rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Mitologia niezwykle ciekawa i rzeczywiście – widać jej wpływ na świat Tolkiena, czy wiele współczesnych literackich dzieł fantastyki albo gier (najprostszy przykład God of War z 2018 r.). Książkę czyta się szybko, połyka, w końcu to sfabularyzowane mity z dalekiej Północy.

Samo wydanie jest naprawdę solidne – twarda oprawa, zakładka do oznaczania stron – super. Tylko już gorzej z redakcją i korektą. Nie wiem, jak to brzmi w oryginale, ale miałem wrażenie, że tutaj język jest mocno spłycony, do bólu uproszczony.

Problem jest też z konsekwencją w nazewnictwie. Raz mamy „Midgard”, a potem „Mitgard”. To samo z Hymirem, który raz nazwany jest Hemirem. Nie rozumiem też do końca dlaczego czasem stosuje się znacznie mniej rozpoznawalne wersje imion niektórych bogów. Ot, chociażby Baldur jest tutaj nazywany Balderem. Dlaczego skoro to pierwsze miano jest znacznie bardziej rozpowszechnione? Nie wiadomo.

Jednak każdemu, kto chce zapoznać się z nordyckimi mitami – polecam.

Mitologia niezwykle ciekawa i rzeczywiście – widać jej wpływ na świat Tolkiena, czy wiele współczesnych literackich dzieł fantastyki albo gier (najprostszy przykład God of War z 2018 r.). Książkę czyta się szybko, połyka, w końcu to sfabularyzowane mity z dalekiej Północy.

Samo wydanie jest naprawdę solidne – twarda oprawa, zakładka do oznaczania stron – super. Tylko już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niby tom 6., a tak naprawdę 1. Widać, że „Gwiezdne Wojny” nie tylko Korelię zaczerpnęły z „Fundacji”. Cóż, w końcu – gdyby nie „Fundacja” i „Diuna”, to „Gwiezdnych Wojen” by nie było. W końcu Herbert też dużo ze zbioru Asimova zapożyczył… Jednak przejdźmy do rzeczy.

Przed przeczytaniem „Fundacji” o Asimovie wiedziałem w zasadzie tylko tyle, że istniał, coś tam pisał, wymyślił etykę robotów i był ponoć jakimś tam ważnym autorem sci-fi. Wiem, to niewiele, ale na obronę swojej ignorancji mam to, że ja zawsze wolałem fantasy od sci-fi, więc znam tutaj mniej autorów. Jednak może to i lepiej, bo odkrywałem „Fundację” zupełnie na luzie i nie miałem wobec niej żadnych oczekiwań.

Ta książka to tak naprawdę trochę zbiór opowiadań. Podobno oryginalnie była wydawana w odcinkach w jakimś magazynie, niczym nasz rodzimy „Wiedźmin”. Kiedy zacząłem ją czytać, poznałem Hariego Seldona i Gaala Dornicka i myślałem, że będą towarzyszyć mi przez całą książkę.

Cóż, szybko się okazało, że się myliłem. Seldon – owszem – towarzyszy, ale w zasadzie niczym postać na wpół legendarna. Z kolei Dornick tak szybko się rozpłynął, że pisząc to, musiałem sięgnąć do książki, żeby w ogóle przypomnieć sobie jego imię.

A to wszystko z bardzo prostego powodu – Asimov stawia na spore skoki w czasie. W zasadzie pomiędzy I a II rozdziałem mija 50 lat. „Fundacja” opisuje wydarzenia na przestrzeni ok. 155 lat. I na początku sądziłem, że to będzie średnie, ale w zasadzie daje radę.

Historia jest pełna intryg, zwrotów akcji, politycznych gier, rodzących się religii, nacjonalizmu i hegemonii gospodarczej. A to wszystko z powodu upadku cywilizacji i powolnego rozpadania się Imperium władającego niegdyś całą galaktyką. Nie ma co ukrywać – widać tu pewną analogię do historii Stanów Zjednoczonych (ale też upadku Cesarstwa Rzymskiego). Kraju, który przecież oderwał się od starego imperium, by ostatecznie go przerosnąć.

Widać tu też nawiązanie do Mojżesza, który „błądził” po pustyni ze swoim ludem, aby narodziło się nowe pokolenie – „lepsze” od swoich zniewolonych przodków. W końcu Hari Seldon mógł wyjawić swój plan od początku, ale wolał go dozować, wiedząc, że muszą upłynąć lata, nim społeczeństwo będzie gotowe na przyjęcie wszystkich informacji.

