rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Nawia. Szamanki, szeptuchy, demony Rafał Dębski, Marta Krajewska, Katarzyna Berenika Miszczuk, Marcin Mortka, Marcin Podlewski, Martyna Raduchowska, Jagna Rolska, Anna Szumacher
Ocena 6,7
Nawia. Szamank... Rafał Dębski, Marta...

Na półkach:

Nie wiem, co dokładnie ma w sobie październik, ale jest on prawdopodobnie najbardziej ezoterycznym miesiącem roku. Być może dlatego starożytni Celtowie zadecydowali, że będzie on stanowił granicę pomiędzy jasną a ciemną częścią roku (Samhain, obecnie zastąpione przez Halloween), a Słowianie celebrowali w nim łączność z duchami przodków poprzez rytuały pominek czy radecznicy, znane najczęściej pod nazwą dziadów. By może nieprzypadkowym był też wybór października – późnego października, gdy granica między widzialnym a przeczuwalnym jest najcieńsza – jako daty premiery nowej antologii Wydawnictwa Uroboros: zbioru opowiadań czerpiących z wierzeń i tradycji dawnych Słowian. "Nawia. Szamanki, szeptuchy, demony" to osiem odsłoń świata, w którym starzy bogowie są nadal obecni, a mądrość kobiet biegłych w sztuce uzdrawiania i patrzenia w przyszłość stanowi instancję, do której zwracają się ludzie pozbawieni wiary w działanie środków konwencjonalnych.

Opowiadania zawarte w "Nawii" to okazja zarówno do powrotu do światów i bohaterów znanych z wcześniejszych książek Autorek i Autorów (Miszczuk, Krajewska, Raduchowska, Mortka), jak i do zapoznania się z nowymi (Rolska, Dębski, Szumacher, Podlewski). Mamy przy tym do czynienia zarówno z fabułami osadzonymi w czasach pra-Słowian, jak i z historiami dziejącymi się współcześnie, lub wręcz poza rozpoznawalnym czasem. Najczęściej fabuły te „napędzane” są przez silne postacie kobiece – uzdrowicielki, opiekunki, szeptuchy i szamanki, przywracające światu równowagę, a ludziom: nadzieję – choć nie brakuje też protagonistów płci męskiej, czasami bardzo nieoczywistych. Dla mnie osobiście na pierwszy plan wysuwa się tutaj bohater "Dziewanny i Księżyca" Anny Szumacher, prawdopodobnie mojego ulubionego opowiadania z całej antologii: przyjęłam od niego pewne wyrażenie z kurhanem, co wpłynęło bardzo pozytywnie na ugruntowanie mnie do kulturalnego użytkowania języka ojczystego. Khem, khem.

Generalnie zauważam, że lepiej czytało mi się te spośród zamieszczonych w "Nawii" opowiadań, których akcja rozgrywa się współcześnie, w ten czy inny sposób sprowadzając dawnych bogów z powrotem do naszego świata. Oprócz wspomnianej już historii autorstwa Anny Szumacher, polecam tutaj "Konsultantkę" Marcina Podlewskiego (wychodzącą daleko poza panteon słowiański, i to jakże smakowicie!), "Martwą wodę" Martyny Raduchowskiej (chyba muszę się wybrać na wycieczkę turystyczno-krajoznawczą…) i sprytnie zatytułowaną "Szpetuchę" Jagny Rolskiej (z odrobiną niedosytu, albowiem chętnie zagłębiłabym się w ten akurat świat nieco bardziej).

Nie oznacza to bynajmniej, że oceniam całą antologię jako jedynie połowiczny sukces: zauważam raczej u siebie tendencję do lepszego przyjmowania tych fabuł, w których dawne wierzenia wplatają się w materię współczesnego świata i nasycają go prasłowiańską magią.

Rodzima mitologia przeżywa obecnie swoisty renesans (widać to chociażby to liczbie nowych wydawnictw poruszających tę tematykę), a "Nawia" świetnie wpisuje się w ten trend. Jeśli chcielibyście poznać bliżej wiarę i obyczaje dawnych Słowian (na przykład po to, żeby zamiast dyni wystawić w tym roku przed dom kraboszkę), lub jeśli już nieźle się w nich orientujecie, i jesteście fanami Autorek/ów zamieszczonych w antologii opowiadań – zapraszam do księgarń! Premiera za pasem, w sam raz by zdążyć na dziady.

Nie wiem, co dokładnie ma w sobie październik, ale jest on prawdopodobnie najbardziej ezoterycznym miesiącem roku. Być może dlatego starożytni Celtowie zadecydowali, że będzie on stanowił granicę pomiędzy jasną a ciemną częścią roku (Samhain, obecnie zastąpione przez Halloween), a Słowianie celebrowali w nim łączność z duchami przodków poprzez rytuały pominek czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W ramach „rozbiegu” przed czwartym tomem przygód Bożka, Licha, oraz całej gromady postaci mniej lub bardziej ludzkich (ha!), szybciutko przypomniałam sobie tom poprzedni – „Małe Licho i lato z diabłem” – i był to, proszęż Państwa, znakomity pomysł, albowiem mogłam nawłasnoocznie zaobserwować, jak zmienił się styl Ałtorki pomiędzy latem, które Bożek spędził w cioci Ody jako świeżo upieczony absolwent klasy trzeciej, a jesienią, w którą wkracza Bożek-czwartoklasista, bogatszy o nowego przyjaciela (którego nadal czasami nie lubi, i to z wzajemnością!), ale nie całkiem gotowy na ZMIANY, które przyniesie całej jego klasie przeprowadzka na trzecie piętro szkoły, dostarczona w pakiecie z mocno niepokojącym wychowawcą.

Skomplikowana sprawa z tym panem, naprawdę. Nie dość, że uczy matematyki, do której Bożek ma stosunek raczej (trudne słowo) ambiwalentny, to jeszcze wcale udatnie psuje stosunki koleżeńskie w klasie, chyba jest wampirem, i… zamyka tatę-Szczęsnego w szufladzie, narażając go na koncert współczesnych pieśni ludowych!!

Chociaż, tak po prawdzie, temu tacie to się należało: gdy tylko bowiem zwęszył Szczęsny woń potencjalnego romansu (za sprawą nowej koleżanki Bożka, prawie-na-pewno-zwyczajnej Zmyłki), cała jego uwaga skupia się na synu: toć przecie glut z jego gluta! Trzeba na gwałt pomóc chłopięciu, niechybnie cierpiącym męki i katusze pierwszego afektu ku zwiewnej, romantycznej i w kwiecie spowitej niewieście! – Przy czym, sformułowanie „na gwałt” jest jak najbardziej trafne, albowiem Szczęsny nie cofa się przed niczym – ni to przed podsłuchiwaniem, ni inwigilacją, ni używaniem w swobodnej rozmowie słowa JOŁ. No, aż się prosi, żeby go tu i ówdzie zamknąć, a po wypuszczeniu z zamknięcia: przemówić ostro do słuchu!...

Nie wszystko, oczywiście, zmienia się na gorsze; przeciwnie – w domu Bożka zostaje zainstalowana regularna Szuflandia (z przewidywalnymi, acz dalekimi od sztampy mieszkańcami), przyjaciele starzy i nowi wrastają w strukturę rodziny z najdziwniejszą babcią, jaką widzieli, zaś anioły wszelkich rozmiarów odnajdują w sobie pokłady kreatywności i łagodności (tak, nawet Tsadkiel!), o które zapewne wcześniej byśmy ich nie podejrzewali. Nie byłaby zresztą Ałtorka sobą, gdyby nie pozwoliła czytelnikom, po śledzeniu ekscytujących przygód Bożka i jego ferajny, wrócić do domu – bąbelka komfortu – i napić się kakałka. I to jest w serii o Małym Lichu piękne: świadomość, że pomimo jesiennej szarugi i okrutnego wichru, dom się ostoi; że można z niego wyjść w dowolnych emocjach, i wrócić – i zostać przywitanym z radością, nieważne, czy jest się Bożkiem, Tomkiem, Witkiem, czy Zmyłką.

Zmyłek jest zresztą w tej opowieści więcej – wynikających z braków w edukacji i znajomości świata współczesnego tudzież demonicznego, lecz ostatecznie: prowadzących bohaterów do Po/Ważnych Konkluzji, których nie przyćmiewa natrętny smrodcus didacticus. I tak ma być: czasami ktoś na kogoś nakrzyczy, i potem żałuje, albo nie; czasami ktoś kompletnie przestrzeli z oczekiwaniami, albo oceni kogoś po pozorach: ale dzięki temu dowie się czegoś nowego o drugim człowieku (lub nie-człowieku), i będzie mądrzejszy. I przeprosi, albo stanie w zdumieniu, albo – pójdzie, i po prostu tego drugiego przytuli. Jednym słowem: dorośnie.

Bożek będzie przecież dorastał, tak, jak dorastają jego czytelnicy, i z każdym kolejnym tomem (piąty się pisze, trzymajmy kciuki za Ałtorkę, niech Jej wena płodną będzie!) uczył się czegoś nowego, bardziej skomplikowanego, ale WAŻNEGO i POTRZEBNEGO. A my, mniejsi i więksi – razem z nim.

Amen, alleluja, apsik!

W ramach „rozbiegu” przed czwartym tomem przygód Bożka, Licha, oraz całej gromady postaci mniej lub bardziej ludzkich (ha!), szybciutko przypomniałam sobie tom poprzedni – „Małe Licho i lato z diabłem” – i był to, proszęż Państwa, znakomity pomysł, albowiem mogłam nawłasnoocznie zaobserwować, jak zmienił się styl Ałtorki pomiędzy latem, które Bożek spędził w cioci Ody jako...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fenomen na skalę światową. Najczęściej ściągany nielegalnie serial w historii telewizji. Potężna machina produkcyjna, niesamowite budżety, czas poświęcony na kręcenie pojedynczych odcinków dłuższy niż w przypadku kręcenia niektórych filmów fabularnych. Dziesiątki znanych aktorów w rolach głównych i epizodycznych.

Powód, dla którego kolega z pracy patrzył na mnie spode łba przez kilka miesięcy, bo niechcący zaspoilerowałam mu finał siódmego sezonu. (Przepraszam, P.!...)

"Gra o tron".

Domem dla filmowców zaangażowanych w pracę przy nowym projekcie HBO stało się studio urządzone w hangarze stojącym na miejscu stoczni, z której niespełna wiek wcześniej wyłonił się Titanic, co samo w sobie mogło stanowić ponurą przepowiednię odnośnie przyszłości projektu. Po nakręceniu pierwszej wersji pilota wydawało się, że nie ma sensu próbować dalej, i trzeba złożyć błąd. Fabuła nie trzymała się przysłowiowej kupy. Aktorka grająca Catelyn Stark – Jennifer Ehle, znana z roli Elizabeth Bennet w serialowej adaptacji "Dumy i uprzedzenia" – zrezygnowała z pracy. Budżet wtłoczony w pierwszy odcinek, choć znacznie przewyższający dotychczasowe (raczej siermiężne) produkcje telewizyjne z gatunku fantasy ("Xena", "Herkules"), zdawał się nieproporcjonalnie wysoki w stosunku do efektu końcowego.

Nikogo nie zdziwiłoby w tamtym momencie, gdyby projekt umarł na etapie pilota. Tak się jednak nie stało.

Twórcy serialu potrafili wyciągnąć wnioski z porażki pierwszego odcinka, zmienić sposób narracji i prowadzenia postaci, i – co miało niebagatelne znaczenie – uzyskać fundusze na drugą wersję pilota, oraz przeprowadzić serial przez pierwszy sezon, kluczowy dla przyszłości produkcji. O kulisach tejże produkcji opowiada nam teraz James Hibberd – dziennikarz i scenarzysta związany z „Entertainment Weekly”, od początku pracujący przy "Grze o tron", i (jako jeden z nielicznych przedstawicieli prasy) pozostający przy serialu aż do ostatniego odcinka.

"Ogień nie zabije smoka" to gratka dla miłośników serialu – nawet takich, jak ja, którzy nigdy nie zaliczali się do grona PSYCHOfanów – dzięki zebraniu w jednym wydawnictwie dziesiątek wywiadów z twórcami i aktorami serialu, oraz okraszeniu ich licznymi anegdotami z planu filmowego i z biur produkcji, otrzymaliśmy kompendium wiedzy na temat pracy przy (słowo to narzuca się dość natrętnie, ale nie będziemy mu się opierać) fenomenie, w jaki przekształciła się z czasem "Gra o tron".

Fani książek George’a R. R. Martina przyjęli "Grę o tron" entuzjastycznie, i w znacznej liczbie pozostali z serialem aż do końca: pomimo że, w sposób nieodwołalny i nieunikniony, scenariusze kolejnych odcinków oraz sezonów odeszły dość daleko od swego literackiego pierwowzoru. Ogień nie zabije smoka odpowiada na wiele pytań, które rodziły się w głowach widzów (dlaczego podjęto decyzję o spaleniu Shireen? Gdzie podziała się Lady Stoneheart? Co z wątkiem Dorne?), podając do wiadomości między innymi informację o spotkaniu Martina z twórcami serialu – Davidem Benioffem i Danem Weissem: okazuje się, że obaj panowie już od 2013 roku znali zakończenie sagi Martina "Pieśń Lodu i Ognia", i brali je pod uwagę przy prowadzeniu poszczególnych wątków w serialu. (Przykładem jest historia Hodora, przejęta z cyklu książkowego.) Showrunnerzy nie ukrywali jednak, że zdarzało im się nie dochowywać wierności książce, jeżeli pewne zmiany wypadały korzystniej dla ogólnej jakości serialu: jak im się to udało, każdy widz/czytelnik mógł ocenić we własnym zakresie.

"Ogień nie zabije smoka" tłumaczy, dlatego twórcy "Gry o tron" zdecydowali się na pewne… niekonwencjonalne rozwiązania przy budowaniu fabuły serialu, i pomaga przejść do porządku dziennego nad kwestiami, które odbierały fanom Martina przyjemność z oglądania ekranizacji. Czy jednak informacje podane przez Hibberda wystarczą, aby zmyć niesmak pozostawiony przez ostatni sezon serialu? To również podlega ocenie indywidualnej… i zapewne będzie dyskutowane jeszcze przez długie lata. Fani "Gry o tron" nie zapominają o serialu: nadal tworzą fanfiki i fanarty, dyskutują żywiołowo o rozwoju swoich ulubionych postaci oraz o kulminacji ich losów w ostatnim sezonie. Jest to naturalna kontynuacja aktywności z okresu emisji serialu: fani z zapartym tchem wyczekiwali wówczas informacji o kolejnych odcinkach, a twórcy i producenci Gry o tron żyli w nieustannym strachu przed wyciekiem poufnych danych. Posuwano się wręcz do… podsuwania fanom fałszywych (acz brzmiących potencjalnie wiarygodnie) spoilerów, aby odwrócić uwagę fandomu od PRAWDZIWYCH przecieków z planu.

