"Pisanie romansów jest sposobem na życie. Jaka inna kariera pozwala na wysyłanie dzieci do szkoły, spacer z psem...? Podobnie jak większość pisarzy, wiedziałam od początku, że chcę być pisarzem. No, prawie. Faktycznie, pisanie było trzecim wyborem na mojej krótkiej liście możliwości rozwoju kariery zawodowej, zaraz po Fairy Princess i Prima Ballerina. Pierwsze dwa nie wyszły. Więc po studiach przeprowadziłam się do Nowego Jorku, gdzie pracowałam dla Seventeen Magazine."
Margaret Garnett, doktor historii, rozpoczynająca pracę ze studentami na Uniwersytecie Magnolia, coraz bardziej jest zafascynowana postacią generała Ashtona Johnsona, który walczył w wojnie secesyjnej po stronie Południa. Ma zająć się opracowaniem listów generała w formie książkowej. Pod wpływem niewytłumaczalnego impulsu odpowiada na jeden z nich, pisany do ukochanej Mag i wkłada do opasłego tomu. Następnego dnia znajduje odpowiedź od generała, a po jakimś czasie przenosi się w czasie do roku 1863. To zaledwie początek jej przygód.
„Trucicielka” Judith O’Brien to romans historyczny, który miał spory potencjał. Skończyło się na znośnej treści, wyidealizowanych bohaterach i ciekawie wplecionej historii Stanów Zjednoczonych. Podobały mi się zwłaszcza fragmenty opisujące pracę bohaterki w konfederackim szpitalu. Rozbawił śmiały plan ratowania życia generała, a zwłaszcza wprowadzenie tegoż planu w życie. Bywało, że się śmiałam, czytając o wyczynach Margaret na statku płynącym do Anglii.
Przeczytać można, ale nie należy się spodziewać fajerwerków.
Glowna bohaterke da sie lubic, aczkolwiek predkosc z jaka zakochala sie w swym oblubiencu byla nader zaskakujaca. Pomijajac to wszystko zawsze bylam po jej stronie i wspieralam w troskach, jak i cieszylam z przyjemnosci. Niestety tego samego nie mozna powiedziec o Brendanie. Wywolal nader przyjemne pierwsze wrazenie, aby je tylko pozniej zniszczyc kazda bledna decyzja i zmiana zdania, a malo ich nie bylo.