Seria The Walking Dead zaliczyła z tym tomem odbicie się od dna.
Autorzy jakoś dali radę podnieść ten tonący okręt żywych trupów. Oczywiście nie brakuje dłużyzn, ale przyjemnie się przez nie przechodzi. Fabuła jest rozbita na trzy główne wątki i co stronę, lub dwie przeskakujemy od jednych bohaterów do kolejnych. Daje to poczucie dynamiki.
Zauważyłem jednak, że zdążyłem zapomnieć imiona niektórych bohaterów, ba, zapomniałem nawet całych postaci. Myślałem, na przykład, że jeden z nich zginął dawno temu, a tu nagle pojawia się cały i żywy.
Pojawia się też całkowicie nowa, prawdopodbnie główna bohaterka, która wprowadza w przygodę powiew świeżego powietrza. Z chęcia poobserwuję jej rozwój w serii.
Ciekawi mnie jak długo to odbijanie od dna będzie trwało. I jak ogólnie długo The Walking Dead będzie jeszcze przedłużane. Czuję w kościach, że seria zbliża się wielkimi krokami do końca, ale przecież nie zabija się kury znoszącej złota jaja.
Czuję ulgę, że ta seria dobiegła końca. Cieszę się na wieść, że to finał sagi o żywych trupach - nic a nic nie jest mi przykro, iż to czas pożegnania. Po dwudziestym czwartym albumie Kirkmanowi zabrakło pomysłów. Zaczął się powtarzać. Płomiennie przemowy zaczęły budzić niezamierzony chichot, nawet zombi zmęczonym wzrokiem spoglądały w kadr na czytelnika, jakby z pretensją: przecież my jesteśmy bezużyteczni, nie gramy żadnej, ważnej roli. Z kpiarską miną mógłbym orzec, że to historia o człowieku, który przyciągał konflikt i niepokoje społeczne, ponieważ Rick Grimes, gdzie się nie zjawił - był przyczyną lub zapalnikiem przewrotów oraz wybuchowych wydarzeń. Po śmierci mojej ulubionej postaci byłem jeszcze bardziej wykończony serią powtarzającą swój rytuał: z kwaśną miną przyglądałem się minorowym przemowom, wiecznym rozruchom i postaciach niekiedy tak głupich, iż podejrzewam, że nasze buty mają większe IQ. Nie żałuję tej przygody, ale to dobry czas, by pożegnać się z tą serią i zająć się czymś innym. Najwyższa pora, by czytelnicy ruszyli z kopyta ku nowym wyzwaniom.