Jednym z najbardziej istotnych pytań frapujących fanów, była niebagatelna kwestia: czy ich ulubieniec/ulubieńcy dotrwa/ją w dobrym zdrowiu do końca odcinka lub sezonu – nie mówiąc już o końcu całego serialu? Nagłe i niespodziewane zgony nawet najbardziej lubianych bohaterów stały się niejako „znakiem firmowym” prozy Martina; z książki Hibberda dowiemy się, że „winę” za ten stan rzeczy ponoszą… żółwie, które Martin hodował w dzieciństwie: sympatyczne te stworzenia miały, niestety, tendencję do rozstawania się ze światem pomimo wysiłków kochającego właściciela, a ich los zainspirował Martina przy podejmowaniu… odważnych decyzji, dotyczących losów jego bohaterów.

Co jednak sprawia, że owi bohaterowie tak mocno nas poruszają? W kontekście serialu, wielką rolę odgrywa tu (nomen omen) casting, oraz „zrośnięcie się” aktora z odtwarzaną przez niego postacią. Udało się to osiągnąć dzięki znakomicie przeprowadzonemu castingowi: w przypadku niektórych ról, wspieranego przez dziesiątki fanów powieści (Jason Momoa), ale nawet w przypadku gwałtownych protestów tej grupy (Nikolaj Coster-Waldau): trafionego w absolutną dziesiątkę. Z książki Hibberda dowiadujemy się, że to Peter Dinklage namówił Lenę Headey do udziału w castingu do roli Cersei Lannister (tu następuje chwila milczenia w podziwie dla geniuszu obojga), oraz że dla niektórych aktorów rozstanie się z granymi przez nich postaciami było prawdziwą traumą: Michelle Fairley spędziła tydzień zamknięta w swoim pokoju hotelowym po nakręceniu sceny śmierci Catelyn Stark (a cierpienie aktorki i jej gra w sekwencji Krwawych Godów przypieczętowały los Lady Stoneheart: twórcy serialu nie mieli sumienia redukować tej postaci do roli niemego zombie).

"Ogień nie zabije smoka" powie nam ponadto, że Emilia Clarke przeszła dwa udary mózgu podczas pracy nad serialem, a mimo tego – nie wycofała się z udziału w Grze, wykazując się determinacją, profesjonalizmem i brawurą (bo rozwagą nazwać tego, niestety, nie można…); po przeczytaniu książki będziecie inaczej patrzeć na pewne sceny, szukając śladów złamanej stopy Kita Harringtona czy obitych żeber Nikolaja.

Nie znajdziecie ich zbyt wiele. Byli naprawdę dobrzy w swojej pracy.

"Dubrownika wysadzić nie możemy"…ale wszystko inne można wypracować, co dobitnie udowodnili twórcy Gry o tron. James Hibberd wykonał na przestrzeni około dziesięciu lat gigantyczną robotę, zbierając anegdoty, wywiady i zdjęcia, z których stworzył zupełnie nowy obraz serialu-legendy. Owszem, pewnych „wpadek” i kontrowersyjnych decyzji scenarzystów – kubek po kawie na stole w Winterfell, noc poślubna Sansy Stark – nie da się wytłumaczyć w żaden sensowny sposób: ale można próbować drugą stronę medalu, niewidoczną z perspektywy przeciętnego widza. Ogień nie zabije smoka zachęcił mnie do ponownego obejrzenia Gry o tron – a nie spodziewałam się, żeby to miało kiedykolwiek nastąpić – i porównania mojej pierwotnej percepcji serialu z dzisiejszą. Wydawnictwo W.A.B. niech raczy w tym miejscu przyjąć (całkowicie nieironiczne!) podziękowania za zapewnienie mi rozrywki na długie, zimowe wieczory w lockdownie!

Podsumowując: "Ogień nie zabije smoka" to pozycja polecana dla każdego, kto spotkał się kiedykolwiek z "Grą o tron", i chciałby pogłębić swoją wiedzę o tym serialu; nie rekomenduję jej osobom, które nie oglądały jeszcze GoT, ale fani tej produkcji niewątpliwie znajdą w pracy Hibberda wiele radości.

A ja pozostawiam Was dzisiaj z takim oto cytatem z Dana Weissa, do przemyślenia i refleksji:

"Zły do szpiku kości samiec alfa jest skłonny do uprawiania zła dla samego zła, ale o wiele częściej przestępstwo popełnią ludzie, którzy nie nadają się do sprawowania władzy. Nie mają odpowiedniego kręgosłupa moralnego albo umiejętności przywódczych, ale z jakiegoś powodu lądują na tronie. Wtedy wszystko zaczyna się walić."

Uczmy się na przykładzie fikcyjnych bohaterów, i nie popełniajmy ich błędów!...

Fenomen na skalę światową. Najczęściej ściągany nielegalnie serial w historii telewizji. Potężna machina produkcyjna, niesamowite budżety, czas poświęcony na kręcenie pojedynczych odcinków dłuższy niż w przypadku kręcenia niektórych filmów fabularnych. Dziesiątki znanych aktorów w rolach głównych i epizodycznych.

Powód, dla którego kolega z pracy patrzył na mnie spode łba...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wigilijne opowieści Tomasz Betcher, Jacek Galiński, Karolina Głogowska, Jagna Kaczanowska, Agnieszka Lis, Agnieszka Litorowicz-Siegert, Magdalena Majcher, Katarzyna Berenika Miszczuk, Martyna Raduchowska, Alek Rogoziński, Małgorzata Oliwia Sobczak, Milena Wójtowicz
Ocena 6,9
Wigilijne opow... Tomasz Betcher, Jac...

Na półkach:

Ciężko się pisze o czymś tak literacko wyeksploatowanym, jak Święta, nie popadając przy tym w schematy. Wiemy, jak jest: pierwsza gwiazdka, Mikołaj, prezenty, słodycz wylewająca się z każdego kąta wraz z kolędami rodzimymi i obcymi, pewnie jakieś wyznania, spotkania i powroty, okraszone odrobiną dziegciu w postaci choroby i/lub śmierci jednego z bohaterów – a na to wszystko sypie śnieg, biały a puszysty. Zęby cierpną od słodyczy.

Na szczęście, można inaczej – co dobitnie udowadnia ukazująca się właśnie nakładem Wydawnictwa W.A.B. antologia "Wigilijne opowieści". Po pierwsze, wszystko zawarte w niej opowiadania wiąże dodatkowy motyw przewodni: jedzenie okołoświąteczne. Zajadają się nim bohaterowie, a i czytelnicy mogą popróbować przygotowania opisywanych potraw na podstawie podanych przez Autorów przepisów. Doszłyśmy do wniosku, że można nimi spokojnie opędzić całą kolację wigilijną, a nowe inspiracje kulinarne w tym okresie są WYBITNIE mile widziane…

Chwileczkę. DoszŁYŚMY? Ano, tak, P.T. Czytelnicy: po raz pierwszy wciągnęłam w proces pisania recenzji moją mamę, z zasady nie partycypującą w tej działalności – przeczytałyśmy "Wigilijne opowieści" obie, i porównałyśmy notatki: zaskakujące zbieżne w treści.

Od początku zatem: antologia "Wigilijne opowieści" to dwanaście opowiadań dwanaściorga Autorów, związane wspólnym motywem jedzenia oraz dojmującym wrażeniem gorzko-słodkości: Święta, których obraz otrzymuje tutaj czytelnik, dalekie są od ulepkowej słodyczy normalnie kojarzącej się z literaturą okołoświąteczną. Znajdziemy tutaj cięty dowcip (pani Mileno W., ja nawet nie jadam śledzi, ale ten tekst jest genialny!), miniaturki kryminalne, pouczające (acz nie zaciągające dydaktycznym smrodkiem) opowieści o pochodzeniu świątecznych zwyczajów i tradycji, i przede wszystkim – mocno niestandardowe rodziny, spędzające ten czas w mocno niestandardowy sposób.

Jak to zwykle bywa w przypadku antologii, pewne próby prozatorskie wypadają nieco lepiej, niż inne. Przewodni motyw jedzenia działa skutecznie, jeśli opisywana potrawa gra w opowiadaniu rolę drugoplanową, incydentalną – ale rozpoznawaną; mniej przyciągają uwagę teksty, w których wychodzi na pierwszy plan lub staje się pretekstem do opowiedzenia całej historii ("Tajemnica na słodko" Agnieszki Lis – skądinąd, uroczy sposób udokumentowania przez Autorkę Jej rodzinnej tradycji). Nie wszędzie sprawdzają się również ograniczenia narzucane przez krótką formę: akcja rozkręca się powoli, a potem nagle i niespodziewanie przyspiesza, szczególnie w przypadku opowiadań kryminalnych ("Sekretny składnik" Alka Rogozińskiego, "Cytrusy i migdały" Małgorzaty Oliwii Sobczak – nawiasem mówiąc, jeśli ten tytuł to nawiązanie do Rodzynków i migdałów, to ja to kupuję!).

Święta w większości domów rzadko przypominają obrazki z reklam i gazetek sklepowych: w domownikach narastają kumulowane od miesięcy emocje, doprowadzając do spektakularnych wybuchów w najmniej spodziewanych momentach. Wigilijne opowieści wiernie oddają tę atmosferę – jako się rzekło, są w większości „gorzko-słodkie”, i to jest wielką ich zaletą: najlepiej czyta się te teksty w antologii, w których pracujemy na silnym konflikcie ("Wśród nocnej ciszy" Karoliny Głogowskiej), emocjach ("Ostatnia gwiazdka" Tomasza Betchera) lub humorze ("Śledzie ze słoika" Mileny Wójtowicz).

W opisie dla recenzentów Wydawnictwo kusiło „nietypowością” świątecznych tekstów, i założenie to spełniono w całej rozciągłości: nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek czytała opowiadanie o samoświadomym systemie rozdziału przesyłek kurierskich ("Paczkomat" Jagny Kaczanowskiej – ech, chciałoby się poczytać więcej o losach tych bohaterów…), rybie na torowisku tramwajowym ("Karp się pani ożywił" Jacka Galińskiego), albo śledziach z cebulą użytych w charakterze broni zaczepno-obronnej ("Śledzie w słoiku").

Duży plus należy postawić także przy tych opowiadaniach, w których pojawiają się bohaterowie znani już czytelnikom: o ile o panią Zofię z powieści Jacka Galińskiego byłam absolutnie spokojna, o tyle zastanawiałam się mocno – mówiąc oględnie – nad sensem wprowadzania do świątecznych opowiadań bohaterki cyklu o szamance od umarlaków Martyny Raduchowskiej, czy diabła z „piekielnej” trylogii Katarzyny Bereniki Miszczuk. Nie z mojego powodu, nie (moja miłość do uprawnianych przez obie Autorki gatunków jest powszechnie znana): ale ze względu na drugą recenzentkę antologii, moją prywatną matkę, którą cechuje… chłodne… nastawienie do fantasy, SF i horroru.

Co się okazało? Ida i Azazel WYGRALI tę antologię. Formuła, na której zbudowane są opowiadania "Wszelki duch" Martyny Raduchowskiej oraz "Gdzie Mikołaj nie może… " Katarzyny Bereniki Miszczuk, przypadła do gustu osobie, która zazwyczaj mocno kręci nosem na wszelkie przejawy Niesamowitości w literaturze (a zarazem zaczytuje się w historiach szczęśliwych miłości, więc…?). Niskie ukłony kieruję do Martyny Raduchowskiej za pouczające instrukcje w dziedzinie postępowania z duchami w okresie świątecznym, oraz do Katarzyny Bereniki Miszczuk za przypomnienie mi, że pewne miasto nazywa się MIRA, nie Mitra. Codziennie uczymy się czegoś nowego, i zaskakujemy niebanalnymi rozwiązaniami.

Reasumując: w "Wigilijnych opowieściach" znajdzie się coś przyjemnego i dla osób poszukujących tradycyjnych, sercogrzejących obrazów Świąt, jak i zupełnie nowych standardów i tradycji okołoświątecznych. Osobiście od kilku lat identyfikuję się mocno z jedną z bohaterek, i mój stosunek do „tych dni” w grudniu można opisać następująco: "[Chcę,] żeby mnie wszyscy zostawili w spokoju. Żebym mogła się na jeden dzień schować pod poduszkę i nie musiała być dzielna, pracowita, grzeczna i uprzejma, żeby nikt ode mnie nie oczekiwał, że będę dobrą córką i siostrą, tylko dlatego, że są te cholerne święta, bo one w ogóle nie są wesołe!..."

I tego, poniekąd, życzę Wam, P.T. Czytelnicy, do spółki z Autorami "Wigilijnych opowieści": żebyście mogli spędzać Święta PO WASZEMU, tak tradycyjnie czy niesztampowo, jak tylko macie ochotę. Żeby nikt Wam nie mówił, jak macie się w tym czasie czuć, jak – ani co – świętować, ani jak szeroko się uśmiechać. Bo czasami nie ma powodów do śmiechu, i to również jest dobre.

Mamy jeszcze miesiąc z hakiem. Zaczerpnijmy inspirację z literatury, i zastanówmy się, co zrobić, żeby nadchodzące Święta były naprawdę NASZE. (Jedna uwaga: może nie zaczynajmy od razu od trupa w windzie…)

Ps. "Last Christmas" zostało wspomniane w antologii dwukrotnie, a teraz Wy również słyszycie je w głowie. Nie ma za co.

Ciężko się pisze o czymś tak literacko wyeksploatowanym, jak Święta, nie popadając przy tym w schematy. Wiemy, jak jest: pierwsza gwiazdka, Mikołaj, prezenty, słodycz wylewająca się z każdego kąta wraz z kolędami rodzimymi i obcymi, pewnie jakieś wyznania, spotkania i powroty, okraszone odrobiną dziegciu w postaci choroby i/lub śmierci jednego z bohaterów – a na to wszystko...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Cyberpunk Girls Krystyna Chodorowska, Magdalena Kucenty, Gabriela Panika, Martyna Raduchowska, Jagna Rolska, Agata Suchocka
Ocena 6,7
Cyberpunk Girls Krystyna Chodorowsk...

Na półkach:

Jesień 2020 cyberpunkiem stoi – czekamy na premierę pewnej gry, schodzimy coraz głębiej w czeluści światów wirtualnych, zmuszeni ograniczać aktywność w „realu” – a najnowsza antologia Wydawnictwa Uroboros bardzo zgrabnie się w ten trend wpasowuje.