„Fundację” czyta się nieźle, choć to książka dość mocno przegadana. Dialogi górują tutaj nad opisami. A sama akcja to bardziej polityczne intrygi niż wielkie bitwy. Książka nie jest też szczególnie futurystyczna i trafna w aspekcie wynalazków. Większość technologii bazuje na energii atomowej, która w momencie pisania tego dzieła była w powijakach. Mocno kładzie się tu też nacisk na psychologię, która też dopiero co wówczas się rodziła i przebijała do głównego nurtu.

Dość zabawnie czyta się książkę sci-fi, w której publikacje ciągle drukuje się na fizycznym papierze i pisze wiecznymi piórami. W zasadzie z wynalazków, które prezentuje Asimov, chyba tylko trójwymiarowa kolorowa telewizja i automatyczne odkurzacze jako tako się pokrywają. No i wszyscy palą tu cholerne cygara. Widać, że to wyobrażenie o przyszłości zrodzone w umyśle człowieka z lat 50. XX wieku.

Asimov nie przewidział też internetu, smartfonów, OZE, przemysłu 4.0, cyfrowych walut itd. Podobnie jest trochę w kwestiach społecznych. U Asimova większość ludzi żyje w quasi-feudalizmie, merkantylizmie, kapitalizmie lub demokracji pośredniej. Na próżno tu szukać jakichś innowacyjnych systemów politycznych czy gospodarczych. (choć chyba jako pierwszy opisał ekumenopolis i to na kilkanaście lat przed nazwaniem tego typu miast-planet) No cóż – jak to ktoś kiedyś powiedział – każdy autor piszący o przyszłości, pisze tak naprawdę o współczesności. Niemniej, książkę i tak warto znać, bo nadal jest dobra i odcisnęła olbrzymie piętno na sci-fi jako gatunku.

PS: Słowo o polskim wydaniu. Jest nieźle, ale nie obyło się bez literówek. Natknąłem się np. na „nazawsze” czy „włada” w miejscu, gdzie powinno być „władca”. Było tego trochę więcej, ale już nie pamiętam. Jednak nie zaburzało to odbioru całości.

Niby tom 6., a tak naprawdę 1. Widać, że „Gwiezdne Wojny” nie tylko Korelię zaczerpnęły z „Fundacji”. Cóż, w końcu – gdyby nie „Fundacja” i „Diuna”, to „Gwiezdnych Wojen” by nie było. W końcu Herbert też dużo ze zbioru Asimova zapożyczył… Jednak przejdźmy do rzeczy.

Przed przeczytaniem „Fundacji” o Asimovie wiedziałem w zasadzie tylko tyle, że istniał, coś tam pisał,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Opowiadania wspaniałe, tylko autor bulwa. Tym można byłoby zakończyć. No ale pochylmy się trochę bardziej nad dziełem Sapkowskiego.

„Ostatnie życzenie” to zbiór niechronologicznych opowiadań. Jednak w pewnym sensie powiązanych ze sobą postacią Geralta i niekiedy też jego przyjaciół. Poznajemy tutaj Białego Wilka już jako dość doświadczonego wiedźmina. Nie wiemy za bardzo, skąd się wziął i dlaczego. Ogólnie o świecie przedstawionym mało wiemy.

To zupełnie odmienny sposób tworzenia dzieł fantasy od tego wypracowanego przez Tolkiena (który zdecydowanie skupiał się na tworzeniu mitologii i świata z wielką dokładnością). Sapkowski rzuca od czasu do czasu jakimiś nazwami, ale dopiero po wielu latach, kiedy sporządzono mapy Wiedźminlandu, to wiemy tak naprawdę, gdzie co leży.

Geralt jest tutaj... nie taki, jakim go zapamiętałem. W opowiadaniach jest zdecydowanie bardziej wyrachowany, twardy, cyniczny i pechowy niż na kartach powieści, w telewizorni czy grach. Oczywiście – targają nim swego rodzaju emocje i uczucia, których często nie rozumie i stara się sobie oraz innym wmówić, że w ogóle ich nie ma. W końcu jest „parszywym mutantem”.

I całe te opowiadania są właśnie głównie o tym – o parszywym losie, odmienności, nieszczęśliwej miłości, lęku przed „przeznaczeniem”, przemijaniu, klasizmie i rasizmie.

