych – po prostu nie pamiętam lub pamiętam cechy charakterystyczne niektórych z nich, ale czym wpłynęli oni jakoś znacząco na fabułę. Poza tym, „Moc amuletu” jest skonstruowana megapoprawnie, akcja płynie w dobrym tempie (chociaż między samym początkiem aż do połowy możemy odczuć pewne spowolnienie), mamy tutaj początek, rozwinięcie, zawiązane akcji i zakończenie, jednak brakuje mi tu polotu – czegoś, co sprawi, że będę chciała podążać za fabułą lub z nią płynęła; że będę się przejmowała losem bohaterów, a w efekcie zaskoczył mnie może dwa-trzy momenty. Dodatkowo ta główna misja Roxy, polegająca na zagnaniu uwolnionych demonów z powrotem do piekła, gdzieś się rozmywa. Bohaterka ma w teorii jeden dzień na pozycie się jednego wroga, a właściwie marnuje je na opiekę nad dopiero co poznanym chłopakiem, jedzeniu fast foodów, załatwianiem innych spraw i ogólnie błądzeniu we mgle, a konsekwencje niewypełnienia tej misji okazują się być naprawdę duże – nie czujemy jednak tego ciężaru.

Jeżeli chodzi o samych bohaterów, Roxy jest kreowana na silną postać kobiecą, która przedstawiana jest, jako ta, która chodzi na „randki”, by zaliczać facetów. Właśnie taką sceną zaczyna się „Moc amuletu”, ale kolacja w efekcie nie kończy się śniadaniem z „czymś” pomiędzy, a wtedy po raz pierwszy mamy do czynienia z ekspozycją, która próbuje nas przekonać, że Roxy – co to nie ona. Nie kwestionuję tego, że główna bohaterka jest naprawdę silną kobietą, która walczy z demonami, ale autorki na siłę chcą przekonać czytelnika, że jest dodatkowo wyzwolona i niezależna. A wystarczyłoby bardziej skupić się na tym, że przy okazji bycia łowcom jest po prostu normalną dziewczyną, chcącą się bawić, jeść fast foody i nie tyć oraz mieć fajną figurę bez konieczności robienia ćwiczeń fizycznych – pod tym względem mocno się z nią utożsamiałam i mi samej świeciły się oczy, gdy inni bohaterowie zaskakiwali ją pysznymi burgerami i słodkościami, które pochłaniała ze smakiem. Natomiast charakter tajemniczego chłopaka, który po chwili staje się Shawnem do końca pozostaje dla mnie zagadką. Jest jednocześnie w jakiś sposób nieśmiały i bardzo otwarty w stosunku do Roxy. Ich relacja jest bardzo sinusoidalna, ale nie w typowy dla romansów sposób, bo cały czas zostaje jednak na wyjątkowo niskim poziomie. Nie zmienia to jednak faktu, że utrata pamięci jest ciekawym zabiegiem – bardzo oddziałującym na wyobraźnie, czytelnik może sam zacząć myśleć nad tym, jak zachowywałby się w takiej sytuacji. Czysta karta i tajemnica, z którą można powoli odkrywać i, która w odpowiednim momencie może przewrócić całą fabułę do góry nogami, jest bardzo kusząca. Jeżeli chodzi o postaci poboczne, bardziej zapadły mi w pamięć antagoniści niż bohaterowie pozytywni i wspierający Roxy i Shawna. Bohaterowie demoniczni są bardzo ciekawie zarysowani, mają interesujące moce i właściwości oraz interakcje, natomiast reszta wydaje się charakteryzować pojedynczymi cechami i bardzo słabo wybijają się na tle fabuły.

Bianca Iosivoni i Laura Kneidl stworzyły ciekawy świat. Właściwie dwa światy, z czego jednym jest „Ziemia”, a drugim świat piekielny, ale to właśnie w tym drugim świecie mamy do czynienia z ciekawszymi bohaterami niż w pierwszym. Całość jest bardzo poprawnie skomponowana, chociaż fabuła na początku jest lekko spowolniona. Mam jednak nadzieję, że wynika to z rozciągnięcia jej na sześć tomów, które będą zbliżone do siebie ogólnie poziomem. Na pewno sięgnę po kolejną część, chociażby po to, by dowiedzieć się czegoś więcej o Shawnie i dać jego relacji z Roxy szansę na rozkwit.

