rozwiń zwiń

Agnieszka Jeż: „Góralskość tkwi we mnie głęboko”

Sonia  Miniewicz Sonia Miniewicz
22.08.2022

Z Agnieszką Jeż, autorką kryminału „W cieniu góry”, rozmawiamy o miłości do gór, pracy w wydawnictwie, przełamywaniu lęku przed wydaniem debiutanckiej powieści i internetowych komentarzach. Podpytujemy również, jak mylić czytelnikowi tropy podczas pisania kryminału, co znajduje się na „stosiku wstydu” autorki i jak zrodził się pomysł na jej najnowszą książkę.

Agnieszka Jeż: „Góralskość tkwi we mnie głęboko”

[opis wydawcy] Turyści znajdują w potoku u stóp góry zwłoki młodej, pięknej kobiety. W Krempnej, małej wsi w Beskidzie Niskim, zbrodnie rzadko się zdarzają. Były w czasie wojny i tuż po niej, bo to tereny, które historia mocno naznaczyła. Kiedyś tętniło tu życie, teraz trawy zarastają pordzewiałe krzyże i fundamenty domów. Ludzie odeszli, natura przyszła po swoje.

Po swoje idzie też morderca – na jednej śmierci się nie kończy. Podkomisarz Piotr Durlik próbuje ustalić, co łączy ofiary. Jakie są motywacje tego, kto pozbawia je życia, i zostawia na ich ciałach swój „podpis”? Czy istnieje związek między tymi śmierciami a nieszczęśliwym wypadkiem, który wydarzył się tu rok wcześniej? A może trzeba szukać dalej, głębiej?

Śledztwo na własną rękę prowadzi Marcin Stryjkowski, lokalny dziennikarz, którym kierują pobudki osobiste.

Tropy gubią się na zarośniętych ścieżkach, dostępu do prawdy nie ułatwiają mający swoje tajemnice miejscowi.

Kto morduje? Kto jeszcze zginie? Jaką prawdę przykrywa cień góry?

W chwili gdy świat dookoła nas wariuje, a wiadomości pędzą zewsząd z prędkością pociągu TGV, „W cieniu góry” Agnieszki Jeż jest jak złapanie niezbędnego oddechu. Sprawnie prowadzony kryminał z dobrą zagadką i wyrazistymi postaciami. Autorka panuje nad gatunkiem i jego zasadami, racząc nas – czytelników kapitalną owieścią rozrywkową. W bonusie dorzucając uwodząco opisane piękno Beskidu Niskiego.

Robert Ziębiński, pisarz, dziennikarz

Agnieszka Jeż to literacka jakość, której można ufać w ciemno.

Jarosław Czechowicz, pisarz, niezależny recenzent

Sonia MiniewiczPo ukończeniu studiów (filologia polska) zajęłaś się korektą, potem redakcją książek, a wreszcie zostałaś wydawczynią. Co sprawiło, że po latach postanowiłaś stanąć po tej drugiej stronie i zacząć pisać? Uznałaś, że na rynku wydawniczym czegoś brakuje i postanowiłaś wypełnić tę lukę?