Jest jednak jedna ważna rzecz, o której wiele recenzji nie wspomina. Zbiór opowiadań o Białym Wilku to w zasadzie... pastisz. Nawet bardziej niż to legendarne „dark fantasy”. Zasadniczo Wiedźmin aż tak mroczny nie jest, jak próbują nas przekonać czytelnicy i recenzenci (może poza pierwszym opowiadaniem o tym samym tytule) i możemy znaleźć o wiele więcej „dark” pozycji.

Jest za to formą zabawy z baśniami, bajkami i mitami ludowymi. Tj. np. dziełami de Beaumont, Andersena, braci Grimm czy samego Tolkiena. Sapkowski znajduje jakąś dziwaczną przyjemność w postmodernistycznym obdzieraniu ze świętości tego, co nasi dziadowie nie ważyliby się tknąć.

Przez to „Ostatnie życzenie” jest jeszcze bardziej swojskie, bo to tu Sapkowski bawi się motywem „Królewny Śnieżki”, to tam „Pięknej i Bestii”, a nawet „Władcy Pierścieni”. Jednak czasem przewijała mi się przez głowę myśl, że Sapkowski zwyczajnie tej całej fantastyki nie lubi. Ale to chyba pozorne, bo Panżej odnajduje radość w zabawie formą i treścią i to daje radę.

Co do samych opowiadań, to niestety są one trochę nierówne. Niektóre są bardziej przegadane, w innych akcja jest wartka i czuć napięcie. Chyba najbardziej znużyły mnie „Kwestia ceny” i tytułowe „Ostatnie życzenie”. Niemniej wszystkie i tak stoją na dość wysokim poziomie i warto się było z nimi zapoznać. Zdecydowanie to lepsze niż późniejszy zbiór opowiadań „Miecz przeznaczenia”.

Opowiadania wspaniałe, tylko autor bulwa. Tym można byłoby zakończyć. No ale pochylmy się trochę bardziej nad dziełem Sapkowskiego.

„Ostatnie życzenie” to zbiór niechronologicznych opowiadań. Jednak w pewnym sensie powiązanych ze sobą postacią Geralta i niekiedy też jego przyjaciół. Poznajemy tutaj Białego Wilka już jako dość doświadczonego wiedźmina. Nie wiemy za bardzo,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo się boksowałem z tym, czy dać tej książce ocenę 6/10, czy 8/10. I ostatecznie padło na 7/10. Dlaczego? TL;DR – bo choć Hickel porusza tematy ważne, to czasem uprawia zwyczajne grafomaństwo. Jednak po kolei.

Koncepcja postwzrostu jest bardzo interesująca i może faktycznie pomogłaby nam pokonać problemy, z którymi się borykamy. Sam nie uważam kapitalizmu za cudo nad cudami. Ba, podzielam myśl Hickela, że to absurd, aby w społeczeństwach rzekomo nastawionych na rozwój nie pochylać się nad rozwojem społecznym czy ekonomicznym.

Autor ma rację, wskazując, jak bardzo zafiksowaliśmy się na postępie technologicznym, olewając całą resztę. Wielu z nas zachowuje się, jakby leciało na ostrych dopalaczach, udając, że wszystko jest okej.

Tymczasem rozwarstwienia społeczne rosną, degradacja przyrody postępuje, a czas pracy pomimo rozwoju technologii i efektywności zmienił się minimalnie od 1917 r. (podobnie zresztą, jak prawa pracownicze).

Kapitalizm zaczyna przybierać formę uroborosa – węża zjadającego własny ogon. I podobnie jak sam uroboros, zdaje się, że ma trwać wiecznie, bo remedium na kapitalizm jest w naszym przekonaniu... sam kapitalizm. Nasz system przerodził się w straszliwe perpetuum mobile napędzane wzrostem, który w zasadzie... prowadzi donikąd.

Hickel prezentuje badania, które jasno nam pokazują, jak degradowała się przyroda, jak zwiększały się rozwarstwienia społeczne i że ludzie (zwłaszcza młodzi) już wcale tak bardzo tego systemu nie popierają. Jednak tu zaczynają się pierwsze schody...

Autor niestety sam zakręca się wokół własnej osi niczym kapitalizm. Choć kolejne rozdziały mają mówić o czymś nowym i ogryzać problem z innej strony, to będzie się tam powtarzać wiele elementów. Jason „Nie chcę być źle zrozumiany” Hickel chyba tak bardzo nie chciał być „źle zrozumianym”, że w kółko powtarza nam o grodzeniu i kartezjańskiej filozofii.