Instagram: instagram.com/p/CLh4ZUuBP4S

Roxy ma 449 dni na wygnanie 449 zbiegłych demonów do krainy umarłych. Podczas jednej z akcji łowczyni duchów zostaje zaatakowana przez chłopaka, który okazuje się być opętany. Roxy przepędza z niego demona, ale chłopak okazuje się być na tyle wycieńczony, że potrzebuje jej pomocy i reanimacji. Gdy udaje się nieco ustabilizować jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Instagram: instagram.com/p/CLZ8IlUB-wB

Wiera właśnie uciekała od swojego brata, z którym jakiś czas temu wzięła aranżowany przez mafijną rodzinę ślub. By ułatwić sobie przeniesienie do Anglii, zwraca się z prośbą o pomoc do konkurencyjnej grupy przestępczej, której członkowie chwilowo umieszczają ją w siedzibie swojego polskiego informatora – Brunona. Wierze, która na co dzień jest bardzo żywiołowa i niezależna nie podoba się rzeczowy charakter jeżdżącego na wózku mężczyzny. Jednak, by osiągnąć swój cel i nie dać się złapać swojej rodzinie przynajmniej chwilowo musi podporządkować się jego zasadom. Czas płynie, dni w niewielkim mieszkaniu w Polsce mijają, a dziewczynie coraz trudniej jest utrzymać swoje emocje w ryzach, co grozi w ostateczności wybuchem.

„Obiecaj, że wrócisz” jest bezpośrednią kontynuacją „Pamiętam, że byłam”, w której na końcu autorka zapowiada ślub Wiery i jej brata Nikity. Samego ślubu nie jesteśmy świadkami, ale za to zostajemy wrzuceni w sam środek akcji. Mimo że jest to raczej książka z gatunku one-place – jej fabuła rozgrywa się głównie w jednym miejscu – całkiem sporo się w niej dzieje pod względem emocjonalnym, a ja dodatkowo jestem fanką takiej koncepcji (dla przykładu, podobny zabieg mamy w „Dziwnych losach Jane Eyre”, „Wielkiej samotności” czy „Nocy i ciemności). Bohaterowie – Wiera i Bruno – poznają siebie nawzajem, dostrzegają pewne charakterystyczne cechy, jednocześnie dzieląc się tymi spostrzeżeniami z czytelnikiem w odpowiednim momencie, dzięki czemu kilka razy jesteśmy zaskakiwani.

Wspomniane wcześniej postaci są bardzo zgrabnie napisane i poprowadzone. Nie są czarne ani białe, a raczej w odcieniach szarości. Szczególnie Bruno od pewnego momentu staje się wątpliwy moralnie i, gdyby zostawić jedynie ten jeden moment i nie dokładać zaraz po nim kolejnego, byłabym w stanie przez to przejść, ale kolejne przekroczenie pewnej granicy okazało się być dla mnie nie do przeskoczenia i, niestety, do końca „Obiecaj, że wrócisz” czułam duży niesmak do sytuacji, która zaistniała i bohatera, który ją wywołał Miałam nadzieję, że w tej części nie uświadczymy już takich kwiatków, jak w „Pamiętam, że byłam” – chociaż tym razem mamy przynajmniej skoncentrowanie na wyrzutach sumienia, uważam, że książka mogłaby zawierać trigger warning. Poza tym jednym „incydentem”, relacje między bohaterami są bardzo satysfakcjonujące, a ich motywacje jasne i zdecydowanie kompatybilne z charakterystykami. Wiera i Bruno niezwykle dobrze do siebie pasują, występuje między nimi fajna chemia i najważniejsze, mimo wszystko, czuje się pewnego rodzaju równość i wzajemny szacunek, którymi się darzą.

Bardzo cieszę się, że dałam Beacie Majewskiej drugą szansę po niezbyt udanej, moim zdaniem, „Pamiętaj, że byłam” (przynajmniej relacja bohaterów nie była tam dobrze udźwignięta). W „Obiecaj, że wrócisz” fabuła cały czas gładko płynie i, gdyby nie ostatnie trzy, cztery strony zakończenie byłoby dość nietypowe i bardzo satysfakcjonujące. Niemniej, czekam z niecierpliwością na kolejną część i mam nadzieję na nowe miłosne uniesienia (mocno trzymam kciuki za treści niewymagające trigger warningów – szczególnie odnoszących się do niefajnych przeżyć głównej bohaterki z głównym bohaterem).