Od wydania "Neuromancera" Williama Gibsona, powieści zwiastującej świt ery cyberpunku jako gatunku literackiego, minęło 36 lat: mimo upływu czasu (oraz gwałtownych zmian cywilizacyjnych, piszących własne scenariusze rozwoju ludzkości), rozważania o naturze człowieka i maszyny, duszy i Boga, stanowią nadal wybitnie nośny temat dla pisarzy – i pisarek, albowiem "Cyberpunk Girls" to antologia złożona z opowiadań napisanych przez kobiety: aczkolwiek, parafrazując drugą część znanego powiedzenia, niekoniecznie „dla kobiet”. W pewnym momencie lektury czytelnik zapomina, że wszystkie teksty zostały napisane przez kobiety: chyba tylko ZNACZNIE niższy, niż to w tym gatunku przyjęte, poziom seksualizacji bohaterek może naprowadzić czytającego na ten trop. Same bohaterki również są „konkretne”, interesujące i wielowymiarowe; czasami ich udział w fabule jest nieco incydentalny ("Mindblow" Martyny Raduchowskiej, najkrótsze opowiadanie zbioru), lub też w miarę rozwoju akcji nacisk fabularny przesuwa się z jednej postaci na inną ("Amber" Jagny Rolskiej), w efekcie czego pozostajemy cokolwiek nienasyceni, życząc sobie więcej informacji o obu kobietach.

Zacznijmy od początku: czego możecie się spodziewać po "Cyberpunk Girls", oprócz opowieści snutych z (oczywistej lub nie) perspektywy kobiet? Antologia zawiera większość „typowych” motywów cyberpunkowych: współistnienie ludzi i maszyn, pytania o sens życia i istnienie duszy, strach przed obcymi, przeniesienie życia w sferę wirtualną, VR/AI, modyfikacje cybernetyczne czy klimat post-apokaliptyczny. Widać jednak, jak bardzo „fabułogenna” stała się dla Autorek pandemia, i płynące z niej wprowadzanie dodatkowych czy mocniej zarysowanych elementów dystansu społecznego, ograniczenia obszaru życiowego czy walki o utrzymanie się na powierzchni na skutek choroby – rzeczywistość, którą widzimy za oknami, okazała się bardziej przerażająca, niż dramatyczne wizje przyszłości.

Typowe czy nie, elementy, z których budowanych jest świat w estetyce cyberpunku można łączyć na tyle dowolnie – w sposób ograniczony wyłącznie wyobraźnią Pisarek – że nieuchronne stają się wprowadzenia i „opowiadanie” (sic!) czytelnikowi świata stworzonego przez Autorki: rodzaj oswajania z zasadami funkcjonowania przedstawionej rzeczywistości. Niektóre motywy pojawiają się częściej niż inne: indywidualny interfejs, ukrywanie twarzy; następnie: sposoby wprowadzania do organizmu substancji bądź informacji z zewnątrz (wszczepki, wczepki, zaczepy). Naturalne są również skojarzenia z innymi (u)tworami kultury w klimacie cyberpunku: w "Nitro" Agaty Suchockiej znajdziemy sceny rodem z "Repo! The Genetic Opera", a "Dziewczyna, której nie było" Magdaleny Kucenty budzi jak najlepsze skojarzenia z "Matrixem". Na uznanie zasługuje również podkręcenie istniejącej topografii świata do rzeczywistości cyberpunkowej w opowiadaniach Jagny Rolskiej – czytając "Spandau", nabrałam wręcz ochoty na przeniesienie się do „tamtego” Berlina.

Mamy więc w "Cyberpunk Girls" interesujące wybory kreacjonistyczne, i ciekawe postacie kobiece: rozpaczliwie próbujące utrzymać się przy życiu, nawet za cenę kompromisów moralnych ("Heartbyte" Martyny Raduchowskiej), dążące po trupach (sic!) do realizacji swoich marzeń ("Nitro"), czy wreszcie – prowadzące niebezpieczną grę z przedstawicielami prawa i/lub bezprawia ("Dotknąć ciemności" Krystyny Chodorowskiej i Gabrieli Paniki). Wszystkie opowiadania antologii reprezentują poziom od poprawnego po wysoki – pomysłom z "Mindblow" i "Amber" przydałoby się pogłębienie i rozwinięcie – natomiast jako swoje osobiste „faworytki” wymieniam "Dotknąć ciemności", studium ksenofobii, niezrozumienia oraz nieufności (a także historię o zapewnieniu bezpieczeństwa dzieciom w sieci, oraz o przesunięciu obowiązku wychowania ich na nie-rodziców: brzmi znajomo?); "Nitro", o mrocznych powiązaniach wewnątrz pseudo-rodzin, oraz o poświęceniu, na jakie gotowiśmy się zdobyć, aby zrealizować nasze marzenia; wreszcie: "Heartbyte", za tak trafne wypunktowanie absurdów okołopandemicznych, że już na dziesiątej stronie miałam ochotę zamknąć książkę i zgłosić zażalenie, bo ja to przecież przyszłam poczytać dla przyjemności?! (Żart, oczywiście, czytało się znakomicie).

Czy polecam zatem "Cyberpunk Girls", już gdy piszę te słowa (8 listopada) dostępne w ebooku, a od 12 listopada także w formie papierowej? Owszem, tak: aczkolwiek od razu przestrzegam, że możecie zakończyć lekturę tej antologii z poczuciem niejakiego niedosytu. Drogie Wydawnictwo, może warto pójść dalej w tym kierunku, i opublikować powieść/powieści w podobnym klimacie?... (Najlepiej ponownie z okładką Tomasza Majewskiego, który, jak zwykle, nie bierze jeńców.)

Jesień 2020 cyberpunkiem stoi – czekamy na premierę pewnej gry, schodzimy coraz głębiej w czeluści światów wirtualnych, zmuszeni ograniczać aktywność w „realu” – a najnowsza antologia Wydawnictwa Uroboros bardzo zgrabnie się w ten trend wpasowuje.

Od wydania "Neuromancera" Williama Gibsona, powieści zwiastującej świt ery cyberpunku jako gatunku literackiego, minęło 36 lat:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Drodzy Państwo – Ałtorka Kisiel „wzięła i znów to zrobiła”.

Trzecia część przygód Bożydara Antoniego Jekiełłka zaczyna się do focha: u progu wakacyjnej mañany Licho stanowczo stwierdza, że życzy sobie zauczestniczyć w przygodzie. I całkiem słusznie – pamiętajmy, że Bożek ma już „na koncie” wyprawy w zaświaty oraz do przednadpiekla (i okolic), w których Licho nie mogło mu towarzyszyć – czas więc byłby najwyższy zabrać anioła na przygodę! Ale skąd wziąć takową, kiedy w perspektywie ma się wyłącznie wakacyjną błogość o smaku truskawek i czereśni?... Na szczęście dorośli podejmują dramatyczną decyzję o rozpoczęciu Wielkiego Remontu (współczuję gorąco), i wysyłają duet chłopięco-anielski pod skrzydła cioci Ody, oraz niezawodnego czorta stróża z tyłoprzodozgryzem. I wszystko mogłoby być absolutnie wspaniałe – Licho i Bazyl! Licho! I!! Bazyl!!! – ale dość szybko okazuje się, że na drodze do sielanki, sielskości, i nieuchronnego przejedzenia racuchami staje nagle Wielki Wróg, z pozoru niewyględny, a jednak: wybitnie trudny do pokonania…

Jest bowiem trzecie „Małe Licho” opowieścią z morałem i przesłaniem, acz bez ciężkostrawnego dydaktycznego smrodku; kto zechce zatrzymać się na warstwie czysto rozrywkowej, na pewno się nie zawiedzie, i przeżyje szereg wzruszeń i uniesień, chociażby przy scenie pierwszego spotkania Licha z Bazylem: nikogo nie powinien dziwić fakt, że nasz ulubiony anioł podszedł do tematu bardzo poważnie, i odpowiednio się do tematu przygotował (pisząca te słowa uważa, że nie sposób nie polubić istoty, która przybywa w nasze progi z tak hojnymi darami), a reakcja Bazyla jest adekwatna do sytuacji.

Na co więc może liczyć osoba czytająca trzecią część opowieści o Bożku i Lichu, z przemile widzianym udziałem Bazyla, Ody et consortes? Och, z całą pewnością na dynamiczne zwroty akcji, na wyzwania, z którymi dziesięcioipółletni chłopcy nie muszą sobie poradzić (ale chyba jednak chcą); na kontrowersyjne acz odważne opinie o powieściach przygodowych, na quizy na tematy mitologiczne, na Ossę w trybie matki-kwoki, oraz na cytat z pewnej popularnej franczyzy, który nabiera CZTERECH dodatkowych wymiarów w interpretacji Bazyla. (Umarłam, i nadal nie żyję.)

I to, w zasadzie, już by sprzedawało tę książkę starym i nowym czytelnikom, i czyniło z niej wybitnie przyjemną lekturę (po)wakacyjną: ale dochodzi tu do głosu jeszcze jeden aspekt, całkiem niechcący wpasowujący się w dyskurs społeczno-polityczny zapoczątkowany w tym kraju 7 sierpnia 2020.

Oto dwa cytaty, zupełnie bez kontekstu. Po pierwsze:

"Ludzie, mój drogi Bożku, mają tę cudowną właściwość, że zawsze widzą wyłącznie to, co chcą. Zdziwiłbyś się, jak wiele potrafi im umknąć przy zaledwie odrobinie wysiłku."

I po drugie:
"Ani ciebie nikt nie zmieni nawet najzłośliwszymi słowami, ani ty nie zmienisz nikogo, powtarzając „wcale że nie” coraz głośniej i głośniej. Trzeba czegoś więcej, dużo więcej. Trzeba żywego przykładu, czynów. Możesz mi wierzyć, Bożku, ludzie nie zmieniają się tylko dlatego, że ktoś na nich nakrzyczał."

Nie jest tu istotne, o czym lub o kim mówimy: istotna jest absolutna uniwersalność obu tych stwierdzeń. W prostej i zwięzłej formie Bożek dowiaduje się czegoś, co powinno być jasne i zrozumiałe zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych: wielokrotnie stajemy w życiu przed koniecznością skonfrontowania naszych poglądów z kimś, kto myśli, mówi, i czuje inaczej, niż my. Prawdziwą dojrzałość osiąga się w momencie wyjścia poza własne JA, i spojrzenia na coś (lub kogoś), co postrzegamy jako obce i wrogie – z zewnętrznej perspektywy, w sposób, który umożliwia nam poznanie wszystkich punktów widzenia. Nie jest to łatwe – wszyscy chcielibyśmy, żeby słowo „kompromis” oznaczało czyjeś przychylenie się do naszej opinii, niekoniecznie vice versa – ale czytelnik, wraz z Bożkiem, przekonuje się, że opuszczenie naszej strefy komfortu może mieć zaskakująco pozytywne skutki.
Nie musimy przecież od razu lubić wszystkich. Wystarczy, że ich szanujemy – nawet, a może ZWŁASZCZA, jeśli mają inne poglądy niż my.

I za tę myśl bardzo Ałtorce dziękuję. A P.T. Czytelnikom polecam zaznaczenie 2 września w kalendarzu najbardziej brokatowym kolorem, jaki macie pod ręką – w tym roku wakacje zostają oficjalnie przedłużone. Przynajmniej dopóki nie skończycie czytać „Małego Licha i lata z diabłem”… no, powiedzmy, trzeci raz.

Przemiłej lektury, alleluja!

Drodzy Państwo – Ałtorka Kisiel „wzięła i znów to zrobiła”.

Trzecia część przygód Bożydara Antoniego Jekiełłka zaczyna się do focha: u progu wakacyjnej mañany Licho stanowczo stwierdza, że życzy sobie zauczestniczyć w przygodzie. I całkiem słusznie – pamiętajmy, że Bożek ma już „na koncie” wyprawy w zaświaty oraz do przednadpiekla (i okolic), w których Licho nie mogło mu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Jak się nazywa faceta, z którym się sypia… powiedzmy, przez dziewięć lat.. robi mu się śniadania i awantury, obchodzi razem urodziny, przez dziewięć lat nosi się to, co mu się podoba, jest się miłym dla jego przyjaciół, i on zawsze jest w domu, ale od początku wiesz, że to donikąd nie prowadzi, on sobie kogoś znajdzie i to nie będziesz ty, uzgodniliście to na wstępie, on sobie kogoś znajdzie i za niego wyjdzie… Jak się nazywa takiego gościa?"

Artur Marny (w oryginale: Arthur Less; w polskim tłumaczeniu autorstwa Doroty Konowrockiej-Sawy zastosowano genialny chwyt w postaci odmieniania nazwiska bohatera jak słowa obcojęzycznego, a więc: Marny’ego, Marny’emu, etc.), jeszcze-nie-pięćdziesięcioletni pisarz, nie potrafi pogodzić się z tym, że jego były kochanek Freddy bierze ślub z innym mężczyzną. Nie mogąc tak po prostu nie zjawić się na ceremonii – Artura łączą skomplikowane więzi przyjaźni i nienawiści z ojcem Freddy’ego – przyjmuje zatem wszystkie zaległe propozycje i zaproszenia, aby mieć wiarygodną wymówkę dla swojej nieobecności. Rozpoczyna od Nowego Jorku (żeby poprowadzić spotkanie autorskie popularniejszym, choć cierpiącym akurat na zatrucie pokarmowe, pisarzem - i dowiaduje się, że jego najnowsza powieść nie zostanie wydana), skąd uda się do Meksyku (uświetnić swoją obecnością panel dyskusyjny poświęcony twórczości swego byłego kochanka… w towarzystwie byłej żony owego kochanka), Włoch (brać udział w ceremonii przyznania nagrody literackiej, na otrzymanie której nie ma, niestety, szans), Niemiec (przekonać się, że jego znajomość niemieckiego nie jest tak znakomita, jak lubi to sobie wyobrażać), Francji (uciekać przed wiadomościami o ślubie Freddy'ego), Maroka (utknąć w burzy piaskowej w przededniu swoich urodzin), Indii (zniszczyć ostatni dobry garnitur) i Japonii (zgubić bagaż). Po drodze nawiązuje nowe romanse i odnawia stare znajomości, usilnie próbując wypełnić w sobie pustkę po związku-nie-związku (bo przecież przez cały czas liczył się z tym, że Freddy prędzej czy później go opuści; a jednak, A JEDNAK!...) jazgotem nowych wydarzeń. Jestem lękiem starości, jestem lękiem samotności – tłumaczy w łamanym niemieckim – lecz gdy w ostatniej scenie powieści wkracza ponownie na schody prowadzące do swojego domu w San Francisco, jest o wiele lepszym (i, być może, szczęśliwszym) człowiekiem niż ten, który uciekał w podróż.

Podobnie – radośniej, spokojniej, przyjemniej – czuje się również czytelnik, który dał się porwać w tę podróż razem z Marnym.

-

Andrew Sean Greer, autor pięciu bardzo dobrze przyjętych powieści (Madonna kupiła prawa do sfilmowania "The Impossible Lives of Greta Wells"!), twierdzi, że pomysł na "Marny’ego" (powieść, którą napisał „dla siebie”) przyszedł mu do głowy podczas kąpieli w wodach zatoki San Francisco. Być może odbyło się to podobnie, jak u Marny’ego, który wykorzystuje samotność podróżnika aby kompletnie zmienić charakter książki, nad którą obecnie pracuje: "A jeśli ta powieść nie będzie wcale rzewna i przejmująca? Jeśli to nie będzie historia smutnego faceta w średnim wieku krążącego po rodzinnym mieście, wspominającego przeszłość i lękającego się przyszłości, perypatetyzm żalów i upokorzeń, wietrzenie samotnej męskiej duszy? Jeśli nie będzie nawet zwyczajnie smutna?" Zarówno w przypadku autora, jak i jego bohatera, pomysł okazuje się strzałem w dziesiątkę: Marny wreszcie kończy swoją książkę, a "Marny" staje się pierwszą od wielu lat powieścią KOMEDIOWĄ uhonorowaną nagrodą Pulitzera.