Agnieszka Jeż: Ukończyłam też filologię bałtycką. Może właśnie to skumulowanie filologii sprawiło, że miałam do słowa pisanego nabożny stosunek? Kiedy byłam dzieckiem, o pisarkach i pisarzach myślałam trochę jak o bogach. Potrafili tak zaczarować słowem, że przenosiłam się w inne miejsca, czasy, oddawałam im swoje uczucia, a oni robili z nimi, co chcieli. Pokazywali odmienne światy, zmieniali perspektywy, a ja to chłonęłam i im wierzyłam. I jeszcze – zwykle robili to w pociągający literacko sposób. Słowem – ustawili poprzeczkę wysoko. Przez długi czas myślałam, że nie byłabym w stanie do niej doskoczyć, ale potem sytuacja się zmieniła. Oprócz tych moich bogów i bogiń zaczęli pisać całkiem zwyczajni śmiertelnicy, a ich książki często nie miały już tej mocy. Mówię o swoim czytelniczym odbiorze, bo to oczywiste, że każdy odbiera tekst inaczej. Książka jest skończonym dziełem, ale to, jak zarezonuje w czytelniku (i czy w ogóle), zależy od tego, czego on od niej oczekuje, co i ile czyta, jakie ma doświadczenia, przeżycia, jakim jest człowiekiem. Czytelnik się w tekście przegląda. To „udemokratyzowanie” rynku wydawniczego mnie ośmieliło. Także wiek i kilkunastoletnie doświadczenie redaktorsko-wydawnicze. Zawsze lubiłam wymyślać historie, pisanie przychodziło mi z łatwością, a skoro nie trzeba już było być boginią, żeby móc wydać powieść… Piszę tak, jak lubię czytać. Od książki oczekuję, że będzie nie tylko interesującą historią, starannie i zmyślnie rozpisaną na osoby, czasy i miejsca, ale też literaturą, czyli zostanie napisana tak, że słowa będą niosły jak fale. Fraza będzie przyjemnością, a nie czymś, o co się potykam. To dla mnie taka literatura środka, której brakuje mi na polskim rynku wydawniczym. Półka pomiędzy „literaturą kobiecą” (bo „męskiej” jakoś brak) a „Literaturą” przez wielkie „L”, która bywa nagradzana, ale rzadziej czytana, bo z różnych powodów jest bardziej wymagająca w odbiorze.

Ludzie nie radzą sobie z taką niesprawiedliwością. Jest zbrodnia, musi być zbrodniarz. I kara.

Wielu autorów stresuje moment, gdy mają się podzielić ze światem swoją twórczością. Czy tobie również trudno było się przełamać, czy też może nie mogłaś się doczekać, kiedy debiutancka powieść pojawi się na półkach? Czytasz recenzje i opinie o swoich książkach?

Debiut wywoływał we mnie ambiwalentne uczucia. Przez wiele lat przygotowywałam książki innych autorów do druku, więc świetnie znałam proces wydawniczy i emocje, jakie mu towarzyszyły, ale to były obce emocje. Obserwować a przeżywać – jest duża różnica. Zatem była ekscytacja, ale z drugiej strony i obawa. Bo przecież do tej pory byłam tą osobą, która teksty przyjmowała lub odrzucała, poprawiała, razem z autorami nad nimi pracowała. Zawsze w empatyczny i wspierający sposób, ale, siłą rzeczy, jakiś element krytyki tu był. A teraz sytuacja miała się odwrócić – ja się odsłaniałam, mój tekst oceniano – początkowo w wydawnictwie, a potem oceniał każdy, kto go przeczytał. A że dodatkowo zawsze byłam wobec siebie bardzo wymagająca, to zafundowałam sobie niezły rollercoaster. Do tego stopnia nie chciałam się ujawnić, że tekst wysłałyśmy razem ze współautorką pod pseudonimami, z fikcyjnego adresu mailowego. Odzew i propozycja wydania nastąpiły błyskawicznie, zatem uznałyśmy, że może jednak warto dać na okładce nasze nazwiska. To wprawdzie spowodowało małe perturbacje (uwaga – eufemizm!) w wydawnictwie, w którym pracowałam, ale z absolutną korzyścią dla mnie – sama pewnie bym się tak szybko nie odważyła, żeby wszystko postawić na jedną, pisarską kartę, a po zwolnieniu z pracy decyzja się uprościła. Od tamtej pory wiem, że dzisiejsza porażka może być jutrzejszym sukcesem. I że naprawdę z cytryn od losu można zrobić świetną lemoniadę. A co do recenzji i opinii – rynek krytyki literackiej bardzo się skurczył. Żeby napisać recenzję krytycznoliteracką, trzeba mieć odpowiednie narzędzia, bo to przecież nie jest osąd typu: „sam nie wiem dlaczego, ale mi się nie podoba”, „czytałam lepsze”, „czad, nie mogłem się oderwać”. To są opinie, do których każda czytelniczka i każdy czytelnik ma prawo, ale to inny rodzaj oceny. Kiedyś były „nazwiska”, czyli krytycy, na których teksty się czekało, choć często drżąc, jak przed kciukiem Cezara – wyrok czy ułaskawienie. To też nie była moja bajka, bo tego typu „igrzyska” mnie nie nęcą. Chętnie czytam solidne, obiektywne recenzje, bo one są rzetelną analizą dzieła, która bywa dla autora wartościowa – warsztat, konstrukcja, język. Opinie też mi się zdarza czytać, ale wyrywkowo i czasami. Przy takiej liczbie książek, jaką napisałam, to już byłby ćwierćetacik. A tak przy okazji – zwykle, tak wynika z moich doświadczeń, opinie są napisane w sposób taktowny. Czytelnikowi może się tekst nie podobać, to jego święte czytelnicze prawo, ale przekazać swój zawód można kulturalnie lub pognać galopem w mocno niecywilizowanym kierunku. Kilka takich opinii, na szczęście nie na temat moich książek, przeczytałam i długo nie mogłam się otrząsnąć. One zdecydowanie więcej mówią o oceniającym niż ocenianym (i zwykle oceniają twórczynię/twórcę, a nie dzieło), ale wyobrażam sobie, jak autorce czy autorowi musi być nieswojo. Współczesny świat bywa opresyjny, życie nie najłatwiejsze, więc niechby było coś, co daje spokój i ukojenie. Literatura i fora jej poświęcone świetnie się do tego nadają, po co to psuć? 