Instagram: instagram.com/p/CLZ8IlUB-wB

Wiera właśnie uciekała od swojego brata, z którym jakiś czas temu wzięła aranżowany przez mafijną rodzinę ślub. By ułatwić sobie przeniesienie do Anglii, zwraca się z prośbą o pomoc do konkurencyjnej grupy przestępczej, której członkowie chwilowo umieszczają ją w siedzibie swojego polskiego informatora – Brunona. Wierze, która na co...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Solo Anna Dan
Ocena 7,4
Solo Anna Dan

Na półkach:

Datka jest dziewczyną, która bardzo ceni swoją niezależność, siłę i prywatność. Jej przyjaciele – Freax i Gnom – z którymi prowadzi informatyczny biznes, twierdzą jednak, że powinna bardziej otworzyć się na świat i ludzi, a szczególnie na mężczyzn – potencjalnych partnerów. Wspólnymi siłami wkręcają ją do udziału w organizowanym przez jeden z warszawskich uniwersytetów eksperymencie psychologicznym. Datka niechętnie idzie na spotkanie, gdzie poznaje Adama. Będąc z nim w parze podczas eksperymentu, stara się cały czas ukrywać swoje emocje i nie za bardzo się otworzyć, a po wszystkim chce, jak najszybciej uciec. Jednak mężczyzna zaskakuje ją zaproszeniem na walki, w których bierze udział jego kolega. Od jakiegoś czasu dziewczynę bardzo elektryzuje takie środowisko, więc zgadza się na pójście na imprezę, po której jej życie nie będzie już nigdy takie samo.

Debiutancka powieść Anny Dan jest osadzonym w Warszawie obyczajowym romansem z tajemnicą w tle, którą śledzimy wraz z rozwojem fabuły i samą główną bohaterką, odkrywającą coraz to nowsze fakty na jej temat. Zamysł był bardzo dobry. Bliskie polskim czytelniczkom realia i niebezpieczny świat, do którego nie każdy chce i ma odwagę się dostać. Jednak przedstawienie całości okazało się być dość pospolite. O ile bohaterowie zostali przedstawieni bardzo ciekawie, zabrakło mi rozwinięcia ich charakterystyk, przez co niektórzy z nich – np. mięśniak z sercem na dłoni, który lubi kręcić się na karuzeli w wesołym miasteczku – wyszli niezwykle karykaturalnie, a inni nie wnosili nic do fabuły lub byli zwyczajnie nudni. Przez tendencje do plotkarstwa postaci pobocznych, tajemnica, która miała sklejać całość i pchać fabułę do przodu, rozwodziła się. Pomijając już nieracjonalne zachowania głównej bohaterki, czego przykładem niech będzie pojechanie z obcymi, ewidentnie groźnymi facetami w środku nocy do chatki w lesie – zero instynktu samozachowawczego. Między Datką a Solo nie czuć najmniejszej chemii. Ja, jako czytelniczka, nie czułam zupełnie pociągu do głównego bohatera – już bardziej do przyjaciół Datki, którzy mieli jakiś charakter, podczas gdy Solo był po prostu bijącym się mrukiem.

Jeżeli chodzi o fabułę, na początku książki pojawiała się potężna ekspozycja – wyjaśnianie relacji bohaterów zamiast pokazanie ich na konkretnych przykładach biło po oczach. Całość czytało się bardzo szybko m.in. dlatego, że ciągle coś się działo, mimo iż miałam wrażenie, że bohaterowie kręcą się w kółko i nawet po przeczytaniu „Solo” po raz drugi w ciągu ostatnich czterech miesięcy nie jestem w stanie uporządkować niektórych zdarzeń w kolejności ich występowania. Język też był prosty, ale na pewno nie prostacki – po prostu taki, dzięki któremu przez całość się po prostu płynęło, chociaż opisy niektórych sytuacji między bohaterami czytało mi się niezręcznie.

„Solo” okazał się być pozycją nie do końca dla mnie. Za mało było w nim relacji między bohaterami – nie tylko tych romantycznych, ale przede wszystkim wynikających z interakcji i rozmów niedotyczących bezpośrednio fabuły. Fajnie by było, jakby przez chwilę główni bohaterowie porozmawiali o swoich ulubionych kolorach czy smaku herbaty, a nie tylko życiowych traumach. Jednak, bardzo doceniam niekonwencjonalne podejście do fabuły osadzonej w polskich realiach i czekam na kolejną powieść autorki, by skonfrontować swoje odczucia.