I choć powstanie kapitalizmu oraz to do czego doprowadził m.in. z tego właśnie wynika, to czytanie na 300. stronie po raz 10 o grodzeniu ziem i kartezjańskim dualizmie męczy. My już to wiemy!

Mam wrażenie, że książka nie przeszła solidnej redakcji. Prawda jest taka, że gdyby wyciąć powtórzenia co rozdział, to pozycja zdecydowanie by się odchudziła. Nie wiem jaką funkcję pełnią one w książce Hickela, ale na pewno nie służą pogłębianiu wiedzy. Co najwyżej jej utrwalaniu.

Ba, prawda jest taka, że z powodzeniem możemy czytać od 63. strony, bo początek to aż dwie przedmowy, które w zasadzie streszczają nam książkę. Od 377. strony także możemy sobie odpuścić dalsze czytanie, bo to po prostu podziękowania.

Są też tu pewne elementy, które niestety zaburzają odbiór całości. O ile Hickel stara się podpierać swoje tezy badaniami, przytaczać konkretne dane, daty, a także nazwiska autorów i nazwy ich publikacji, to czasem z niewiadomej mi przyczyny o tym zapomina. I tak natkniemy się mniej więcej w połowie np. na „pewną ankietę” z lat 90. dot. postrzegania marketingu przez prezesów firm.

Jak dotychczas Hickel rzucał nazwiskami na lewo i prawo, wspominał o krajach, gdzie badania przeprowadzono, tak w pewnym momencie skazuje nas na zmierzenie się z 32-letnią anonimową ankietą bez słowa wyjaśnienia i nawet określenia próby badawczej.

Innym razem pojawia się to przy okazji badań z Polski dot. tego, jak ludzie czują się, będąc w pobliżu przyrody. Znamy tylko miejsce badań i datę. Nie wiemy kto je przeprowadził, ani czy mamy jakiś raport podsumowujący ich wyniki. Niestety, ale źródło pt.: „ mordo, mówię Ci!” do mnie nie przemawia. Jednak na szczęście nie ma tego aż tak dużo.

Czasem zdawało mi się też, że Hickel pisał nieco pod tezę. Tzn. w pewnym momencie przywołuje Kostarykę, Kubę, Sri Lankę i stan Kerala w Indiach, jako przykłady miejsc dbających o ekologię i swoich obywateli. I o ile z Kostaryką nie mam problemu, bo to kraj o stosunkowo niskim wskaźniku korupcji i przestępczości (ciut wyższym niż w Stanach Zjednoczonych, ale znacznie mniejszym niż w innych państwach Ameryki Środkowej) oraz wysokim demokracji, to jednak przywołanie Kuby woła o pomstę do nieba. Dlaczego? Bo ni to kraj demokratyczny, ni ekologiczny, a to Hickel cały czas stara się piętnować. W przypadku Kuby „mądrzejsze o tym nie wspominać”.

Drugi taki przypadek pojawił się przy okazji Korei Południowej i Tajwanu. Autor przekonywał wówczas, że gdyby pozostawić kraje globalnego Południa samym sobie, to oto co mogłyby osiągnąć. Tylko problem leży w tym, że ani Korea, ani Tajwan nie były pozostawione samym sobie. Państwa te przez lata były tanimi montowniami, jakim jest obecnie (a powoli przestaje być) ChRL.

Tajwańczycy i Koreańczycy czerpali wiedzę o technologii, pracując w zachodnich spółkach. Dodatkowo mogły liczyć na wsparcie finansowe i inwestycyjne ze strony Stanów Zjednoczonych. Ba, choć w Korei faktycznie system jest bardziej interwencyjny, to ostatecznie na kraj olbrzymi wpływ wywierają korporacje (tzw. czebole). Z kolei tajwański model ekonomiczny bardziej przypomina amerykański kapitalizm niż socjaldemokratyczne państwo opiekuńcze. Jednak tu ponownie „mądrzejsze o tym nie wspominać”.

Niemniej to i tak obowiązkowa pozycja. Przedstawiająca problem od strony ekonomicznej, ekologicznej, społecznej, politycznej, historycznej i filozoficznej. I nawet pomimo tych kilku mankamentów czy tez do weryfikacji, dostarcza sporo wiedzy.