Przez długi czas kojarzono cię głównie z powieściami obyczajowymi, teraz sięgnęłaś po kryminał – mówisz, że lubisz wyzwania i nie chcesz ograniczać się do jednego gatunku. Czy w takim razie w przyszłości możemy się spodziewać na przykład… powieści fantasy lub science fiction?

Nie, na pewno nie. Wcześniej powiedziałam, że piszę tak, jak czytam. Myślę zresztą, że to reguła, która sprawdza się w twórczości innych autorów – pokaż mi swoje powieści, a powiem ci, jakie lektury lubisz. Ja lubię powieści obyczajowe, zwłaszcza angielskie. Doceniam ich literackość (bohaterowie cytują poezję i nie brzmi to sztucznie!), subtelną ironię, także autoironię – jeszcze cenniejszą, bo dystans wobec siebie chroni przed złośliwością i zgryźliwością, tło społeczne. 

David Lodge, Ian McEwan, Julian Barnes, Kate Atkinson – to niektórzy z moich ulubionych pisarzy. Łączą ich fantastyczny zmysł obserwacji, znajomość ludzkiej psychiki i właśnie cudowna ironia. Czytam też literaturę popularnonaukową, obyczajową, gatunkową, polską i zagraniczną. Nie zamykam się w schemacie lubienia tego, co już znam, choć dostrzegam wspólny mianownik najchętniej wybieranych książek – to właśnie psychologia postaci i rozbudowane tło społeczno-obyczajowe.

Współcześnie to była po prostu piękna i dzika przyroda, kilkadziesiąt lat temu – domy, ludzie,
zwierzęta. Życie. Było i nie ma.

Agatha Christie, nazywana przez wielu królową kryminałów, była mistrzynią w mieszaniu tropów i chyba niewielu czytelników potrafiło się domyślić, kto jest mordercą. Jaka jest twoja recepta na takie poprowadzenie wątków, by nikt zbyt wcześnie nie odgadł zakończenia?

Z tym typowaniem mordercy jest pewien problem – jasne, że czytelnik nie może się zbyt szybko domyślić, kto morduje, bo będzie po zabawie, ale nie powinien też myśleć, że został daleko z tyłu, bo poczuje się wystrychnięty na dudka albo zwątpi w swoje detektywistyczne i dedukcyjne umiejętności. Zadowolony nie będzie, a jeśli już ktoś kupuje lub pożycza książkę (statystyki czytelnictwa w Polsce!), to nie wolno go zniechęcać. Pisząc kryminały, trzeba umiejętnie dawkować informacje, przeplatać wątki, czasem podsunąć trop, a czasem wyprowadzić w pole. Taka akrobatyka fabularna. Trudna o tyle, że przecież ja świetnie wiem, kto i dlaczego zabija, więc mogę mieć stępioną czujność, pisząc konspekt. Pomaga mi rozrysowywanie fabuły na drzewkach podobnych do tych, które się wykorzystuje do rozbioru zdań. Świetnym ćwiczeniem, pomagającym mi „widzieć” fabułę, jest nauka topografii. Zawsze, kiedy przyjeżdżam w nowe miejsce, oglądam je na mapie. Potem chodzę, chodzę, chodzę i „zapisuję” tę mapę w pamięci – tak, że gdy zamknę oczy, jestem w stanie odtworzyć w wyobraźni siatkę ulic, usytuowanie budynków itd. Tę umiejętność wykorzystuję, pisząc – tak jakbym widziała fabułę rozpisaną na rozdziały, wiedziała, co już odkryte, a co jeszcze schowane. Poruszam się po „mapie fabuły”.