Datka jest dziewczyną, która bardzo ceni swoją niezależność, siłę i prywatność. Jej przyjaciele – Freax i Gnom – z którymi prowadzi informatyczny biznes, twierdzą jednak, że powinna bardziej otworzyć się na świat i ludzi, a szczególnie na mężczyzn – potencjalnych partnerów. Wspólnymi siłami wkręcają ją do udziału w organizowanym przez jeden z warszawskich uniwersytetów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

instagram.com/lifebyfelicja

Andie przyjeżdża do Seattle na studia bez niemal żadnych oszczędności i szansy na stypendium. Na szczęście, jest już tam jej przyjaciółka, która przyjmuje ją na dziko do akademickiego pokoju. Od tego czasu dziewczyna całkowicie chce skupić się na poszukiwaniu pracy, by nie siedzieć Jude na głowie. Okazuje się, że w klubie, do którego dziewczyny idą świętować ponowne spotkanie, od już potrzebna jest pomoc. Andie dobrze odnajduje się w nowej pracy. Jedynym problemem, a jednocześnie zagadką jest Cooper – przyjaciel właściciela klubu, który z jakiegoś powodu jej unika i patrzy spode łba.

„Truly” Avy Reed jest kameralną historią, skupiającą się wokół życia kilku studentów. Jednak mniej tutaj studenckiego życia – przebywania na uczelni, wkuwania i zarywania nocy – a więcej pielęgnowania relacji i pracy zawodowej. Narracja prowadzona jest dwutorowo. Poznajemy historię z perspektywy Andie i Coopera, ale o dziewczynie na starcie dowiadujemy się znacznie więcej. Pierwszym, co rzuca się w oczy jest to, że ma ona wewnętrznego „człowieczka”, jak Anastasia Steel oraz na każdym kroku porównuje się z detektywem Monkiem, ponieważ ma manię porządku i układania rzeczy. Jest to niezwykle urocze, chociaż domyślam się, że w prawdziwym życiu strasznie upierdliwe. Czuje się niekomfortowo w pomieszczeniach, w których panuje bałagan, jednak nie jest to ważny wątek na przestrzeni całej powieści, ale bardziej elementem humorystycznym i ukazującym jej relację z innymi bohaterami. Ponadto, dziewczyna jest okularnikiem, co szczególnie chwyciło mnie za serce, bo bardzo rzadko cecha ta jest tak uwypuklana przez autorów, jak w „Truly”. Cooper natomiast na samym początku jest zagadką. Znając Andie od niecałych dwóch dni już chce ją przyciskać do ściany i rzucać się na nią w wiadomym celu (c'mon, man). Było to dość niekomfortowe, chociaż rozumiem zabieg „miłości” od pierwszego wejrzenia. Na szczęście jego popęd po chwili zwalnia, by znów przyspieszyć, gdy jego relacja z Andie, jak najbardziej na to pozwala. Oprócz głównych bohaterów, na uwagę zasługują przyjaciel Coopera i właściciel klubu, w którym pracują, Mason oraz przyjaciółka dziewczyny – Jude. Pomijając to, że mają oni zabawną relację, przepychają się ze sobą, drocząc i zaczepiając, sami w sobie są po prostu cudownymi osobami, które dbają o swoich najbliższych, jak tylko mogą. A, no i piesek. Występowanie zwierzęcia zawsze ociepla historię i tak jest też w tym wypadku.

Cała powieść jest niezwykle zabawna i urocza. Dialogi i większość sytuacji zachodzących między postaciami są naturalne; ludzie tak ze sobą rozmawiają i, mimo że wiele nieprzyjemnych wydarzeń nigdy by się nie odbyło, gdyby główni bohaterowie obgadali pewne sprawy, podejrzewam, że każdy z nas ma taki aspekt w swoim życiu, którego nie chce poruszać za wszelką cenę – tym bardziej z nowopoznaną osobą – i dzięki temu możemy ich zrozumieć. Całość uzupełniają liczne nawiązania do popkultury. Oprócz wspomnianego już Monka, bohaterowie rozmawiają też m.in. o „Brooklyn 9-9” (którego dzięki lekturze mam ochotę teraz obejrzeć) i „Tańczący z wilkami”. Bohaterowie spędzają wieczory grając w planszówki, co jest niezwykle bliskie mojemu sercu. Wisienką na torcie są niby banalne, ale jakże przyjemne cytaty, zaczynające każdy rozdział i to, że po zakończeniu jednego chce się od razu czytać następny, mimo iż Ava Reed zdecydowanie niestosuje cliffhangerów.