Warto też zaznaczyć, że choć sam Hickel ciągle stara się podkreślać ważność globalnego Południa, to jednak książka jest paradoksalnie mocno okcydentalnocentryczna. Autor dość mocno pochyla się nad wpływem Stanów Zjednoczonych i Zachodniej Europy, i stale je podkreśla. Poza tym wiele kwestii opisywanych i skierowanych jest do amerykańskiego odbiorcy. Np. służby zdrowia czy w ogóle państwa opiekuńczego. Widać, że Hickel stara się trafić przede wszystkim do globalnej Północy.

Przy tej okazji nie polecam kierować się opinią użytkownika Piasek, bo ewidentnie nie przeczytał tej książki ze zrozumieniem albo nie przeczytał jej wcale.

Hickel nigdzie nie nakłania do stworzenia II ZSRR, wręcz przeciwnie. W książce non stop przewija się nakłanianie do dyskusji i demokratycznego wyboru w oparciu o twarde dane. Nawet zmiany proponowane przez Hickela wskazują na stopniowe wygaszanie, a nie rewolucyjną rzeź.

PS: Słowo o polskim wydaniu. Nie wiem, jak wygląda oryginał, ale jego polski odpowiednik jest wydany TRAGICZNIE. Nie chodzi mi tutaj o redakcję czy korektę, a o fizyczne aspekty. Okładka jest miękka, a zielony przód, który w oryginale stanowił całość, tutaj zapełnia go tylko w 25%. Papier jest kiepskiej jakości, przebija i łatwo się zniszczy. Już po pierwszym czytaniu książka wygląda jakby była wielokrotnie używana. Strony wypełnione są treścią tak mniej więcej w 65–70%, choć dałoby się je zagospodarować lepiej. Numeracja jest od czapy i zawsze jest po lewej stronie. Również spis treści pozostawia sporo do życzenia. Po książce nawiguje się trudno, wskazane są tylko główne rozdziały, ale już nie podrozdziały. Polski wydawca chyba źle zrozumiał „mniej znaczy więcej” i wydał to w formie przynoszącej hańbę twórcy, który namawia nas do ekologicznego modelu życia. Naprawdę za taką cenę (49 zł), spodziewałem się lepszego wydania.

Długo się boksowałem z tym, czy dać tej książce ocenę 6/10, czy 8/10. I ostatecznie padło na 7/10. Dlaczego? TL;DR – bo choć Hickel porusza tematy ważne, to czasem uprawia zwyczajne grafomaństwo. Jednak po kolei.

Koncepcja postwzrostu jest bardzo interesująca i może faktycznie pomogłaby nam pokonać problemy, z którymi się borykamy. Sam nie uważam kapitalizmu za cudo nad...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(Z GÓRY ZAZNACZAM, IŻ POSIADAM PIERWSZE WYDANIE KSIĄŻKI ZE STARĄ OKŁADKĄ, ZDJĘCIAMI, ETC)

Miałem kiedyś książkę o domku na prerii. Kupiłem ją, a później o niej zapomniałem - [MAŁY SPOILER] podobnie jak autor o swym domku. [KONIEC SPOILERA]. Lecz po dwóch latach wracam do niej, by w końcu przeczytać ją w nadziei na kolejną niesamowitą przygodę z Panem Wojciechem, by znów mieć szansę na literackie towarzyszenie mu w najdalszych zakątkach świata. Zakupiłem ją z dwóch przyczyn - z powodu mojej sympatii do stylu literackiego autora oraz okresem mojej fascynacji dawnym Dzikim Zachodem i południem Stanów Zjednoczonych określanym potocznie przez tambylców mianem "Dixie Land". Toteż pewnego wieczoru po przypomnieniu mi się o tym pięknym dziele sięgnąłem po nie, usiadłem, przeczytałem... i niestety trochę zawiodłem się, ale po kolei.

Klasycznie mamy do czynienia z prześliczną oprawą wizualną książki, to już wręcz norma, lecz nie przestająca zachwycać. Wykwalifikowany personel oraz wyrobiona marka Biblioteka: Poznaj Świat przyzwyczaiła nas już do pięknych walorów estetycznych i nawet jeżeli tekst książki jest niespecjalne intrygujący to już samo posiadanie w rękach dzieł z tej serii pobudza w nas zmysł piękna. Piękna, które stało się wręcz synonimem owej serii. Tym razem mamy jednak do czynienia z innym wydawcą, lecz osoby pracujące nad książką są te same, jak w przypadku innych dzieł Wojciecha Cejrowskiego.