„W cieniu góry” zaklasyfikowane zostało jako kryminał, jednak nie jest to typowy reprezentant tego gatunku. Duży nacisk stawiasz na wątki obyczajowe i społeczne, psychologię postaci, motywy ich działań. To właśnie w literaturze interesuje cię najbardziej?

Książka musi zostać zaklasyfikowana, bo trzeba ją odpowiednio ustawić na półce w księgarni – tej rzeczywistej lub internetowej. Czasem można się pomylić – pamiętam uroczą historyjkę o tym, jak „Młodszy księgowy” Jacka Dehnela znalazł się w dziale „księgowość i finanse”. To oczywiście ekstremalny przykład przestrzelenia klasyfikacyjnego, ale czasem może być trudno wpasować się w ramki. Choć nie sądzę, by tak było z moimi powieściami kryminalnymi. Bo cóż to jest „typowy reprezentant gatunku”? Taki, który obecnie dominuje? Jeśli tak, to zgoda, nie piszę mainstreamowo, ale mainstream mija. Gdyby się jednak cofnąć w czasie lub odbić w stronę obcojęzycznych kryminałów, okazałoby się, że te wątki społeczne, obyczajowe i psychologiczne są tam obecne. Tak było w kryminałach skandynawskich, które pojawiły się w Polsce dwie dekady temu, na przykład u Mankella. Połączenie historii kryminalnej i obyczajowej – bardzo lubię taki miks, bez tego opowieści o zbrodniach byłyby dla mnie niepełne. „Wielka mistyfikacja literatury kryminalnej polega na braku luk w potoku wypadków. W powieściach tych dzieje się zawsze coś, co wypływa z żelazną logiką ze strumieniem zdarzeń. Tymczasem prawdziwe życie pełne jest luk”, napisał Tyrmand. Te luki, zdarzenia płynące pod prąd żelaznej logiki, to, co wymyka się prostej ocenie, czyli emocje i pobudki bohaterów, które doprowadziły do przestępstwa – są dla mnie równie ważne, jak sama zbrodnia. Dlatego zaczęłam pisać kryminały.

„Ziemia piękna i tragiczna. Tereny wypędzonych i skrzywdzonych. Raj utracony i niechciane piekło”. Tak opisujesz Beskid Niski, w którym toczy się akcja powieści. Twój ojciec był góralem, a ty sama wspominałaś, że kochasz góry – czy to dlatego właśnie w takim krajobrazie zdecydowałaś się osadzić akcję „W cieniu góry”? Czy przed pisaniem odwiedziłaś te okolice, chłonęłaś atmosferę, jakieś miejsca szczególnie cię urzekły?

Góralskość tkwi we mnie głęboko. Widać ją już po nosie, reszta osadziła się w charakterze i w duszy. Uwielbiam góry, przyciągają mnie narkotycznie. Wkładam buty górskie, wchodzę na szlak i wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Mogę tak godzinami i dniami. W górach mam poczucie, że dotykam czegoś nie z tego porządku. To, mimo fizycznego trudu, zapewnia mi niezwykły odpoczynek psychiczny. Lubię być sama ze swoimi myślami, lubię ciszę, lubię pustkę. Natura wystarcza mi za wszystko. Dlatego na miejsce wypoczynku wybieram miejsca odludne. A że fabuły umieszczam tylko w miejscach, które znam, to moi bohaterowie zostają ulokowani w miasteczkach, wsiach, na terenach zapomnianych. W Krempnej byłam po raz pierwszy w 1983 roku. Tak, też sobie przeliczałam, ile to lat temu. I to miejsce od razu mnie urzekło, do tego stopnia, że ja ten pierwszy pobyt bardzo dobrze pamiętam. Potem wracałam tam jeszcze wiele razy, ostatni raz rok temu, ale wtedy już z pomysłem na fabułę. Każda ścieżka i trasa były przemierzane pod kątem kwerendy. W tej okolicy szczególnie lubię Świątkową Wielką, Żydowskie, Nieznajową, Czarne, Ciechanię, Świerzową Ruską. To niezwykłe, że wciąż jest tam tak, jak kilka dekad temu – można spędzić na szlaku (mocno zarośniętym czasami) kilka długich godzin i nikogo nie spotkać. Raj. Dzielę się tym zachwytem, choć z egoistyczną nadzieją, że najazd turystów się nie zdarzy.