„Truly” jest niezwykle kameralną i ciepłą historią, którą pochłania się jednym tchem. Jest w niej kilka wątków podocznych i przez to nie jest w stanie się znudzić. Na kartach pierwszej części „In Love” widzimy już zalążki relacji, o których będziemy mogli przeczytać w dalszych i już nie mogę się doczekać, aż położę na nich swoje łapki. Powieść Avy Reed sprawiła, że bardzo dobrze rozpoczęłam swój czytelniczy rok i życzę sobie i Wam samych takich lektur w 2021.

instagram.com/lifebyfelicja

Andie przyjeżdża do Seattle na studia bez niemal żadnych oszczędności i szansy na stypendium. Na szczęście, jest już tam jej przyjaciółka, która przyjmuje ją na dziko do akademickiego pokoju. Od tego czasu dziewczyna całkowicie chce skupić się na poszukiwaniu pracy, by nie siedzieć Jude na głowie. Okazuje się, że w klubie, do którego dziewczyny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dlaczego Cardan nie cierpiał Jude? Jak to się stało, że poznał księżniczkę wodnego królestwa i ich droga podążyła w zgoła odmiennym kierunku niż zakładali? Jaką „ludzką” książkę czytał młody elf? I najważniejsze, dlaczego nie znosił baśni? Na te i inne pytania odpowiada najnowsza książka Holly Black.

Warto zacząć od tego, że „Dlaczego król elfów nie znosił baśni” nie można czytać w oderwaniu od serii o „Okrutnym księciu” lub między częściami (w przeciwieństwie do „Lasu na granicy światów” i „Złej królowej”, które są jedynie osadzone w świecie z tej serii, ale nie nawiązują do jej fabuły). Biorąc pod uwagę grubość książki, nie ma w niej zbyt wielu szczegółowych spoilerów, ale jednak się pojawiają i mogłyby znacząco wpłynąć na odbiór całej serii. W skrócie „Dlaczego król elfów nie znosił baśni” jest jednocześnie pre- i sequelem do książek o przygodach Jude i Cardana. Dzieli się ona na jedenaście krótkich opowiadań, traktujących głównie o relacjach króla elfów z rodzicami, rodzeństwem, Lokim, Nicassą, Jude i innymi bohaterami, których poznaliśmy już wcześniej, ale pojawiają się także nowe, mające spory wpływ na fabułę. Całość napisana jest oczywiście z perspektywy Cardana, więc siłą rzeczy wchodzimy w jego psychikę i odkrywamy, dlaczego na przestrzeni „Okrutnego księcia” zachowywał się tak, a nie inaczej, ponieważ niektóre opowiadania ukazują sceny, które już znamy – tylko z innej perspektywy. I tutaj wychodzi to, jak konsekwentną autorką jest Black, ponieważ wydaje się, że mimo, iż ten zbiór powstał kilka lat po „Okrutnym księciu”, jest on bardzo spójny z trylogią i jesteśmy w stanie stwierdzić, że faktycznie, tak Cardan mógł pomyśleć czy to zrobić i wierzymy temu, a autorka już przed pierwszą książką zdecydowanie znała jego backstory.

Mówiąc o tej książce nie da się nie wspomnieć o jej oprawie graficznej, począwszy od złoceń na okładce, a na ornamentowych literach zaczynających każde opowiadanie skończywszy. Ilustracje i ozdobniki pojawiające się na każdej stronie niezwykle dobrze uzupełniają historie i sprawnie korespondują z tym, o czym ona jest oraz z samym tytułem. No, bo jak baśnie bez ilustracji? Utrzymane są one w szarościach, brązach i beżach. Długie pociągnięcia ołówka, sprawiają, że każda grafika wydaje się onirycznie zanikać lub wsiąkać w kartkę oraz nadaje dość mroczny wyraz całości.

Jeżeli chcecie się dowiedzieć, dlaczego król elfów nie znosił baśni (i czy w końcu zaczął je lubić) oraz pokrótce poznać odpowiedzi na inne pytania o to, z czego wynikały niektóre zachowania Cardana to naprawdę warto sięgnąć po ten zbiór. Nawet, jeżeli nie do końca przypadnie Wam do gustu to jest krótki – dłuższy wieczór pod kocem i herbatą w dłoni wystarczy na jego przeczytanie – więc nie stracicie dużo czasu oraz będzie pięknie dopełniał serię i prezentował się na półce.