Jednakże cudowna okładka, urokliwe mapy i ociekające klimatem zdjęcia to tak naprawdę jedyna mocna strona tej publikacji, ponieważ sam tekst oraz historia są co najwyżej mocno średnie. Muszę jednak pochwalić Pana Wojtka za zachowanie chronologiczności wydarzeń, gdyż jego poprzednie dzieła przyzwyczaiły mnie już do wielu dygresji i pomieszania czasu akcji, a tutaj praktycznie tego nie uświadczymy. Co prawda już "Rio(...)" nie było zbiorem kilku opowieści z różnych zakątków świata, lecz w większości jedną, spójną historią, ale "Wyspa(...)" zdecydowanie pod tym względem dominuje nad wcześniejszymi publikacjami podróżnika.

Niestety im dalej w las, tym gorzej. Główną przyczyną tego stanu jest fakt, iż historia opisana w książce jest nudna. Dużo nudniejsza od tej w poprzednich dziełach autora. Czytając niektóre momenty zwyczajnie nudziłem się i miałem ochotę je pominąć, lecz bałem się, że jeśli to zrobię to potem być może zgubię jakiś istotny wątek, i potem nie będę wiedział o co chodzi. Niestety myliłem się, gdyż niektóre rzeczy nie wnoszą nic do reszty historii choć można odnieść wrażenie, iż będą miały mniej lub bardziej ważny wpływ na dalszą opowieść. Natomiast jakby się wydawało poboczne historyjki okazują się później ważną częścią historii. Takim przykładem jest [MAŁY SPOILER] konik będący znaczkiem Forda Mustanga [KONIEC SPOILERA].

W książce występuje kilka zabawnych momentów, parę ciekawych, lecz także sporo nużącego "nicnierobienia" jak sam autor to określił albo zwyczajnie nudnych wątków. Dodatkowo może dziwić fakt, iż Pana Wojtka, który jest można by rzec już starym wyjadaczem, gdyż zwiedził sporo świata i kawał czasu mieszkał na obczyźnie oraz poświęcił połowę swego życia na podróżach mogą pewne rzeczy zaskakiwać bądź dziwić. Niby sam autor tłumaczy to faktem wychowania się w czasach komunizmu, a także "europejskim zniewoleniem umysłu", lecz do tej pory wydawało się jakby znał ten świat od podszewki. Mnie jednak wydaje się, że to tłumaczenie jak i pewne zaskoczenie niektórymi elementami życia na prerii mogą być spowodowane chęciami towarzyszenia czytelnikowi, i dania mu pewnego poczucia bezpieczeństwa, by nie czuł się jedynym trochę zagubionym tudzież nie do końca rozumiejącym tego świata elementem tej całej opowieści. Czy to dobrze, czy źle - pozostawiam w ocenie innych czytelników, mnie trochę irytowało. Tym bardziej zważywszy na fakt, iż nie dowiedziałem się zbyt wiele nowego o świecie Amerykanów mieszkających na rubieżach swojego kraju, a jeszcze mniej mnie w tym zaskoczyło, a przecież posiadam o wiele mniejszą wiedzę od Pana Cejrowskiego nie wspominając nawet stażu egzotycznych podróży.

Nie jestem do końca zadowolony z dzieła. Najdłużej zeszło mi czytanie właśnie tej publikacji, momentami mnie męczyła, momentami nużyła, a tylko czasami rozbawiała i zaciekawiała. Książka oczywiście nie jest zła, ale nie jest też rewelacyjna, jest średnia skłaniająca się ku dobrej, ale ciągle... średnia. Być może to przez fakt, iż po dwóch świetnych utworach literackich jakimi były "Rio Anaconda" oraz "Gringo wśród dzikich plemion" jestem tym utworem zawiedziony, gdyż tamte poprzednie dzieła postawiły poprzeczkę naprawdę wysoko. A może to przez wzgląd na moją dość obszerną wiedzę na temat Stanów Zjednoczonych Ameryki, gdyż gdzieś podświadomie liczyłem na dowiedzenie się czegoś nowego, a właściwie w wielu miejscach dostałem fakty już mi znane... Mimo wszystko wystawiam tej książce ocenę pozytywną, choć powinienem dać jej z czystym sumieniem pięć gwiazdek to przez moje osobiste upodobania względem autora oraz za urocze walory estetyczne nadające publikacji iście amerykański klimat przyznaję dodatkową gwiazdkę. Tym samym wystawiam dziełu ocenę sześciu gwiazdek na dziesięć.