Humor Greera nie należy przy tym do kategorii nerwowego, slapstickowego chichotu: to raczej znaczące mrugnięcie w stronę czytelnika, wciągnięcie go w intelektualną grę skojarzeń i tropów kulturowych, w której sukces odnosi się wraz z uśmiechem w kierunku bohatera, a nie – śmiechem z jego perypetii. Marny, "pierwszy homoseksualista, jaki się kiedykolwiek zestarzał", jest przekonany o własnej – nomen omen – marności i niedoskonałości; nie bierze pod uwagę, że jeszcze może go spotkać w życiu coś pięknego: i wskutek tego częstokroć kompletnie lekceważy łaskawe zrządzenia losu. Czytelnik przygląda się jego perypetiom z pewnego rodzaju serdecznym zażenowaniem: ile jeszcze „subtelnych” wskazówek musi dać Marny’emu los, żeby nasz bohater w końcu zrozumiał, że być może jest (jak mu się wydaje) "kiepski w byciu sobą" – ale bynajmniej nie oznacza to, że jest w jakikolwiek sposób niegodny miłości i szczęścia. Przeciwnie: kibicujemy Marny’emu tym goręcej, im więcej niepowodzeń spotyka go w podróży. Marny, współczesny Fileas Fogg, nie ma do wygrania żadnego zakładu: poza, być może: tym jednym – przekonaniem się, kim jest ON SAM, pięćdziesięcioletni, samotny gej na wędrówce.

Podróż Marny’ego można śledzić na mapie i na Instagramie (powstał specjalny profil ze zdjęciami miejsc, które nasz bohater mógł odwiedzić podczas swojej wędrówki przez cztery kontynenty): a czytelnik ma okazję odbyć podobną wyprawę w głąb siebie samego.

-

"Jak to jest, że w średnim wieku tyle rzeczy potrafi człowieka znudzić – filozofia, radykalizm, wszystkie te niepożywne erzace – a zawód miłosny nadal tak dotkliwie rani może przez to, że wciąż znajduje nowe źródła? (…) Czy można uniknąć go inaczej, niż wyrzekając się miłości na zawsze? Ostatecznie [Marny] nie znalazł innego rozwiązania." Może to i dobrze? Gdyby Marny pozostał w domu, rozpamiętując swój związek z Freddym i mając za towarzystwo jedynie kilka butelek wina, nie znaleźlibyśmy się z nim na wędrówce ku spokojnej konstatacji: większość rzeczy, które przydarzają nam się w życiu, zależy od kogoś zupełnie innego. To, co Greer nazywa "wariacką patchworkową kołdrą życia pisarza: w sumie ciepłą, choć zawsze przykrótką", jest w istocie wyzwaniem (dla Marny’ego, dla Freddy’ego, dla bohaterów powieści i dla jej czytelników) i wezwaniem do otrząśnięcia się, strzepnięcia kołdry, i podjęcia decyzji: spruwamy całość i zaczynamy od nowa, czy raczej dokładamy kolejny rządek kwadratów? Czy naprawdę jest nam AŻ TAK ŹLE w życiu? Marny nie spodziewał się, że jego niefrasobliwe podejście do związku z Freddym („och, jestem dla ciebie za stary; i tak mnie w końcu zostawisz, więc nie przyzwyczajaj się do mnie!”) kiedyś się na nim zemści, i przyjdzie mu skonfrontować własne wyobrażenia o „wolnej miłości” z brutalną rzeczywistością osamotnienia. Nie potrafiąc się pogodzić z przegraną, wyjeżdża, żeby przemyśleć i poukładać sobie pewne sprawy: ale kiedy wraca do San Francisco, okazuje się, że nie był w tej wyprawie ku – bardzo to amerykańskie pojęcie – samoodkrywaniu [się] osamotniony.

W czasach izolacji i przymusowego oddalenia od naszych bliskich (lub wręcz przeciwnie), dobrze jest sobie przypomnieć, że każdy z nas jest dla siebie celem najważniejszej podróży – a żeby na nią wyruszyć, nie trzeba koniecznie wychodzić z domu.

Można za to zamknąć książkę Andrew Seana Greera, i z uśmiechem satysfakcji zaplanować wycieczkę śladami Marny’ego, mając nadzieję, że jeszcze będzie na świecie spokojnie i normalnie…

"Jak się nazywa faceta, z którym się sypia… powiedzmy, przez dziewięć lat.. robi mu się śniadania i awantury, obchodzi razem urodziny, przez dziewięć lat nosi się to, co mu się podoba, jest się miłym dla jego przyjaciół, i on zawsze jest w domu, ale od początku wiesz, że to donikąd nie prowadzi, on sobie kogoś znajdzie i to nie będziesz ty, uzgodniliście to na wstępie, on...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trudno jest napisać trylogię, w której każdy tom trzyma wysoki poziom, a fabuła poszczególnych części tworzy spójną całość. Czasami ta sztuka nie udaje się nawet najlepszym (cykl husycki, kaszl, kaszl). A cała sprawa nabiera rumieńców, kiedy autor popełnia DRUGI tom trylogii na CZTERY LATA przed tomem pierwszym...

Podsumujmy. Chronologicznie, historia zaczyna się od panien Stern, w powieści "Toń" (data pierwszego wydania: maj 2018). W ostatnich zdaniach tejże Matylda Bolesna i Ramzes obserwują Salkę Przygodę, nową sublokatorkę sióstr Bolesnych i bohaterkę drugiego tomu cyklu wrocławskiego - "Nomen Omen" (data pierwszego wydania: luty 2014). Czytelnik, który trafił na twórczość Marty Kisiel w ciągu ostatnich dwóch lat, mógł przeczytać "Nomen Omen" przy okazji wznowienia (z PRZEPIĘKNĄ okładką autorstwa niezawodnego Tomasza Majewskiego) w roku 2019, i zastanowić się: ale hola, jak to, po co te wszystkie kombinacje? Skoro chodziło o znalezienie grobu pradziadka Salki, pogrzebanego potajemnie pod koniec drugiej wojny światowej – czy nie prościej byłoby zwrócić się o pomoc do „moralnie ambiwalentnego” strzygonia, lub jednej ze znajomych psychopompek (właśnie wymyśliłam tę wersję, i jestem dumna!), zamiast biegać bez sensu po wrocławskich nekropoliach?! Ano, Drogi Czytelniku, nie byłoby prościej, albowiem w momencie pisania Nomen Omen ani Ramzes, ani panny Stern nie zaistnieli jeszcze w Kisielversum…

I oto przychodzi "Płacz", tom trzeci, spinający całą historię – i trzeba w jakiś sprytny sposób ogarnąć tę nietypową sytuację. Czy się udało?

A jak nie, jak tak!

-

Mam grupę przyjaciółek, które na każdy otrzymany przeze mnie egzemplarz recenzencki książki Marty Kisiel reagują zdrową zazdrością, i pytają, jak jest. Tym razem pytanie było nieco inne: Czy "Płacz" powoduje straty emocjonalne? No cóż… Od wydarzeń opisanych w "Toń" upłynęło niewiele czasu; od śmierci Mili Bolesnej w "Nomen Omen" jeszcze mniej: to chyba naturalne, że bohaterowie (a szczególnie bohaterki) muszą przepracować swoje traumy, i nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości: z niedawno odkrytymi mocami (Eleonora) tudzież we – względnej – normalności (Jaga i Matylda). Nie jest łatwo, mili moi – szczególnie gdy jedna z panien Stern znika w tajemniczych okolicznościach, po Ramzesie również ginie wszelki ślad, a telefon sióstr Bolesnych ponownie przemawia wielogłosem niewiadomego pochodzenia… W poszukiwaniu odpowiedzi na nowe i stare pytania, nasi bohaterowie wyruszają w zaśnieżone Góry Sowie, aby stanąć oko w oko z historią najnowszą i mniej nową, naprawić dawne błędy i uciszyć zmory: czasami bardzo dosłownie. Czy im się uda, i wyjdą z tej przeprawy bez szwanku? A, to się dopiero okaże…

-

Wiadomo nie od dziś, że Marta Kisiel lubuje się wielce w zgłębianiu historii Wrocławia i Dolnego Śląska (ze szczególnych uwzględnieniem pierwszej połowy ubiegłego wieku): było to widać wyraźnie w poprzednich tomach cyklu wrocławskiego, i nie inaczej jest w przypadku "Płacz". Zanurzenie bohaterów w głębiny czasu – dosłownie i w przenośni – pozwala czytelnikowi poznać fakty, o których zazwyczaj nie uczy się w szkole ani nie wspomina w podręcznikach: tu wielkie chapeau bas dla Ałtorki za odważne branie się za bary z tymi aspektami historii narodowej i regionalnej, o której wiele osób chciałoby możliwie jak najszybciej zapomnieć. Tymczasem: trzeba pamiętać, trzeba rozmawiać (prawda, Gerd?), i brać odpowiedzialność za to, co od nas zależy.

I pomagać, jeśli tylko można.

Aby nie zdradzać zbyt wiele z fabuły, powiem krótko: w odciętym od świata pensjonacie w Górach Sowich dzieją się rzeczy dramatyczne i niesamowite. Na jaw wychodzą pilnie strzeżone sekrety – dawne i nowe – miłość nie zawsze triumfuje (chociaż…), a przeznaczenie można oszukać. Panny Stern, Matylda oraz ich kawalerowie (ha!) będą kilkakrotnie stawać przed wyborem: zawrócić, czy przeć naprzód? Odnaleźć zgubę, której poszukuje nowy znajomy Eleonory, czy przyjąć, że sprawa jest przesądzona i nic nie da się zrobić? Zaakceptować zmiany, jakie w nich zachodzą (żadna ze Sternówien nie będzie już taka sama: a największa taka zmiana czeka na... Dżusi, czego zapewne niewielu czytelników Toń mogłoby się spodziewać), czy walczyć przeciw nim do upadłego?

Poświęcić wszystko dla dobra ogółu, czy… wykazać się odrobiną zdrowego egoizmu?

Celowo piszę ogólnikami, ponieważ znaczna część fabuły "Płacz "rozgrywa się nie w ruinach zamków, starych sztolniach, czy śniegiem zasypanych pensjonatach, ale w sferze psychologicznej (moralnej), i to od Was, P.T. Czytelnicy, zależeć będzie ostateczna interpretacja finału tej historii.

Ja odpowiadam na pytanie moich przyjaciółek: YHY…

-

Dwie rzeczy, o których musicie wiedzieć, zanim przystąpicie do lektury: po pierwsze, powieść składa się z fragmentów oznaczonych jako „Teraz” i „Przedtem”, a sposób, w jaki Ałtorka kończy i rozpoczyna dwie retrospekcje wprawił mnie w drgawki z ekscytacji. Hitchcock? Jaki Hitchcock, panowie! Amator, w ogóle nie umiał w budowanie napięcia… Konkludując: podczas lektury nie będzie Wam potrzebna kawa, przyspieszone tętno i podwyższone ciśnienie – gwarantowane!

A po drugie: nie zgadzam się z Ałtorką w jednej, dość zasadniczej kwestii. Oto zaszyfrowany fragment żywiołowej dyskusji naszych bohaterów:

"-No to może X? – zaproponował Karolek.
-Ta, jasne, i co jeszcze? Może Y?!
- A co jest złego w Y?
-WSZYSTKO – odparły jednomyślnie siostry Stern."

Otóż, Ałtorko Droga – mam-ci ja to X o jakieś trzy miesiące dłużej, niż Ałtorka ma Y, i jestem gotowa zamienić się z Ałtorką w dowolnie wybranym przez Ałtorkę momencie, gdyż X to zło wcielone. Rzekłam!

-

Czytać więc "Płacz", czy nie czytać? Czytać, a jakże – ale przystępować do lektury ze świadomością, że – nomen omen (ha!) – płacz może stać się częścią Waszego doświadczenia tej książki.

Ale i tak warto.

Trudno jest napisać trylogię, w której każdy tom trzyma wysoki poziom, a fabuła poszczególnych części tworzy spójną całość. Czasami ta sztuka nie udaje się nawet najlepszym (cykl husycki, kaszl, kaszl). A cała sprawa nabiera rumieńców, kiedy autor popełnia DRUGI tom trylogii na CZTERY LATA przed tomem pierwszym...

Podsumujmy. Chronologicznie, historia zaczyna się od panien...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sally Rooney – rocznik 1991 – nazywana jest wschodzącą gwiazdą literatury irlandzkiej; Zadie Smith pisuje o niej opowiadania (patrz: zbiór Grand Union), w których samą siebie określa jako zmęczoną życiem starszą pisarkę, Rooney natomiast - jako powiew świeżości, przynoszący zmęczonej życiem literatce nową dawkę inspiracji i energii.

Zabrzmiało ciekawie. Przynabyłam w ebooku debiut powieściowy autorki – "Conversations with Friends" – ale zanim zdążyłam się w niego na dobre zagłębić, wpadła mi w ręce druga powieść Rooney: "Normalni ludzie", wydana przez W.A.B. Mimo wyżej wzmiankowanej ciekawości, podeszłam do sprawy z rezerwą: książka została scharakteryzowana jako YA znakomicie oddające głos millenialsów, a streszczenie promocyjne sugerowało, że będziemy mieć do czynienia z opowiastką z cyklu: popularny chłopak i bogata dziewczyna zaczynają ze sobą chodzić, i cała szkoła robi sobie z nich pośmiewisko. Nic bardziej mylnego… choć z drugiej strony, wszystko, co napisano w tak zwanym blurbie rzeczywiście się w "Normalnych ludziach" znalazło.

Tak, Connell i Marianne chodzą do jednej klasy w niedużym miasteczku w zachodniej Irlandii. Tak, ona pochodzi z bogatej rodziny i stanowi obiekt żartów i docinek dla wszystkich rówieśników. Tak, on wywodzi się z niższej strefy klasy średniej, a jego matka sprząta w domu Marianne.

Tak, w klasie maturalnej Connell i Marianne zaczynają ze sobą sypiać, i nikomu o tym nie mówią – ze wstydu.

A potem autorka bierze głęboki wdech, i nurkuje w fabułę, od której czytelnikowi trudno jest się oderwać.