Dlaczego Cardan nie cierpiał Jude? Jak to się stało, że poznał księżniczkę wodnego królestwa i ich droga podążyła w zgoła odmiennym kierunku niż zakładali? Jaką „ludzką” książkę czytał młody elf? I najważniejsze, dlaczego nie znosił baśni? Na te i inne pytania odpowiada najnowsza książka Holly Black.

Warto zacząć od tego, że „Dlaczego król elfów nie znosił baśni” nie można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

[UWAGA! Spoiler do pierwszej części serii – „Falling Fast”]

Chase zdążył. Znalazł Hailee na klifach i zabrał ją ze sobą. Jednak już po chwili zauważa, że dziewczyna, która tak niespodziewanie pojawiła się w jego życiu, nie jest już tą radosną, odważną i pełną życia osobą, którą była wcześniej. I zmieniło się to w przeciągu jednego dnia. Chłopak, nie mogąc poradzić sobie z uczuciami, które przytłaczają go po nieudanej próbie samobójczej Hailee, wraca do nielegalnych walk. Dodatkowo w miasteczku zjawiają się rodzice dziewczyny, którzy dostali od niej list pożegnalny.

Nigdy nie marzyłam o zamieszkaniu w małym miasteczku w otoczeniu głównie lasów i przyrody. Zmieniło się to dopiero kilka lat temu, gdy zaczęłam sobie cenić bardziej niż poprzednio zwyczajny spokój. Dlatego klimat Fairwood, który stworzyła Bianca Iosivoni w „Flying High” tak bardzo przypadł mi do gustu. W szczególności, gdy wyobrażałam sobie jesienne drzewa pokryte pomarańczowymi i żółtymi liśćmi. Było w tym coś kojącego i stanowiło kontrast do opowiadanej historii. Hailee musi zmierzyć się z dużo bardziej mrocznymi demonami niż przed tym, jak Chase znalazł ją na klifach w jednoznacznej sytuacji. Do tej pory dziewczyna wykonywała z góry ustalony przez nią samą plan, natomiast teraz czuje się zagubiona, przerażona oraz nie potrafi już udawać przed samą sobą, a przede wszystkim przed innymi, że wszystko jest w porządku. Bianca Iosivoni po raz kolejny nie zawodzi, chociaż całości przydałoby się trochę prędkości i napięcia. Dostajemy natomiast bardzo satysfakcjonującą drogę głównych bohaterów do odbudowania ich relacji oraz walkę o samych siebie, bo w tej części również Chase dostaje swoje pięć minut w kwestii poszukiwania swojej drogi.

Niesamowitą rzeczą, którą robią niemal wszystkie niemieckie autorki Young i New Adult, które czytałam, jest to, że w życiach młodych ludzi – swoich bohaterów – nie stawiają na pierwszym miejscu tylko zdobycie partnera czy miłość romantyczną, ale także rodzinę i przyjaciół. Nie inaczej jest w „Flying Fast”. Grupa przyjaciół przedstawiona w tej serii jest czymś, co wzrusza mnie najbardziej. To, że Hailee czuje, że dzięki obcym osobom, które poznała w swojej „ostatniej” podróży, jest w stanie przetrwać wszystko, potrafi rozgrzać serce w najbardziej deszczowy i chłodny jesienny wieczór.

Mimo iż seria „Falling Fast” bardzo głęboko wchodzi w problem żałoby i sposoby radzenia sobie z nią, jest bardzo ciepła i dająca nadzieję. W drugiej części główni bohaterowie byli ukazani zupełnie inaczej niż w pierwszej, więc zdecydowanie nam się nie nudzą. Widząc rozwój autorki, zdecydowanie czekam na kolejne książki i zaskoczenia.