Beskid Niski – ziemia piękna i tragiczna. Tereny wypędzonych i skrzywdzonych. Raj utracony i niechciane piekło.

Autorzy albo czekają na wenę i zrywają się w środku nocy, by pisać w natchnieniu, byle gdzie, albo traktują pisanie jako obowiązek, mają określony limit znaków i zasiadają przed komputerem w wyznaczonych godzinach. Do której grupy ty się zaliczasz?

Pisarstwo to moja praca, pełnoetatowa. Mam swój pokój z widokiem na ogród, swoje biurko, odziedziczone po tacie, na nim szybę, pod nią pocztówki, stare bilety, karteluszki, listy, rysunki – swój mikroświat, wygodne krzesło, książki i kwiaty dokoła. To moje miejsce pracy – jedni idą do biur, do korpo, do urzędów, ja – do pokoju obok. Zawodowo lubię rutynę – to znaczy tę na etapie pisania. Wtedy o dziewiątej rano zamykam za sobą drzwi i przez kilka godzin mnie nie ma. Nie odbieram telefonów, nie odpisuję na maile, jestem off – całkowicie. Inaczej jest na etapie koncepcyjnym, kiedy wymyślam fabuły. Wtedy podróżuję, zwiedzam, jeżdżę, chodzę, czytam. Biurko omijam – wchłaniam książki, historie, obrazy, miejsca. Jestem przedstawicielką szkoły perypatetyckiej – w ruchu dobrze mi się myśli i wymyśla.

„Może tak trzeba zostawić to miejsce”, pomyślał. Po prostu na zawsze zatrzasnąć drzwi i już tu nie wracać.

Twój bohater, Piotr Durlik, może być dla wielu czytelników prawdziwym zaskoczeniem – nie przypomina bowiem policjantów, do których przywykliśmy. Nie jest ani niezniszczalnym Jamesem Bondem, któremu wszystko uchodzi płazem, ani steranym życiem alkoholikiem z problemami. To prawdziwy powiew świeżości. Skąd ten pomysł i jak się tworzyło taką „normalną” postać?

Znak czasów – normalność rzadka jak tęczowy jednorożec. Bohater sponiewierany życiem, obarczony ponadprzeciętną porcją dysfunkcji i jednocześnie fartu wydaje mi się już zbyt mocno wyeksploatowany. To taki bohater, którego, wbrew pozorom, łatwiej się lubi. Jak podpitego wujka na imprezie, który rzuci seksistowskim kawałem, beknie, ale tak w ogóle to jest swój chłop. Mój – jakby mniej. Normalność – tu też uwaga, bo norma normalności jest szeroka – wymaga więcej i od autora, i od czytelnika. Ekstrema w zachowaniu są pociągające, łatwiej je opisać, w czytającym budzą akceptujące westchnienie aprobaty przemieszane z zazdrością, że tyle bohaterowi się udaje i uchodzi płazem. Szybkie emocje. „Zwykły” bohater wypadnie w takim porównaniu blado, chyba że się go obuduje psychologicznie, obierze z różnych warstw i dotrze do wnętrza. To jak z procesem poznawania nowych osób – trochę trwa, ale jest frapujące, a bliższa znajomość, jeśli trafnie wytypowana, wynagradza ten wysiłek.

Pisarze często inspirują się przeczytanymi artykułami w gazetach, zasłyszanym fragmentem rozmowy, historią znajomej, znajomego. Co sprawiło, że w twojej głowie zrodził się pomysł na „W cieniu góry”?