-

Historia opowiedziana w "Normalnych ludziach" obejmuje niewiele ponad cztery lata: w okresie od stycznia 2011 do lutego 2015 roku Connell i Marianne zachowują się w pewnym sensie jak elektrony jednego atomu, krążąc na synchronicznych – niekiedy: przecinających się – orbitach wokół Idei Prawdziwego, Normalnego Życia. Z pozoru oboje są do niego świetnie przygotowani – w praktyce jednak żadne z nich nie jest gotowe na konfrontację z życiem poza bezpiecznymi ramami szkoły, miasteczka, i stałej grupy znajomych. Marianne, ofiara przemocy domowej (w wymiarze psychicznym oraz fizycznym), szuka spełnienia w uległości i masochizmie ("przecież nie oddajemy się komuś tak naprawdę, jeśli godzimy się tylko na rzeczy przyjemne"). Connell, niepotrafiący sobie poradzić z oczekiwaniami, jakie mają wobec niego tak zwani „normalni ludzie” (!), popada w ciężką depresję.

Są więc ze sobą – Marianne i Connell, Connel i Marianne – i nie są, wspierają się i ranią, doskonale wiedząc, jaki kij włożyć w szprychy życia drugiej osoby, żeby zmusić ją do zmiany tempa, do zejścia z ustalonej drogi. Z drugiej strony – są dla siebie niezmiernie ważni; Connell wyznaje jednej ze swoich dziewczyn, że tylko przy Marianne potrafi być naprawdę sobą. "…czasem się wydaje, że ich związek został schwytany w skomplikowaną sieć wywiadowczą i że ta sieć jest formą inteligencji, zawiera w sobie ich dwoje i ich wzajemne uczucia." – To znakomity cytat, świetnie pokazujący, czym tak naprawdę jest dla siebie tych dwoje. Connell wie, że to wsparciu Marianne zawdzięcza odwagę w wyborze własnej drogi życiowej i wyjazd na studia do Dublina, i bardzo liczy się z jej zdaniem. ("Któregoś wieczoru Marianne powiedziała mu, że jej zdaniem „wyrósł na ludzi”. Dodała, że jest miły i że wszyscy go lubią. Łapał się na tym, że często o tym myśli. Przyjemnie było mieć takie wspomnienie. „Jesteś miły i wszyscy cię lubią”.") Sama Marianne, choć studia, stypendia i przywileje podano jej na tacy, nie czuje się godna jakichkolwiek form miłości i dobroci, bo nigdy ich w pełni nie zaznała: nawet jej matka "[w]ierzy, że Marianne brakuje „ciepła”, przez co ma na myśli umiejętność błagania o miłość ludzi, którzy jej nie znoszą". Pomimo dzielących ich różnic, nieporozumień i zaszłości, bohaterowie Rooney wciąż do siebie wracają – i, na jakimś poziomie, żywią do siebie autentyczne uczucie miłości, o której nie potrafią mówić wprost – a nawet jeśli jednemu z nich się to udaje, drugie nie bierze takiego wyznania za dobrą monetę, i nieustannie szuka dziury w całym.

-

"Czy świat jest tak potwornym miejscem, że nie da się odróżnić miłości od najpodlejszych, najbardziej upokarzających form przemocy?"

Być może.

-

Sally Rooney ma niezwykły dar operowania słowem i tworzenia sugestywnych wizji krajobrazów wewnętrznych i zewnętrznych; zręcznie prowadzi narrację, pozwalając się wypowiadać obojgu swoim bohaterom i budując nastrój kolejnych ich spotkań (oddalonych od poprzednich o minuty, dni, tygodnie lub miesiące) za pomocą prostego, acz niezwykle plastycznego języka; absolutnie zachwycił mnie opis wieczoru w ogrodzie, którego fragment niniejszym przytaczam: "Wiśnie wiszą dookoła, połyskując jak niezliczone widmowe planety. Powietrze jest lekkie i wonne, zielone jak chlorofil. (...) Nad nimi niebo jest aksamitnie granatowe. Mrugają gwiazdy, nie dając żadnego światła." Całej tej historii nie sposób jednak nazwać sielankową – język narracji może być jasny i klarowny, bohaterowie jednak nie potrafią się w nim porozumieć, przytłoczeni swoimi doświadczeniami i odgrodzeni od świata kokonem z ludzkich oczekiwań, którym – jak im się zdaje – zmuszeni są sprostać. Korzystają w tym celu z używek, kreacji i sztuczności w przedstawianiu własnej osoby (i osobowości), oraz zachowań ze spektrum sadomasochistycznego, częstokroć czerpiąc z tych ostatnich bardzo bezmyślnie, jeśli nie wręcz: nieświadomie. Nie potrafią zrezygnować z siebie nawzajem – czy może to raczej Connell, z pozoru lepiej przystosowany społecznie do „zwykłego” życia, nie umie odejść od Marianne, jedynej osoby, przy której czuje się stuprocentowo SOBĄ. "Czy kiedykolwiek to, co czuje do niej, będzie przypominało jego uczucia wobec innych? Część tych emocji stanowiła jednak świadomość straszliwej władzy, jaką nad nią miał i wciąż ma, i nie przewidywał, żeby kiedykolwiek miał ją stracić." Ciężko się odstępuje od osoby, która całkowicie się nam oddała: a przynajmniej tak to sobie wyobrażam.

-

Pod koniec książki pada zdanie (wygłoszone przy okazji rozważań na temat depresji oraz walki z tą chorobą), które zaliczam do najlepszych fragmentów przeczytanych przeze mnie w ostatnich miesiącach: "Życie to jest coś, co zabiera się ze sobą we własnej głowie." Connell i Marianne zabierają SIEBIE NAWZAJEM wszędzie tam, dokąd się udają. Ich związek przechodzi przez najdziwniejsze fazy i formy, a koniec książki wcale nie oznacza końca ich pogoni za idealną relacją, pełną miłości, namiętności, i autentycznego zrozumienia. Sally Rooney znakomicie oddaje skomplikowaną naturę ich związku, ani przez chwilę nie pretendując przy tym do miana wszechwiedzącego narratora – przeciwnie, to czytelnik trzyma w dłoniach wszystkie nitki, po których może próbować dążyć do przysłowiowego kłębka. Po pierwszym przeczytaniu "Normalnych ludzi" jestem jeszcze daleka od rozwiązania zagadki uczuć łączących jej bohaterów – odkładam jednak tę książkę bez rozczarowania, lecz z obietnicą, że jeszcze do niej wrócę, żeby ponownie poobcować z (zaiste, nowatorskim i świeżym) pisarstwem Rooney.

Czego i Wam serdecznie życzę.



(Podczas lektury oraz pisania recenzji towarzyszyły mi: muzyka Tori Amos, dźwięk padającego deszczu, artykuły internetowe pisane z okazji dnia walki z depresją, mleczny Oolong, oraz kawa zbożowa o smaku malinowym.)

Sally Rooney – rocznik 1991 – nazywana jest wschodzącą gwiazdą literatury irlandzkiej; Zadie Smith pisuje o niej opowiadania (patrz: zbiór Grand Union), w których samą siebie określa jako zmęczoną życiem starszą pisarkę, Rooney natomiast - jako powiew świeżości, przynoszący zmęczonej życiem literatce nową dawkę inspiracji i energii.

Zabrzmiało ciekawie. Przynabyłam w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gniezno, czasy Bolesława Chrobrego: okres walki starych wierzeń słowiańskich z nową doktryną chrześcijańską; w lasach padają święte dęby, a ludność szemrze przeciwko sojuszowi władcy z Kościołem. Medvid-Kosmacz, woj i doradca księcia, budzi się pewnego poranka w pustym grodzie, z którego nieznani sprawcy porwali wszystkich mieszkańców, zostawiając po sobie przerażające, ptasie ślady – i jednego, nietypowego świadka. Medvid niezwłocznie wyrusza na poszukiwanie zaginionych – a w wyprawie tej towarzyszy mu wyemancypowana wiedźma Gosława, niemiecki rycerz z biskupiej świty, gadający kot-chowaniec o mocno ograniczonym słownictwie, oraz skrzat domowik poszukujący stałej siedziby. Ta połączona więzami przyjaźni i przypadku drużyna napotka na swojej drodze utopce i brzeginki, dosiądzie olbrzymów i zanurzy się w Półmrok: niebezpieczny świat na granicy domeny istot żyjących oraz Nawii – słowiańskich zaświatów. Medvida prowadzi lęk o życie ukochanej kobiety, księcia i jego drużyny: motywacje towarzyszy Kosmacza nie tak łatwo jednak pojąć…

"Żółte ślepia" to wyprawa w głąb słowiańskiej mitologii, do początków państwowości polskiej, gdzie od zarania biją te same, co współcześnie, źródła konfliktów i nieporozumień: chęć zagarnięcia dla siebie władzy nad ludźmi i ich duszami, zaskorupienie w tradycji i niechęć do zmian, agresywne forsowanie swojej woli bez względu na opinię znacznej części społeczeństwa… brzmi znajomo? No, właśnie. Pod płaszczykiem historycznego fantasy przypominającego o bogatej tradycji rodzimej mitologii, Marcin Mortka „przemyca” kilka uniwersalnych prawd o ludzkości w ogóle: czym się kierujemy, co nas motywuje, oraz ile jesteśmy w stanie poświęcić dla „dobra sprawy”. Podobnie jak wiedźmin Geralt, ikona popkultury (!), Medvid stara się kierować w życiu starannie nakreślonym kodeksem postępowania - co, niestety, nie zawsze się udaje; neutralność oraz próby zachowania status quo w czasie dynamicznych przemian społecznych po prostu się nie sprawdzają. Towarzysze Medvida oczekują, że opowie się on po jednej ze stron: książęcej, dążącej do powiększenia dominium Bolka (nawet za cenę sojuszu z Niemcami, reprezentowanymi przez ziejącego nienawiścią do pierwotnych wierzeń biskupa) - lub „starowiernej”, hołdującej tradycjom przodków. Nie chodzi tutaj wyłącznie o to, któremu bogu należy się kłaniać: w "Żółtych ślepiach" bohaterowie walczą o zachowanie tożsamości, i prawa do życia na własnych zasadach. Owszem, czytelnikowi trudno jest (z dzisiejszej perspektywy) zaakceptować ideę ofiar z ludzi składanych na przebłaganie bogów, ale z drugiej strony: metody „krzewienia wiary chrześcijańskiej” w dziesiątym wieku tej ery również nie należały do wybitnie łagodnych…

Historia opowiedziana przez Marcina Mortkę zamyka się w ramach jednej książki – autor wprowadził jednak w "Żółtych ślepiach" tak wiele różnych wątków, że można by z nich stworzyć cały cykl (luźno?) z sobą powiązanych powieści. Świat wierzeń starosłowiańskich to kopalnia pomysłów, w której Mortka zaledwie naruszył jedną z warstw: zaryzykuję stwierdzenie, że wielu czytelników chętnie poczytałoby o dalszych przygodach Medvida i Gosławy oraz o ich podróżach przez puszcze i bezdroża. Pod względem konstrukcji fabuły, "Żółte ślepia" są powieścią drogi – a droga, jak pisał klasyk, wiedzie w przód i w przód, i można nią podróżować daleko poza widoczny horyzont. Można również zawrócić, i spróbować zagłębić się w przeszłość Medvida: co przywiodło tego nie-do-końca-człowieka na dwór Bolka? Skąd wziął swój dwuręczny młot, przywodzący na myśl broń Thora? Jak poznał wiedźmę Gosławę (której, swoją drogą, też należałaby się osobna historia, bo to silna i barwna bohaterka, przed którą drżą olbrzymy - nie mówiąc już o przeciętnych mężczyznach)? Skąd wie tak dużo o przedstawicielach słowiańskiego bestiariusza – których część czytelników powieści spotyka po raz pierwszy właśnie na jej kartach? Stoimy w znakomitym punkcie wyjścia do dalszej podróży: pozostaje mieć nadzieję, że autor nas w nią zabierze…

Krótko i węzłowato: możecie potraktować "Żółte ślepia" zarówno jako zamkniętą historię, jak i jako wstęp do dłuższej opowieści (zbioru opowiadań? Być może, czemu nie?). Jakąkolwiek obierzecie drogę – jeśli poszukujecie nowego głosu w nurcie Slavic fantasy, śmiem twierdzić, że będziecie zadowoleni!

Gniezno, czasy Bolesława Chrobrego: okres walki starych wierzeń słowiańskich z nową doktryną chrześcijańską; w lasach padają święte dęby, a ludność szemrze przeciwko sojuszowi władcy z Kościołem. Medvid-Kosmacz, woj i doradca księcia, budzi się pewnego poranka w pustym grodzie, z którego nieznani sprawcy porwali wszystkich mieszkańców, zostawiając po sobie przerażające,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Uwaga na Clarice. To nie jest literatura. To czarownictwo.” – napisał kiedyś przyjaciel Autorki, zwracając się do swoich znajomych kobiet. Czy miał rację? No cóż. Z mojej perspektywy - na pewno tak.

Kim jest Clarice Lispector, i czy można ją do kogoś porównać w kategoriach literatury polskiej? Zastanawiałam się, czy jest jakaś polska autorka, której książki czytałam ja, moja mama i babcia, podobnie nimi zafascynowane? Niestety, nie przyszło mi do głowy ani jedno nazwisko (podrzućcie coś, proszę!) – tymczasem moja dwudziestoparoletnia przyjaciółka, mieszkanka Recife (o którym traktuje wiele opowiadań Lispector), niebywale się zachwyciła i podekscytowała, gdy powiedziałam, że będę czytać książkę tej właśnie autorki. Clarice Lispector jest nadal powszechnie czytana (i uwielbiana!) w Brazylii, mimo że od jej przedwczesnej śmierci minęło już ponad 40 lat.

Urodziła się na Podolu, w rodzinie ukraińskich Żydów. W 1922, jako dwuletnie dziecko, wyjechała z rodziną do Brazylii, i tu zdobyła wykształcenie – jako jedna z trzech kobiet oraz jedyna Żydówka na Wydziale Prawa Universidade do Brasil. Wyszła za mąż za dyplomatę, urodziła dwoje dzieci; przez lata mieszkała na placówkach dyplomatycznych poza Brazylią, wyobcowana, znudzona, otoczona służbą – i wciąż pisząca. Od dwudziestego roku życia aż do przegrania walki z nowotworem w wieku 57 lat, Lispector stworzyła – oprócz powieści oraz form publicystycznych – ponad 80 opowiadań, po raz pierwszy wydanych w jednym tomie dopiero w roku 2015. Polskie tłumaczenie zbioru ukazało się nakładem Wydawnictwa W.A.B. w połowie października 2019.

Czego możecie się spodziewać po lekturze prozy Lispector? Na pewno: przesunięcia ciężaru gatunkowego z konfliktu dramatycznego na atmosferę oraz uczucia prowadzące bohaterów przez kolejne wydarzenia. Fabuły opowiadań są proste, niekiedy akcja ogranicza się do jednego zdarzenia lub sceny: o wiele ważniejsze jest pokazanie tego, co przeżywane jest wewnętrznie, niż zewnętrznie. Całość spisana jest bardzo charakterystycznym językiem, giętkim i nieoczywistym, z częstymi zmianami narratora i punktu widzenia, z którego opisywane są historie protagonistów. Biografowie i znawcy twórczości Lispector nader często używają do jej opisania słowa „glamour”: chyba niewielu z nas wie, że pochodzi ono od „grammar”, i odnosi się do „fascynacji kobiecej”. Zdolność czarowania, odkrywania przedmiotów i życia jako „całkowicie innych od rzeczywistości” wyglądu zewnętrznego – ta definicja idealnie pasuje do literatury Lispector.