Polecam ją osobom, które uwielbiają Wojciecha Cejrowskiego i chcą z nim spędzić dodatkowe dwieście dziewięćdziesiąt pięć stron przygody oraz takim, które chciałyby dowiedzieć się czegoś o życiu na peryferiach Stanów Zjednoczonych Ameryki. Natomiast raczej odradzam czytania personom dobrze zaznajomionym pod względem wiedzy ze światem Dixie vel Południowców czy kowbojów. A także tym, których do końca oczarowały "Rio(...)" i "Gringo(...)", bowiem nie mają Państwo co liczyć na identyczny poziom literacki lub nawet jeszcze wyższy.

(Z GÓRY ZAZNACZAM, IŻ POSIADAM PIERWSZE WYDANIE KSIĄŻKI ZE STARĄ OKŁADKĄ, ZDJĘCIAMI, ETC)

Miałem kiedyś książkę o domku na prerii. Kupiłem ją, a później o niej zapomniałem - [MAŁY SPOILER] podobnie jak autor o swym domku. [KONIEC SPOILERA]. Lecz po dwóch latach wracam do niej, by w końcu przeczytać ją w nadziei na kolejną niesamowitą przygodę z Panem Wojciechem, by znów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tę książkę się połyka, ba, pożera jak żadne inne dzieło Pana Wojciecha, bowiem można bez większych problemów przeczytać ją w jeden wieczór. Na początku chciałbym zwrócić uwagę na piękne wydanie (i to będzie pierwszy element, na którym skupię się w swojej recenzji), które idealnie oddaje egzotyczny świat opisywany przez autora. Naprawdę, jeszcze nigdy nie zawiodłem pod względem estetyki na serii: Biblioteka "Poznaj Świat". Okładka - fenomenalna, mapy - fantastyczne, zdjęcia - cudowne. To wszystko idealnie komponuje z osobliwymi przygodami opisywanymi przez Wojciecha Cejrowskiego i dzięki temu możemy poczuć się niczym naoczni świadkowie tych wydarzeń tak jakbyśmy przez cały ten czas towarzyszyli Panu Wojtkowi. Bez tych walorów estetycznych nie byłoby tej książki, a same opowieści nie byłyby aż tak intrygujące.

Opowieści? Tak, gdyż owe dzieło jest zdecydowanie zbiorem ciekawych, lecz trochę chaotycznych opowieści, które powstały w wyniku incydentów tudzież przygód Pana Cejrowskiego napotkanych przezeń w czasie swojej podróży i teraz możemy podziwiać je w formie pisanej. Jednak już po rozpoczęciu czytania pojawia się problem wcześniej wymienionego chaosu jaki panuje w książce. Czytając ją ma się nieodparte wrażenie, iż autor czegoś nie dopowiedział, o czymś zapomniał lub coś przypadkowo, a może specjalnie pominął albo część tekstu zagubiła się bądź została celowo usunięta w czasie przeredagowania utworu. W ten oto sposób pojawiają się skoki między miejscami pobytu Pana Cejrowskiego, nie zostaje zachowana chronologia wydarzeń czy bliżej określony czas akcji. Przez to raz jesteśmy w Meksyku, a potem już w Stanach Zjednoczonych Ameryki, następnie znowu pojawiamy się w Meksyku tym razem zwiedzając miejscowe metro, by następnie udać się w poszukiwaniu Zaginionego Miasta w Kolumbii. I niby coś tam autor tłumaczy, próbuje to jakoś poukładać, zachować sens, lecz prędzej czy później nawet najbardziej uważny czytelnik troszkę się pogubi. Ja sam do teraz nie jestem pewny, czy Pan Wojtek najpierw był w Meksyku, a dopiero później pojechał do Stanów Zjednoczonych Ameryki w wyniku wymiany studenckiej, czy jednak przedtem zwiedził Meksyk. Wyjątek od chaotycznej reguły stanowią ostatnie rozdziały w całości poświęcone podróży do jednego, konkretnego miejsca - tam nie uświadczymy nagłych skoków miejsca akcji.

Pogubić się czy trochę poirytować można tym bardziej [MAŁY SPOILER], kiedy między opisami przygód z obu Ameryk czytamy pewne moralizatorskie treści, incydenty z młodości Pana Wojtka w Polsce, a także religijne oraz metafizyczne - mniej lub bardziej poważne przemyślenia autora. Choć dygresje to już chyba tradycja w książkach Pana Wojciecha, jednakże w tej znajdziemy ich naprawdę sporo. Osobiście padłem ofiarą lekkiej irytacji przez parę takich nieco kontrowersyjnych sentencji twórcy, po pierwsze przez różnice poglądowe, a po drugie przez to iż niestety jest to czasem wręcz wplatane między intrygujące przygody przez co zwyczajnie wybija to z rytmu. [KONIEC SPOILERA].