W posłowiu do „W cieniu góry” napisałam: „Ta opowieść to mieszanka prawdy i fikcji. Rzeczywiste są: obezwładniające piękno Beskidu Niskiego, które poznałam na początku lat osiemdziesiątych i które działa na mnie do dziś, większość opisanych w książce miejsc oraz smutna historia wysiedleń z tych terenów; połączenie zachwytu i nostalgii przyciąga tu jak magnes. 

Prawdziwa była też jedna z wielu podanych przez Agnieszkę Pajączkowską historii, które zebrała w swoim »Wędrownym Zakładzie Fotograficznym«. Kilka zdań na temat losów pewnej rodziny, zamieszczonych w tym zbiorze spotkań, zainspirowało mnie do stworzenia postaci Dzieniszów, choć ich historia oraz inne osoby oraz zdarzenia ukazane w »W cieniu góry« to już fikcja literacka, nawet jeśli czasem przypomina rzeczywistość”. Zaczęło się zatem od przeczytanej książki. Tak też było w przypadku premiery tytułu, który ukaże się w październiku tego roku. Rok temu poszłam do Muzeum Woli na wystawę „Niech płyną! Inne rzeki Warszawy”. Czekając na osobę, która miała po niej oprowadzać, zajrzałam do małej sali na dole, gdzie zebrano pamiątki związane z tą warszawską dzielnicą. Wśród nich był pamiętnik Marii (Marii Jadwigi, Jadwigi Marii – bohaterka podpisywała się różnie) Strumff. Urodzona w 1858 roku, wydana za mąż, szybko matka czworga dzieci. Gdy z ostatnim była w ciąży, mąż bankrut porzucił ją i ich potomstwo. Maria musiała zacząć zarabiać – postanowiła pracować jako masażystka. Ta profesja nie tylko umożliwiła jej utrzymanie siebie i dzieci, ale również skłoniła ją do przemyśleń, które utrwaliła w zapiskach nazwanych „Badanie życia i ludzi”. Zostawiła po sobie dwa zeszyty, które, wraz z przedmową, zostały współcześnie opublikowane. Kupiłam tę niedużą książkę. „Spostrzeżenia nad ludźmi. Szczere wyznania massażystki” zafascynowały mnie tak bardzo, że pomyślałam, iż pani Strumff byłaby doskonałą inspiracją do napisania powieści o kobiecie, która, podobnie jak ona, musiała sama sobie radzić z trudami życia i wybrała oryginalną profesję, otwierającą przed nią świat, jakiego wcześniej nie znała. I tak powstała powieść „Miłość w Zakopanem”. Oprócz tego uwielbiam czytać prasę lokalną, „Tygodnik Podhalański” to chyba mój ulubieniec (stąd pomysł na „Odpłatę”).

To byłby koszmar, ale jednak, mimo wszystko, bardziej by go zabolała utrata żony. On ją właściwie… Kochał.

Tak, kochał Martę. Dwie nieporównywalne miłości. „Miłość niejedno ma imię” – wyświechtana fraza, ale prawdziwa. Przynajmniej w przypadku facetów. Co powinien teraz zrobić? Po prostu do niej zadzwonić? Wytłumaczyć, przeprosić, błagać o przebaczenie, powiedzieć jej, żeby zdecydowała za nich oboje? W zasadzie zawsze to robiła. Tak delikatnie, niezauważalnie nim – nimi wszystkimi – sterowała. Taki dom, taki samochód, takie wakacje, taki weekend. Z wdziękiem i subtelnie rozstawiała pionki na planszy. I je przesuwała. W bok, do przodu, rzadko cofała. Co by zrobiła z pionkiem Karoliny? Zmiotłaby go? Zniszczyła?

Podobno kiedy się pisze i redaguje, nie ma się już czasu (ani siły) na czytanie. Jak jest w twoim przypadku? Co aktualnie czytasz, a co czeka na „stosiku wstydu”?