Od "Pierwszych opowiadań" do „Historii ostatnich”, „Opowiadania wszystkie” to zapis całego życia kobiety – powstający przez… całe życie kobiety. To właśnie kobieta jest osią, wokół której obraca się opisywany przez Autorkę świat, bez względu na to, czy jest nią młoda dziewczyna znudzona życiem wśród komfortu i przywilejów, spełniona w swej roli matka i żona, czy ponad osiemdziesięcioletnia, samotna kobieta, odkrywająca po raz pierwszy sekrety masturbacji. W swoich czytelniczych wędrówkach nie spotkałam się nigdy z tak szerokim przekrojem tematów, sprowadzających się do wspólnego mianownika wymagań i obowiązków stawianych kobiecie, oczekiwań jakie ma wobec niej świat – i oporu, jaki bohaterki Lispector stawiają Agresorowi pod postacią mężczyzny, rodziny lub społeczeństwa.

„Skończył się zawrót głowy dobroci”, pisze Lispector. W jednym z Jej wczesnych opowiadań widzimy, jak dziewczynka zaczyna być kobietą, i wszyscy natychmiast zmieniają sposób jej postrzegania, poczynają stosować wobec córki, siostry i wnuczki kompletnie inne standardy. W opowieści z życia „wyzwolonych” studentów, mężczyzna potraktowany jak kobieta (porzucony dla lepszego) obraża się śmiertelnie. Kobieta w prozie Lispector nie zadowala się tym, co oczywiste, łatwe, podane na tacy: przeciwnie, ucieka od zwykłego życia, szuka głębokich emocji.

„Mama przed ślubem, według ciotki Emilii, była petardą, porywczym rudzielcem z własnymi poglądami na wolność i równość kobiet. Ale pojawił się tata, bardzo poważny i wysoki, także z własnymi poglądami na… wolność i równość kobiet. Zły był ten zbieg okoliczności materii. Nastąpiło zderzenie. I dzisiaj mama szyje i haftuje, i śpiewa przy pianinie, i piecze ciasteczka w sobotę, wszystko jak w zegarku i z radością. Ma własne idee, ciągle, ale sprowadzają się do jednej: kobieta powinna zawsze iść za mężem, jak pomocnictwo idzie za sprawstwem (porównanie jest moje, wynik zajęć na wydziale prawa).”

„Wstępnie kochała mężczyznę, którego pewnego dnia pokocha.”

„…zastanowiła się nad okrutną potrzebą kochania. Zastanowiła się nad złem naszego pragnienia bycia szczęśliwym. Zastanowiła się nad dzikością, z jaką chcemy się bawić. I nad tymi wszystkimi chwilami, w których zabilibyśmy dla miłości.”

„…dopóki będę kochać Boga tylko dlatego, że siebie nie kocham, będę znaczoną kością, i gra mojego większego życia się nie odbędzie. Dopóki będę wymyślać Boga, On nie będzie istniał.”

Jeżeli mam być szczera, nie miałam pojęcia, czego powinnam oczekiwać po tej książce. Chciałam poczytać „literaturę kobiecą” (cudzysłów zastosowany jak najbardziej celowo!) z części świata, która kojarzy się głównie z autorami płci męskiej: i nie spodziewałam się, że odnajdę w „Opowiadaniach wszystkich” tak poruszający, kompleksowy obraz kobiety jako bohaterki - w obu znanych językowi polskiemu znaczeniu tego słowa. Niniejszym, zachęcam Was jak najserdeczniej: zróbcie sobie tę przyjemność, i zatońcie w twórczości Clarice Lispector. Ja tymczasem udaję się na poszukiwanie Jej powieści...

„Uwaga na Clarice. To nie jest literatura. To czarownictwo.” – napisał kiedyś przyjaciel Autorki, zwracając się do swoich znajomych kobiet. Czy miał rację? No cóż. Z mojej perspektywy - na pewno tak.

Kim jest Clarice Lispector, i czy można ją do kogoś porównać w kategoriach literatury polskiej? Zastanawiałam się, czy jest jakaś polska autorka, której książki czytałam ja,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Szamanka od umarlaków, zwłaszcza taka, która już raz przeszła przez piekło, o włos uniknęła niebytu i otarła się o śmierć, nie potrzebuje od nikogo pozwolenia. Na cokolwiek. Ani na to, żeby po swojemu przeżyć życie, o które tak zaciekle walczyła, ani by wykonywać swoje obowiązki wedle własnego uznania. Tylko ona jedna wie, jak je należy wykonać. Nikt jej w tym nie wyręczy. I nikt nie powinien. Bo mimo tej wyrwy w sercu, którą zostawiła po sobie dwójka skończonych głupców, zbyt zapatrzonych w siebie, by dostrzec własne dziecko, Idzie niczego nie brakuje. Taka, jaka jest, wystarczy w zupełności. A komu nie wystarczy, niech idzie do diabła. Zrozumiano?"

W trzeciej powieści Martyny Raduchowskiej o szamance od umarlaków, Ida Brzezińska stara się na nowo zdefiniować zakres swojej pracy - swojego powołania? - co do słuszności której nie jest stuprocentowo przekonana, a poza tym: doprowadzić do szczęśliwego końca sprawę Demona Luster, oraz rozwiązać zagadkę tożsamości mężczyzny, którego grób znaleziono w ogrodzie Kusiciela-Karewicza. Przy tej okazji wszystko, co tylko może pójść nie tak, IDZIE (ha!) wybitnie nie tak, trup ściele się gęsto, a Tekla skrywa mroczne sekrety. I wyjątkowo nie jest to (wyłącznie) wina Idowego Pecha.

"Fałszywy Pieśniarz" jest zdecydowanie najmroczniejszą odsłoną opowieści o zmaganiach Idy z "zawodem" szamanki od umarlaków. Oprócz złożonej zagadki kryminalnej, którą próbuje rozwiązać zespół WON-u, główną oś książki stanowi próba odpowiedzi na pytanie, co by się stało, gdyby niegdysiejsze życzenie Idy spełniło się, i szamanka została uwolniona od swego daru. Bez wgłębiania się w fabułę - nie chcę Wam odbierać przyjemności z poznawania kolejnych przygód Idy - powiem tylko tyle: rację miał ten, kto powiedział, żebyśmy uważali na to, czego sobie życzymy, bo jeszcze może się to spełnić...

A skoro już mowa o spełnianiu się czegokolwiek: chcieliście kiedyś, żeby spełnił się jakiś Wasz sen? Pewnie tak - ja, na przykład, przyznaję się bez bicia do takich marzeń. Problem w tym, że koszmar to też rodzaj snu...

Nastrój w książkach Martyny Raduchowskiej ewoluuje podobnie do stylu okładek. "Fałszywy Pieśniarz" jest o wiele straszniejszy i pełen suspensu od poprzednich części cyklu - bynajmniej nie wpływa to jednak negatywnie na płynność czytania tudzież wartkość fabuły. Każdy rozdział przynosi nowe informacje, zwroty akcji oraz pogłębienie wiedzy czytelnika w zakresie wiedzy tajemnej funkcjonującej w opisywanej przez Autorkę rzeczywistości. Dostajemy zatem nową porcję legend, bajęd i klechd (po angielsku nazywa się to ładnie: lore), które wprowadzają nas jeszcze dalej w mistyczny świat Idy oraz jej współpracowników. Przy okazji rozpracowywania sprawy Kusiciela zaglądamy również do "trzewi" komendy WON-u, i przyglądamy się bliżej pracy czytaczy umysłów, korzystających ze... swoistych myślodsiewni, tym różniących się od podobnych artefaktów z literatury światowej, że... czasami wypełniają je nie wspomnienia, ale... pierniczki. Cały sercem popieram ten projekt.

Dużym plusem są również powroty zaprzyjaźnionych z czytelnikami bohaterów (Kwiatek!!), jako również nowe postacie - w tym "zwyczajny" policjant, rzucony w sam środek mocno "nadzwyczajnego" śledztwa, oraz dziewczyna, która stanowi niejako odwrotność Idy... choć nie zawsze i nie do końca. Zaintrygowani? Bardzo dobrze, tak właśnie być powinno!

Jeśli miałabym otwierać Kącik im. Gordona Ramsaya ("What would I do differently?"), to w zasadzie mam "Fałszywemu Pieśniarzowi" do zarzucenia jedną, jedyną, ale za to bardzo poważną rzecz: rażący niedobór Tekli! Taką Teklę, proszę Czytelników, powinniśmy mieć wszyscy: najlepiej w formie sarkastycznego anioła stróża, która przyglądałby się naszemu postępowaniu i zimno stwierdzał: Niech się natychmiast otrzepie i ogarnie!, ilekroć przyjdzie nam do głowy strzelenie sobie w stopę. A nawet w kolano. Niniejszym proponuję zatem Autorce (nie powiem: domagam się, żeby nie wyjść na przepotwornie roszczeniową zołzę, ALE...) rozważenie pomysłu prequela do przygód Idy, poświęconego młodości kochanej ciotki - im dalej w las, tym więcej wskazuje na to, że z Tekli było swego czasu niezłe ziółko... i świetny materiał na powieść!

Podsumowując: "Fałszywy Pieśniarz" świetnie wpasowuje się w klimat serii o szamance od umarlaków, a także klimat ten podtrzymuje i pogłębia. Jeśli jesteście fanami przygód Idy Brzezińskiej, zdecydowanie polecam Wam najnowszą powieść Martyny Raduchowskiej - a co więcej, nieśmiało sugeruję również powtórkę poprzednich tomów... W tym miejscu ważna uwaga: przygotowując się do lektury "Pieśniarza", wróciłam również do opowiadania Autorki z antologii "Harda Horda" - ośmielam się jednak stwierdzić, że (jeśli jeszcze go nie czytaliście, lub planujecie sobie przypomnieć) naprawdę warto jest NAJPIERW przeczytać "Fałszywego Pieśniarza", a dopiero potem "Bezduch". W ten sposób utrzymacie wysoki poziom suspensu, a potem wszystko się Wam ładnie poukłada, o.

Premiera książki przypada na 30. października - zaplanujcie sobie już halloweenowy/samhainowy wieczór w towarzystwie Idy et consortes... i nie zapomnijcie o solidnym zapasie wina, herbatki z melisy, oraz żelków. Przydadzą się...

"Szamanka od umarlaków, zwłaszcza taka, która już raz przeszła przez piekło, o włos uniknęła niebytu i otarła się o śmierć, nie potrzebuje od nikogo pozwolenia. Na cokolwiek. Ani na to, żeby po swojemu przeżyć życie, o które tak zaciekle walczyła, ani by wykonywać swoje obowiązki wedle własnego uznania. Tylko ona jedna wie, jak je należy wykonać. Nikt jej w tym nie wyręczy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początek, odrobina prywaty: tak się złożyło, że mam aktualnie nieco napiętą sytuację rodzinną, i powroty do domu nie napawają mnie szczególną radością. Tym cudowniej czytało mi się "Małe Licho i anioła z kamienia" - przeuroczą, ciepłą opowieść o domu (a nawet: domach) wypełnionych miłością, śmiechem, i ciepłem, które nie bierze się tylko z dobrze działających kaloryferów.

Wszystko zaczyna się od przygotowań do Świąt: i jeśli wydaje Wam się, że – biorąc pod uwagę datę premiery książki – jest jeszcze za wcześnie, żeby naprawdę wczuć się w ten klimat, to muszę Wam od ­razu powiedzieć: mylicie się. Przygotujcie się zatem na ślinotok i świerzbienie w koniuszkach palców na samą myśl o dekorowaniu pierniczków przygotowanych przez Krakersa (i zjadaniu znacznej ich części w ramach absolutnie koniecznej kontroli jakości). Przygotujcie się również na mądre słowa związane z zasadnością obchodzenia świąt przez osoby i istoty spoza chrześcijańskiego kręgu socjo-kulturowego: jeśli kiedykolwiek dziecko wychowywane w myśl takich „nieprawilnych” zasad zapyta Was, czy ma prawo do choinki, prezentów i reszty świątecznego Spielu, serdecznie polecam Wam „pojechanie Konradem Romańczukiem”, i wyjaśnienie osobie małoletniej, z czegóż to czerpali ojcowie Kościoła na etapie ustanawiania kanonu świątecznych tradycji i wierzeń.

Możecie również, za przykładem Konrada, uświadomić małolatowi, że istota zwana aniołem stróżem wywodzi się z mitu demona domowego… i cieszyć się, że nie macie pod ręką widzialnego i namacalnego anioła stróża, który mógłby zareagować na tego typu rewelacje tak, jak to czynią Licho i Tsadkiel w "Aniele z kamienia". I ta właśnie reakcja na potencjalne pokrewieństwo istot z natury rzeczy sobie przeciwstawnych stanowi sedno całej historii.

Tak się bowiem składa, że tak pośród aniołów, jak i demonów (czortów, diabląt, duchów, personifikacji sił natury etc.), zdarzają się osobniki z gruntu dobre/złe, i takie, które – czego czytelnikom Marty Kisiel tłumaczyć nie trzeba – postępują wedle własnego kanonu zasad, który nie pasuje ściśle do przeciwstawnych kategorii zwanych roboczo „ble” i „cacy”. Ałtorka mówi o tym w prostych, żołnierskich słowach, trafiających zarówno do dzieci, jak i do dorosłych o otwartych sercach i głowach:

"-W życiu są pewne zasady, których trzeba przestrzegać bez względu na wszystko.
-Oczywiście, masz rację. W moim świecie te zasady brzmią następująco: broń słabszych, myć ręce przed jedzeniem i nie leczyć infekcji wirusowych antybiotykami. Cała reszta to rzecz względna.
(…)
-Jest dobro i jest zło. Nie można być trochę dobrym ani trochę złym.
-Można. Wystarczy być człowiekiem."

Proste? Niby tak… ale trzeba mieć w sobie pewną elastyczność, i umiejętność wyjścia poza skamieniałą (ha!) bryłę własnych przekonań, żeby posłuchać i usłyszeć, co inni mają nam to powiedzenia.

"Małe Licho i anioł z kamienia" jest więc pogodną i radosną opowiastką o małym chłopcu, nadaktywnym potworze oraz nieoczywistym aniele, spędzających ferie w sercu zaśnieżonego lasu, przy racuszkach z cukrem pudrem i akompaniamencie cymbałków: a jednocześnie znakomicie sprawdza się jako historia dla starszych czytelników, którzy szukają w swoich lekturach przytulności, rodzinnego ciepła, szansy na oderwanie się od brzydkiej rzeczywistości, i… ortograficznej ekwilibrystyki na najwyższym poziomie.

No i teraz to już możecie się na mnie obrażać, bo zaspoilerowałam Wam mnóstwo rzeczy, w sposób wykrętnie oględny i przegadany.