Ponadto wielbiciele "Gringo wśród dzikich plemion" czy innych późniejszych dzieł autora mogą się tą książką rozczarować (a jeśli jest się zagorzałym wręcz fanem "Gringo(...)" to zdecydowanie odradzam czytania tej książki z nastawieniem na identycznie pyszną przygodę literacką) i choć sam twórca na wstępie zaznacza, by nie porównywać owego woluminu do "Gringo(...)" to naprawdę ciężko jest tego uniknąć, gdyż dzieje się to do pewnego stopnia mimowolnie. Pierwsza zasadnicza różnica pomiędzy tym dziełem, a kolejnymi książkami Pana Wojciecha jest taka, iż w "Podróżniku(...)" praktycznie nie uświadczymy dialogów. Można je bez większego problemu policzyć na palcach obu dłoni, i naprawdę nie przesadzam. Również czytając widzimy różnice w sposobie prowadzenia narracji choć ona nadal jest ciekawa, a także miejscami naprawdę zabawna, lecz nie jest ona tak wciągająca jak w "Gringo(...)" chociażby. Jest to trochę zadziwiające zważywszy na fakt, iż jest to wydanie drugie, poprawione, które pojawiło się już po napisaniu "Gringo wśród dzikich plemion" czy "Rio Anaconda", więc z pewnością Pan Wojtek mógł sporo zmienić, przeredagować, by książka bardziej pasowała do jego obecnego stylu pisania. Również zważywszy na fakt, że sam autor stwierdził, iż pisząc pierwszą wersję "Podróżnika(...)" nie umiał jeszcze w ciekawy sposób pisać. Oczywiście nie wiem ile rzeczy zostało zmienionych, gdyż nigdy nie miałem w rękach pierwszej wersji pisarskiej pracy Wojciecha Cejrowskiego. Pomimo tego naprawdę dziwi mnie fakt odbiegania od teraźniejszego stylu Pana Wojciecha i nie rozumiem dlaczego tego nie zmienił... w końcu sens byłby ten sam, a treść byłaby nieco ciekawsza. Nie ma też co liczyć na niezwykłe zakończenie jak w przypadku "Rio(...)" czy "Gringo(...)", gdyż książka w pewnym, niespodziewanym momencie zwyczajnie urywa się, bez żadnego morału, żadnej treści moralizatorskiej - bez czegokolwiek tym samym pozostawiając nieco uczucie niedosytu.

Jednakże pomimo kilku mankamentów tudzież kwiatków jakie można napotkać w czasie lektury tejże książki to zdecydowanie zachęcam, by ją przeczytać tym bardziej, że można przymknąć oko na niektóre rzeczy i cieszyć się w pełni świetną przygodą. Ciągle będzie nas bawić lekkie pióro, barwne i żywe opisy oraz specyficzne, ale faktycznie śmieszne poczucie humoru tego niezwykle utalentowanego podróżnika, który za każdym razem udowadnia nam, iż wie o czym pisze, a także zna świat latynoamerykański od podszewki. W szczególności zachęcam do lektury osoby, które lubią Pana Cejrowskiego lub/oraz jego twórczość, a także polecam ją z całym sercem każdemu kto chce w przyszłości wyruszyć w ciekawą podróż. Samo dzieło oceniam w skali siedmiu gwiazdek na dziesięć możliwych. Oczywiście jest ona jak najbardziej subiektywna przez wzgląd na moją sympatię do ekscentrycznego stylu pisarza oraz jego dzieł. Choć przyznam szczerze, iż wahałem się między sześcioma a siedmioma gwiazdkami, lecz myślę, iż z czystym (no może trochę "zabrudzonym" subiektywizmem) sercem mogę wystawić temu utworowi literackiemu taką, a nie inną ocenę. Polecam i zachęcam do lektury, gdyż warto.

Tę książkę się połyka, ba, pożera jak żadne inne dzieło Pana Wojciecha, bowiem można bez większych problemów przeczytać ją w jeden wieczór. Na początku chciałbym zwrócić uwagę na piękne wydanie (i to będzie pierwszy element, na którym skupię się w swojej recenzji), które idealnie oddaje egzotyczny świat opisywany przez autora. Naprawdę, jeszcze nigdy nie zawiodłem pod...

więcej Pokaż mimo to