Czytam cały czas! To mój nawyk i odskocznia, podobnie jak spacery i góry. Stos wstydu mam, jak każdy, kto żyje książkami, ale póki życia, póty nadziei. Czyn też się zresztą wydarza. Mam ogromny księgozbiór, ale wiadomo, że obce pociąga bardziej, dlatego regularnie odwiedzam biblioteki (serdeczne pozdrowienia dla pań i pana z Wesołej i Zielonej, moich ulubionych warszawskich bibliotek!), księgarnie i mam abonament w Legimi. No i, przemiły przywilej, często dostaję książki od swoich wydawców. W te wakacje czytałam bardzo różne pozycje. Trzy „zakopiańskie”, pod kątem kwerendy: „Nieobecne miasto”, „Krupówki” i „Kroniki zakopiańskie”, czyli opowieści o tym, jak natura i śleboda zmieniły się w „duchową stolicę Polski”, a potem – zaczęły plugawieć. Historia Kuźnic, „ceprostrad”, Krupówek, obstawianych budynkami bez ładu i składu, licznych sanatoriów gruźliczych i Żydów, po których została pustka. To także galeria osób, które z Zakopanego uczyniły swój drugi dom: Witkacy, Szymanowski, Nałkowska, Makuszyński i wielu innych. „Sprawy, na które przyszedł czas”, czyli obyczajówkę o tym, jak małżeństwo zmienia się w katastrofę. Rozłożona na czynniki pierwsze historia rozpadu powinna smucić i dołować, ale to czeska historia, zatem jest tu sporo pogody ducha, choć to może osobniczy odbiór. „Song nauczycielki”, absolutna perełka. Książka o nie najmłodszej już wykładowczyni, która opowiada studentom o tym, jak teatr łączy się z życiem, i pewnego razu zgadza się, by jeden z nich nakręcił film o niej i o jej pracy, w efekcie czego całkowicie zmienia się jej życie. Nie, nie dzieje się nic, prawie nic, i jednocześnie dzieje się wszystko, tak by można streścić fabułę. Dobrze, że Norwegowie wydają takie powieści. Bardzo się z tego cieszę. Zaraz potem sięgnęłam po „Spadek”, też Vigdis Hjorth, i tu podobny zachwyt, choć i sporo zasmucenia, bo tematyka trudna emocjonalnie. „Najlepsze chwile w życiu” Maeve Haran, niby obyczajówka, ale angielska, zatem łyknęłam z rozkoszą, „Twarz, brzuch, głowa”, graficzny memuar Wandy Hagedorn, podsunięty przez najstarsze dziecko („ukobiecanie” jest świetnym słowem). A teraz czytam „Inne umysły. Ośmiornice i prapoczątki świadomości”. Lubię takie popularnonaukowe książki – wiedza, którą można by zamęczyć jak w szkole, podana we wciągający sposób. Na stoliku nocnym w pierwszej kolejności czekają: „Ucieczka od bezradności” Tomasza Stawiszyńskiego i „Przepowiednia” Christoffera Carlssona.

O autorce

Agnieszka Jeż – pisarka i felietonistka, filolożka polska i bałtystka. Z genów krakowianka i góralka, z urodzenia warszawianka. Obecnie mieszka w Sulejówku. Kiedy nie czyta i nie pisze: spaceruje. „Chodzenie to mój narkotyk”, powtarza za Konwickim. Pozostałe uzależniania to: dzieci, mąż, pies, ogród i góry. W 2016 roku zadebiutowała jako autorka obyczajowa, od tamtej pory napisała już kilkanaście książek, także kryminałów.

Książka jest już dostępna w sprzedaży.


komentarze [5]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
betsy 12.10.2022 20:47
Czytelniczka

Jutro odbieram z biblioteki. Ciekawe, czy będzie trochę lepsza literacko od tych masowo wydawanych książek, o których autorka wspomina... 

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
konto usunięte
24.08.2022 11:21
Czytelnik

Użytkownik wypowiedzi usunął konto

betsy 12.10.2022 20:45
Czytelniczka

No i literatura sensacyjna typu Severski.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
reader 22.08.2022 18:38
Czytelnik

Zapowiada się ciekawie. Wreszcie jakiś kryminał bez odbitego od kalki, stereotypowego policjanta z problemami.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Sonia 22.08.2022 14:30
Redaktorka

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post