Ale pomijając moją okrutną okropność… cieszmy się! Marta Kisiel upakowała na dwustu stronach – przeplatanych genialnymi ilustracjami Pauliny Wyrt (gdzie moja kolorowanka Kisiel-verse, zapytuję grzecznie?!) – mnóstwo dobra, ciętych ripost, mądrego humoru, oraz właściwie wszystkich swoich bohaterów, zestawiając ich przy tym w zgoła niespodziewane konfiguracje. Poza tym, jak to zwykle bywa w książkach Ałtorki – kiedy jest ciepło, miło i przyjemnie, to jest bardzo ciepło, miło, przyjemnie i rodzinnie: ale kiedy trzeba się bać, to zdecydowanie jest czego, szczególnie jeśli szuka się pewnego zagubionego anioła, mając do pomocy dwa stworzenia z otchłani oraz zielonego tatusia.

Oczywiście można się domyślać, że wszystko skończy się dobrze (Ałtorka pisze już kolejny tom przygód Małego Licha, za co czytelnicy są Jej dozgonnie wdzięczni): po drodze jednak nie obejdzie się bez momentów grozy, malowania macek fioletem, zapadania się w zaspy, tudzież demonicznych wizyt w kuchni – w całkiem przypadkowej kolejności. Są tu również cytaty z poezji romantycznej (co więcej, pełnią istotną rolę w walce z istotami nadprzyrodzonymi!), i do bólu prawdziwe parafrazy dzieł kultury telewizyjnej ("Domowe przedszkole wszystkie dzieci kocha, choć czasem by chciało udusić je trochę…"); są liczne momenty, w których unosi się wzrok znad książki – żeby westchnąć z lubością, otrzeć łzę, lub pójść do kuchni po kawałek ciasta, gdyż Ałtorka nie zna litości dla czytelników walczących z wczesnojesiennym tłuszczykiem - są wreszcie mądre, a nie zamęczone patosem, mądrości życiowe, nad którymi warto się pochylić:

"Ja byłem dla ciebie naprawdę niedobry. Chciałem, żebyś się zmienił, żebyś nie był sobą (…). A przecież ja sam też ciągle próbuję być sobą po swojemu, a nie tak, jak wymyślili sobie inni, chociaż… Chociaż to wcale nie jest takie łatwe."

Krótko i węzłowato: jeśli przepadacie za "Dożywociem", jest to książka dla Was. Jeśli wolicie "Oczy uroczne" – jest to książka dla Was. Jeśli jesteście istotą małoletnią, która do tej pory czytała tylko "Małe Licho i tajemnicę Niebożątka": jest to zdecydowanie książka dla Was. A jeśli nie znacie jeszcze twórczości Marty Kisiel, ale jest Wam z jakiegoś powodu źle, smutno i bezsensownie na świecie: TYM BARDZIEJ jest to książka dla Was.

Fszpanjałej lektury, alleluja!

PS.:
-Czym się zasypuje emocjonalną otchłań bez dna?
-Ja tam spróbowałbym gruzem.
-Bez. Dna.
-Mnóstwem, mnóstwem gruzu.

Na początek, odrobina prywaty: tak się złożyło, że mam aktualnie nieco napiętą sytuację rodzinną, i powroty do domu nie napawają mnie szczególną radością. Tym cudowniej czytało mi się "Małe Licho i anioła z kamienia" - przeuroczą, ciepłą opowieść o domu (a nawet: domach) wypełnionych miłością, śmiechem, i ciepłem, które nie bierze się tylko z dobrze działających...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Poranek miał kolor bólu głowy", napisała Krystyna Chodorowska - i miliony czytelników westchnęły ze zrozumieniem.

Nominowany do nagrody Zajdla za rok 2018 "Triskel. Gwardia" nie jest po prostu oczywistym i prostolinijnym nawiązaniem do historii, kultury i tradycji Irlandii (choć pije się w nim piwo i nadużywa spółgłosek w nazwach własnych). Nie jest to również jednoznaczna opowieść o Niezwykłej Młodzieży, która wykorzystuje swoje Fantastyczne Zdolności do Walki Ze Złem i Czynienia Dobra. Zaczynamy od morderstwa na zlecenie - oto w jaki sposób obywatele Sidheanii, państwa o bogatej tradycji i kulturze, walczą o sprawiedliwość pod butem uciskającego obywateli Imperium - oglądanego oczyma rewolucjonisty (i cyngla) Duncana: a potem przenosimy się z miejsca zbrodni w zupełnie inny fragment opisywanego świata, do Scyld City - aby poczekać tam na kolejne rozkazy... oraz odnaleźć Sinead, przyjaciółkę Duncana z czasów szkolnych, obecnie studiującą na prestiżowej uczelni z dala od politycznych machinacji i napięć społecznych Starego Kraju. Zmiana scenografii nie oznacza jednak, że pozbywamy się problemów: Scyld City korzysta bowiem z pomocy Gwardii - grupy obdarzonych niezwykłymi zdolnościami młodych ludzi - aby utrzymać porządek w mieście, powstrzymać ataki ze strony Niepożądanych Elementów, oraz zapewnić obywateli, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Podobno. Prawie na pewno. Zdecydowanie tak.

Trzon Gwardii tworzą Burza, Kret, oraz Mayday - alter ego Sinead, przybyłej z Sidheanii przyjaciółki Duncana. Każde z tej trójki dysponuje zupełnie innym zestawem mocy, pochodzi z innego kręgu etnicznego i kulturowego, i zmaga się z własnymi demonami (wewnętrznymi i zewnętrznymi). Nie mają nad sobą żadnego mitycznego Profesora Xaviera - a mimo to automatycznie narzuciło mi się skojarzenie z moją ulubioną grupą superbohaterów (SPOILER: mam wrażenie, że Mayday może się w przyszłości okazać być jakąś wersją Jean Grey dla Nowej Mocy, podobnej lub nie podobnej do Feniks...), szczególnie kiedy pod opiekę Gwardii trafiła czwórka "młodocianych przestępców", również obdarzonych szczególnymi zdolnościami, lecz wykorzystujących je do zupełnie innych celów. Trzon akcji książki stanowi bowiem poszukiwanie równowagi pomiędzy wykorzystywaniem własnych mocy i kontrolowaniem ich - wsparte pytaniem o to, jak daleko można się posunąć w kompromisie wobec własnych ideałów, mając na celu i uwadze Większe Dobro i Mniejsze Zło.

Wracamy tutaj do nawiązań irlandzkich: spróbujcie sobie wyobrazić ichniejszych bojowników o wolność i niepodległość, którzy ochraniają brytyjskich urzędników (odpowiedzialnych za masakrę miejscowej ludności) przed spodziewanym atakiem terrorystycznym. Czy mogą, albo wręcz: powinni to robić, zamiast po prostu pozwolić mu zginąć i spłacić tym samym część krwawego długu? Mayday znajduje nadspodziewanie dobrą odpowiedź na to pytanie: "Ta śmierć niczego nie załatwi. (...) Nie zapomną nam tego. (...) Znowu będą artykuły w gazetach i komentarze o brudasach, którzy powinni wynosić się do siebie, i wyrzucanie z pracy, szykany i pobicia, i dopiski przy ogłoszeniach, że Sidheańczycy mogą się nie zgłaszać."...Brzmi znajomo? Bardzo. A czy ta wypowiedź dała Duncanowi do myślenia? Ha, tego już Wam nie powiem.

Brzmi poważnie, ale tak chyba powinno być (szczególnie w dzisiejszym świecie): "Triskel. Gwardia" to więcej, niż "typowe" urban fantasy, smakowicie ubarwione dobrze skonstruowaną rzeczywistością (każde państwo/plemię ma dobrze przemyślaną podbudowę etniczną i kulturową, a nawiązania i puszczanie oka do czytelnika - Athla-An! - znakomicie budują klimat całości) i doprawione solidną porcją walk, tajemnic i niebezpieczeństwa. Owszem, można czytać tę powieść jako historię o młodych bohaterach, próbujących pogodzić życie z supermocami z życiem w akademiku ("Z tego, co mi mówili, ty nie jesteś silna, raczej szybka, a to nie przysparza aż takich problemów. Chyba że chciałabyś się nauczyć, jak można coś robić bardzo wolno. Z tym ci nie pomogę, chyba że chodzi o pisanie pracy."), i sprawiedliwość na poziomie globalnym z własnym bólem.

W większej skali rzeczy - "Triskel. Gwardia" jest natomiast historią o tym, jak być przyzwoitym człowiekiem, i nie stracić przy tym własnej indywidualności oraz szacunku dla samego siebie. Proste? A, gdzie tam. Zapytajcie Mayday...

Zastrzeżenia? Jedno. Tytułowy triskel pojawia się dopiero przy końcu książki (czy ja tu widzę Boudiccę?!), i otwiera drzwi do zupełnie nowej historii - i gdzie, ja się pytam, jest kolejny tom?? Uprzejmie proszę o odpowiedź...

"Poranek miał kolor bólu głowy", napisała Krystyna Chodorowska - i miliony czytelników westchnęły ze zrozumieniem.

Nominowany do nagrody Zajdla za rok 2018 "Triskel. Gwardia" nie jest po prostu oczywistym i prostolinijnym nawiązaniem do historii, kultury i tradycji Irlandii (choć pije się w nim piwo i nadużywa spółgłosek w nazwach własnych). Nie jest to również...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Cień Michael Miller, Adrianne Strickland
Ocena 6,9
Cień Michael Miller, Adr...

Na półkach:

Qole Uvgamut ma siedemnaście lat, i należy do najmłodszych (i najlepszych) kapitanów na Alaxaku – lodowej planecie, wokół której rozciągają się złoża cienia: tajemniczej substancji, która dla jednych stanowi używkę prowadzącą do halucynacji i obłędu, a dla innych – niestabilne, ale potencjalnie obiecujące źródło energii. Qole pracuje jako poławiaczka tej tajemniczej substancji. Aby nadążyć z dostawami, przyjmuje do załogi nowego ładowacza, Neva; chłopak pracuje pilnie, ale przy okazji zadaje sporo niewygodnych pytań, i próbuje wkraść się w łaski pozostałych załogantów. Wkrótce okazuje się, że nie tylko on pragnie dowiedzieć się czegoś więcej o młodej pani kapitan i jej rodzinie: Qole wpada w wir walki między najważniejszymi rodami galaktyki, które próbują zagarnąć dla siebie nie tylko jak najwięcej cienia: ale również wykorzystać Qole, oraz jej wiedzę o tej substancji, dla celów, które tylko z pozoru wydają się szlachetne. Młoda pani kapitan oraz jej przyjaciele zostają wciągnięci w niebezpieczną grę, której stawka jest o wiele wyższa, niż mogliby się spodziewać... Zanim okaże się, jacy gracze naprawdę zasiedli do walki o władzę nad cieniem, Qole i Nev będą musieli zawrzeć niechętne przymierze - a także poddać w wątpliwość wszystko, co wydaje im się, że wiedzą o świecie: wliczając w to najbliższą rodzinę i przyjaciół.

„Cień", pierwszy tom „Kronik Kaitanu" autorstwa AdriAnne Strickland i Michaela Millera – przyjaciół i sąsiadów z Alaski – ma duże szanse przypaść do gustu przede wszystkim młodszym czytelnikom, którzy dopiero poszukują swojej literackiej niszy. Nie oznacza to, że bardziej „zaawansowani” fani gatunku poczują się zawiedzeni lekturą: w swoim debiucie powieściowym Strickland i Miller przetworzyli szereg motywów znanych z klasycznych sag fantasy i S-F (miecze energetyczne jako broń zarezerwowana dla „zakonu wybrańców”; pościgi w nadprzestrzeni; walka o wpływy ekonomiczne w galaktyce), i przydali im nowego wydźwięku oraz świeżości. Akcja powieści, choć prowadzona jednotorowo – jako czytelnicy cały czas śledzimy linearnie losy załogi statku „Dziedzictwo Kaitanu” – obfituje w niespodziewane zwroty, a prowadzona jest wartko i dynamicznie, wciągając czytelnika i prowadząc go naprzód. Pewnych rzeczy można się domyślać – jak chociażby tego, że Nev nie jest jedynie prostym ładowaczem cienia – inne natomiast zaskakują czytającego i prowokują do refleksji.

Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało w odniesieniu do powieści YA, duet pisarski Strickland-Miller podejmuje tematy z pogranicza fantastyki i współczesnego dyskursu socjo-ekonomicznego: oprócz aspektu czysto rozrywkowego (romantycznego napięcia między bohaterami, którzy początkowo nie mogą ze sobą wytrzymać, pościgów w przestrzeni kosmicznej oraz strzelania z broni laserowej), czytelnik odnajdzie w „Cieniu" przyczynek do poważnych rozważań o granicach ludzkiej bezwzględności, przywilejach i nadużyciach władzy, oraz walki o dominację ekonomiczną. Arystokratyczne rody, dzielące pomiędzy siebie wpływy w galaktyce, pragną wykorzystywać Qole i jej bliskich do własnych celów, i nie liczą się przy tym z negatywnymi skutkami swoich działań. Nie chodzi tu już o enigmatyczną MOC, ale o bardzo realne środki oddziaływania: pieniądze, zasoby naturalne, i wizerunek publiczny. Jasna i Ciemna strona Mocy zostały zastąpione Bogactwem i Nędzą, siłami nie mniej potężnymi od tych, jakimi władają Rycerze Jedi.

Zarówno Qole, jak i Nev, będą musieli zdecydować, po której stronie konfliktu się opowiedzą - i nie będzie to prosta decyzja w rodzaju „jeść albo nie jeść”. Ich lojalność - wobec własnej rodziny, klasy społecznej, czy miejsca pochodzenia - zostanie wystawiona na ciężką próbę, z której nie wszyscy wyjdą zwycięsko.

„Cień" bardzo trafnie pokazuje, jak szczytne ideały w rodzaju dobroczynności, rozwoju nauki czy ekonomicznego wsparcia dla lokalnych społeczności mogą zostać wykrzywione i spaczone. Między ciekawością badacza a nieetycznymi eksperymentami na ludziach stoi tylko cienka bariera, którą nadspodziewanie łatwo jest obalić w imię „wyższych wartości”: a przekonanie o własnej nieomylności zbyt często prowadzi do ksenofobii, zadufania w sobie i pogardy dla Innego. Strickland i Miller bardzo zręcznie manewrują między rafami ludzkich wad i przyzwyczajeń, a dodatkowo prezentują czytelnikowi niejednoznaczny obraz świata, w którym punkt widzenia bardzo mocno zależy od przysłowiowego punktu siedzenia. W tym wszystkim musi się odnaleźć załoga „Dziedzictwa Kaitanu”: grupa młodych ludzi, którzy pragną po prostu przeżyć w niegościnnym klimacie skutej lodem planety.