[UWAGA! Spoiler do pierwszej części serii – „Falling Fast”]

Chase zdążył. Znalazł Hailee na klifach i zabrał ją ze sobą. Jednak już po chwili zauważa, że dziewczyna, która tak niespodziewanie pojawiła się w jego życiu, nie jest już tą radosną, odważną i pełną życia osobą, którą była wcześniej. I zmieniło się to w przeciągu jednego dnia. Chłopak, nie mogąc poradzić sobie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kaye wraz ze swoją matką prowadzą koczowniczy tryb życia. Pewnego dnia na jakiś czas wraca do domu swojej babci, w którym spędziła dzieciństwo. Już od momentu pierwszego wyjścia na miasto ze starymi znajomymi, wokół dziewczyny zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Po niepokojącym incydencie z konikiem na biegunach, spotyka na swojej drodze tajemniczego mężczyznę, który w zamian za pomoc ma wyświadczyć jej przysługę. Po czasie Kaye orientuje się, że została uwikłana w walkę elfickich królestw i nie ma sposobu, by wyplątać się z niej bez walki, konszachtów i knowań.

Królowa eterycznych i okrutnych elfów powraca z nową serią powieści ze świata „Okrutnego księcia”. „Zła królowa” wciąga od pierwszych stron. Jesienny klimat, okolice Halloween i pustostany New Jersey to tylko pierwsza warstwa, pod którą kryją się cuda i dziwy. To wszystko działa niczym tafla wody, pod którą skrywają się krwiożercze syreny. Przerażające i jednocześnie niezwykle pociągające. Black ponownie stworzyła niepowtarzalny. Czytając, czuje się na skórze wilgoć unoszącej się wśród nocy i drzew mgły, zapach spulchniałej ziemi i błota oraz słyszy szelest suchych rozdeptywanych liści i gałęzi. W powieści nie ma tylu intryg, co w „Okrutnym księciu”, ale niektóre tajemnice zdecydowanie potrafią zaskoczyć, a od wiodącej serii Holly Black odróżnia ją też humor. Mimo dość poważnych i mrocznych tematów, „Zła królowa” wypełniona jest żartami sytuacyjnymi, a w komiczność niektórych zdarzeń aż nie sposób uwierzyć, czytając o nich pierwszy raz. Zdecydowanie nie spodziewałam się, że wywoła ona ze mnie tyle śmiechu. Sama fabuła nie jest skomplikowana, idzie dość linearnie, ale cudownie współgra ze wszystkimi przedstawionymi bohaterami.

Kaye jest silną bohaterką, chociaż, jak na dziewczynę w jej wieku przystało, nieco zagubioną. Dziwne zjawiska, które po przyjeździe do New Jersey spotyka na każdym kroku, są dopełnieniem do jej relacji z niesamodzielną matką i babką, która wydaje się być nią permanentnie zawiedziona. Dziewczyna ma jednak niezwykle przyjemny charakter. Nie jest głupia i nie buntuje się bez powodu. Ponadto, wykazuje się odwagą, chociaż nie za wszelką cenę, jak to robiła np. Jude w „Okrutnym księciu”. Postacie drugoplanowe nie ustępują jej w niczym, jeżeli chodzi o wykreowanie postaci. Są równie ważne, co główna bohaterka i nieoczywiste. Spotykając niektóre z nich na początku książki, nie sposób jest się domyślić, że będą miały tak wielki wpływ na fabułę, jak miały finalnie. Postacie męskie, elfy i inne po prostu zachwycają swoimi charakterami, unikalnością i konsekwencją. Nie da się ukryć, że kreacja postaci jest specjalnością Black i w żaden sposób nie jest to wtórne – w odniesieniu do jej poprzednich książek, jak i innych tworów osadzonych w popkulturze.

Gdybym miała polecić komuś jedną książkę Holly Black, od której miałby zacząć przygodę z tą pisarką i światem elfów, byłaby to „Zła królowa”. Fabuła wciąga od pierwszych stron, nie dłuży się na początku, tak, jak to było z „Okrutnym księciem” i można traktować ją, jako stand alone, ale jestem pewna, że po zapoznaniu się z nią, będzie się chciało tylko więcej i więcej. A przynajmniej ja chcę WIĘCEJ. Więcej elfów, więcej magii, więcej zagadek, okrucieństwa, zaskoczeń. Więcej Black.

Kaye wraz ze swoją matką prowadzą koczowniczy tryb życia. Pewnego dnia na jakiś czas wraca do domu swojej babci, w którym spędziła dzieciństwo. Już od momentu pierwszego wyjścia na miasto ze starymi znajomymi, wokół dziewczyny zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Po niepokojącym incydencie z konikiem na biegunach, spotyka na swojej drodze tajemniczego mężczyznę, który w...

więcej Pokaż mimo to