Śmiało mogę polecić „Cień" wszystkim miłośnikom space opery - ze szczególnym naciskiem na nastolatków i młodych dorosłych, choć i dla „starych wyjadaczy" znajdzie się tutaj coś ciekawego (kiedy ostatnio czytaliście powieść, której bohater swobodnie „przepływa" od jednej płci do drugiej?). Płynny język i lekkie pióro obojga pisarzy, w połączeniu z dynamiczną akcją i ciekawą intrygą, zapewnią Wam ładnych kilka godzin bezpretensjonalnej rozrywki: czego bardzo Wam życzę, czekając na kolejne tomy cyklu...

Qole Uvgamut ma siedemnaście lat, i należy do najmłodszych (i najlepszych) kapitanów na Alaxaku – lodowej planecie, wokół której rozciągają się złoża cienia: tajemniczej substancji, która dla jednych stanowi używkę prowadzącą do halucynacji i obłędu, a dla innych – niestabilne, ale potencjalnie obiecujące źródło energii. Qole pracuje jako poławiaczka tej tajemniczej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zawsze zazdrościłam ludziom, którzy mieli w domach "meble z duszą" - ewidentnie zasiedziałe, nieco podniszczone, ale nadal zachwycające niebanalnymi formami polskiej szkoły designu, proste i estetyczne w formie. Robiło mi się smutno na widok takich cudeniek stojących przy wiatach śmietnikowych lub na poboczu drogi, ale rozumiałam, że ich właścicielom mogła się zmienić koncepcja wystroju wnętrza domu - lub, po prostu, meble dobrnęły do końca swojego "terminu przydatności", i trzeba było pójść naprzód, robiąc miejsce dla nowych krzeseł, foteli czy stolików.

Na szczęście okazuje się, że nie jest to jedyna droga, jaką mają przed sobą meble nadgryzione zębem czasu. Projekt "Wióry lecą", w ramach którego na przestrzeni ostatnich pięciu lat zorganizowano ponad 1500 spotkań-warsztatów stolarki, renowacji mebli i tapicerki, to nadzieja na nowe życie dla wysłużonych, lecz wciąż zachwycających swoją formą mebli: oraz świetny sposób na zajęcie się renowacją i tapicerstwem miej lub bardziej hobbystycznie, bez względu na stopień doświadczenia, wiek i płeć uczestników. Nie chodzi tutaj o zgłębianie tajników konserwacji mebli zabytkowych: ale o zapoznanie się z technikami, które pomogą nam cieszyć się ulubionymi przedmiotami dłużej, i odkrywać nowe strony ich "osobowości".

Dla tych, którzy nie mają możliwości fizycznego udziału w warsztatach, świetnym sposobem na zapoznanie się z podstawowymi zasadami renowacji mebli jest podręcznik "Wióry lecą" autorstwa Kasi Sawko, wydany w marcu 2019 nakładem Wydawnictwa Buchmann. Czaiłam się na tę pozycję już odkąd pojawiła się wśród zapowiedzi wydawniczych: między innymi dlatego, że miałam nadzieję uzyskać trochę informacji na temat najprostszej metody odświeżenia starego fotela bujanego, który kurzył się od lat na naszym strychu. Próbowałam kiedyś usunąć z niego farbę przy pomocy papieru ściernego, i poległam na całej linii. Jak się okazało - wystarczyło przeczytać 30 stron książki Kasi Sawko, żeby dowiedzieć się, co zrobiłam nie tak - i jak to naprawić...

"Wióry lecą" to poradnik kompletny i wyczerpujący, a jego formuła zakłada, że Czytelnik może, lecz nie musi, mieć jakiejkolwiek specjalistycznej wiedzy z zakresu stolarki tudzież czynności renowacyjnych. Książka rozpoczyna się od listy narzędzi oraz preparatów niezbędnych w domowym warsztacie stolarskim; jest to, rzecz jasna, lista otwarta, z której możemy wybrać narzędzia potrzebne przy naszym pierwszym projekcie renowacyjnym, a potem stopniowo rozwijać cały warsztat.

Zanim wpadniemy w progi sklepu z materiałami wykończeniowymi (nie wiem, jak to wygląda u Was, ale ja zachowuję się w takich miejscach jak osa w cukierni), warto jednak zastanowić się, od czego rozpocząć naszą przygodę z przywracaniem meblom ich dawniej świetności. Autorka "Wióry lecą" szczerze i bez zamydlania czytelnikowi oczu tłumaczy, jakie meble oraz przedmioty dobrze rokują w kontekście odnawiania, a jakie mogą jedynie przysporzyć nam frustracji i problemów, jeśli okaże się, że ich stan techniczny zdecydowanie odbiega od zadowalającego. Nie każdy projekt musi być trafiony, nie każdy mebel dobrze zniesie ingerencję w jego konstrukcję - i jest to fakt, z którym musimy się pogodzić.

Jeśli mamy już kandydata na odświeżoną ozdobę naszego domu, przystępujemy do pracy. Tutaj także "Wióry lecą" okażą się niezastąpioną pomocą merytoryczną: przedstawią nam rodzaje drewna i sklejki, z którymi może nam się zdarzyć pracować, objaśnią, jakie czynności składają się na "typowy" (oraz nietypowy) proces renowacyjny, a także przeprowadzą nas krok po kroku przez kolejne etapy oczyszczania, naprawy i uzupełniania brakujących elementów konstrukcyjnych, pokrywania mebli nowymi powłokami barwnymi, tapicerowania oraz zdobienia mebli. Wyczerpującym opisom, bazującym na informacjach podanych we wcześniejszych rozdziałach, towarzyszą zdjęcia przedstawiające poszczególne kroki całego procesu: na zakończenie zaś możemy obejrzeć efekty pracy uczestników warsztatów "Wióry lecą", i przeczytać historie autentycznych zmagań z materią meblową.

Zakończyłam lekturę zainspirowana do działania, choć również - nie ukrywam - cokolwiek przytłoczona ilością informacji, których dostarczyła mi ta książka. Przekonałam się, że do przeprowadzenia udanej renowacji mebla nie wystarczą jedynie dobre chęci - potrzebna jest także solidna podbudowa teoretyczna, którą, na szczęście, poradnik "Wióry lecą" zapewnia czytelnikowi w obfitości. Mam teraz mnóstwo pomysłów na odnowienie/odświeżenie mebli zalegających na piętrze w domu mojej babci - ale rozpocznę chyba od odratowania fotela bujanego, żeby nie pozostawiać rozgrzebanych projektów bez szczęśliwego końca... Czego i Wam, potencjalni stolarze i renowatorzy, serdecznie życzę!

Zawsze zazdrościłam ludziom, którzy mieli w domach "meble z duszą" - ewidentnie zasiedziałe, nieco podniszczone, ale nadal zachwycające niebanalnymi formami polskiej szkoły designu, proste i estetyczne w formie. Robiło mi się smutno na widok takich cudeniek stojących przy wiatach śmietnikowych lub na poboczu drogi, ale rozumiałam, że ich właścicielom mogła się zmienić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Oda Kręciszewska, bohaterka nagrodzonego Zajdlem opowiadania "Szaławiła" (jeśli jeszcze go nie czytaliście, natychmiast porzućcie moje wynurzenia, i wróćcie, kiedy już nadrobicie zaległości), po latach miotania się z jednego krańca planety w drugi odnalazła swoje miejsce na Ziemi: zakupiony przez serwis aukcyjny dom, wzniesiony na fundamentach innego budynku (takiego z wieżyczką), pośrodku polany w środku lasu. Przy okazji odkryła również swoją prawdziwą naturę (wiły, istoty nadprzyrodzonej – choć nadal mocno osadzonej w człowieczeństwie), uratowała trójnogie szczenię i adoptowała niejakiego Bazyla: czorta z wadą wymowy. W końcowych scenach "Szaławiły" Odzie udało się również – z pomocą pewnego mrukliwego płanetnika – obronić swoją nową siedzibę przed tatą Bazyla, diabłem całkiem poważnego kalibru. I wszyscy żyli długo i szczęśliwie... ale nie do końca.

Akcja "Oczu urocznych" rozgrywa się mniej-więcej pół roku po wydarzeniach opisanych w Szaławile. Nadchodzi przesilenie zimowe, ciemność narasta i przynosi ze sobą szereg nieoczekiwanych zmian. Oda pracuje w pobliskiej przychodni, i spędza nadzwyczajnie dużo czasu na szyciu tajemniczych ran ciętych, z którymi przychodzą do niej zdezorientowani pacjenci. Szef Ody, Krzysztof, zajada czekoladą stres związanych z koniecznością szczepienia nieletnich. Roch-Płanetnik chadza wszędzie z siekierą, Bazyl zwodzi przypadkowych spacerowiczów na manowce, a w miasteczku otwiera się nietypowa szkoła tańca. Dodajmy do tego garść proroczych snów, współczesne wersje prześladujących ludzi strachów i demonów, bardzo realne zagrożenie dla wszystkich i nieco mniej oczywiste – dla nielicznych: wstrząśnijmy, zmieszajmy, i co nam wyjdzie?

Bardzo, bardzo porządna książka, Mili Moi.

Po szeregu trudnych doświadczeń, opisanych w "Szaławile", Oda powinna cieszyć się względnym spokojem w upragnionym domu – cóż jednak może począć wiła, kiedy sama natura zmusza ją do zadawania sobie ważkich pytań w rodzaju: no dobrze, jestem tu, i jest mi dobrze, ale właściwie dlaczego tutaj, i teraz? I dlaczego ja? To taki etap meta w kategoriach samookreślenia, samoświadomości, oraz umacniania swojego dobrostanu – i nic dziwnego, że próbie odpowiedzi na te pytania może towarzyszyć napływ lęku i wątpliwości. Można je, oczywiście, rozwiać i obłaskawić – przy nieodzownej pomocy książek i innych źródeł wiedzy, co też zresztą wychodzi Odzie jak najbardziej na zdrowie.

Wiedza jako antidotum na zagrożenia czające się w ciemności – i te z mroków mitu i historii, i te najnowsze, kanalizujące lęki dręczące ludzkość od niepamiętnych czasów – stanowi zresztą motyw przewodni powieści. Autorka porusza pewien bardzo „nośny medialnie” problem współczesnego świata (gwarantuję, że natknęliście się na niego przynajmniej raz w ciągu ostatniego miesiąca!): i zestawiając go w cudownie mądry sposób ze światem demonów, upiorów i strachów wykazuje, że łatwo dostępne odpowiedzi najczęściej nie są najlepsze, a czasem wręcz przynoszą więcej strat, niż korzyści. Co możemy zatem zrobić, aby zrozumieć rzeczy i zjawiska, które nas przerażają? Czytać, czytać, czytać (mój dopisek: "...Martę Kisiel"), rozmawiać z osobami bardziej od nas obeznanymi z tematem, poszerzać horyzonty, nie zadowalać się najprostszymi rozwiązaniami. Rozjaśniać mroki, dosłownie i w przenośni.

Zrobiło się poważnie: "Oczy uroczne" są jednak częścią tego samego cyklu, co "Dożywocie" i "Siła niższa", więc nie martwcie się – będziecie się przy ich lekturze znakomicie bawić, ba! zaśmiewać w głos, i wypróbowywać na własnym aparacie mowy komunikację werbalną „na Bazyla” (wielki, wielki szacun oraz kudos dla Korektorów, którzy podjęli się obsłakawiania czortowskiej fonetyki!). Jeśli jesteście kobietami, lub po prostu zwracacie uwagę na takie rzeczy, znajdziecie tam również pewną genialną sugestię „modową”, którą sama chętnie bym przetestowała (tak, chodzi o „to z golfem”) - i wzruszycie się na wspomnienie Rilli-Marilli.

Krótko i węzłowato: Marta Kisiel trzyma poziom (i nie zamierza go nikomu oddawać), pod płaszczykiem przyjemnej historii z pogranicza rzeczywistości magicznej i fantastyki przemycając rozważania o całkiem poważnych sprawach, i to bez jakichkolwiek sugestii dydaktycznego smrodku. Jeśli mieliście (dlaczego?!) jakiekolwiek wątpliwości, czy warto sięgnąć po "Oczy uroczne": niniejszym je rozwiewam. Powitajcie równonoc wiosenną opowieścią o przesileniu zimowym, bądźcie zdrowi, i delektujcie się Kiślem!

Oda Kręciszewska, bohaterka nagrodzonego Zajdlem opowiadania "Szaławiła" (jeśli jeszcze go nie czytaliście, natychmiast porzućcie moje wynurzenia, i wróćcie, kiedy już nadrobicie zaległości), po latach miotania się z jednego krańca planety w drugi odnalazła swoje miejsce na Ziemi: zakupiony przez serwis aukcyjny dom, wzniesiony na fundamentach innego budynku (takiego z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Życie obdarzyło Salomeę Klementynę Przygodę imponującym wzrostem, przyjemnymi krągłościami (zwanymi też przyczynkiem do kompleksów), rudym warkoczem oraz rodziną o skłonnościach do nadmiernego ekstrawertyzmu. Kiedy Salka po raz kolejny wpada na własną matkę, opowiadającą przypadkowej osobie o życiu erotycznym córki (tudzież braku takowego), przysłowiowa słomka łamie jej równie przysłowiowy kręgosłup – wskutek czego dziewczyna wyprowadza się daleko od rodziców, hołubionego przez wszystkich młodszego brata oraz ukochanej babci, i trafia do starej willi we Wrocławiu, pod skrzydła dość specyficznej starszej pani oraz papugi ze słabością do przemocy w stylu Warcrafta. I och, gdybyż to było wszystko, co czeka ją na stancji! Zanim historia Salki dobiegnie końca, dziewczyna dozna kilku poważnych wstrząsów natury fizycznej i psychicznej, dowie się sporo o uniwersalnych prawach rządzących dynamiką relacji między rodzeństwem (bez względu na wiek i płeć tego rodzeństwa), wyciągnie brata z niezłych tarapatów (niestety, nie na długo), spróbuje przywołać ducha bardzo nieprzyjemnego człowieka, upadnie na mopsa i przekona się, że ma więcej wspólnego z pewnym sympatycznym doktorantem, niż jej się początkowo wydawało…

Jeśli ominęło Was pierwsze wydanie "Nomen omen" z 2014 roku, powinniście poważnie przemyśleć nadrobienie lektury tej książki: szczególnie jeśli w międzyczasie czytaliście "Toń" – powieści te łączą się bowiem w przepyszny sposób. Jeśli CZYTALIŚCIE już "Nomen omen", pozwolę sobie zasugerować, że powrót do tej książki w obliczu ostatnich publikacji Autorki ("Toń", ekhm, "Toń"!) również może przynieść Wam sporo radości i satysfakcji. Marta Kisiel ma bowiem wyjątkowy talent do a) splatania losów swoich bohaterów w przedziwny gobelin historii, i b) opisywania Wrocławia, w dowolnym okresie historycznym. Osobiście głosuję za wprowadzeniem do oferty turystycznej tego miasta spacerów śladami bohaterów Ałtorki – podobnych do wycieczek inspirowanych powieściami Jo Nesbo w Oslo, lub "Złym" w Warszawie – widzę w tym ogromny potencjał, o ile uczestnicy nie wylądują w Odrze, jak się to przydarza Salce Przygodzie już w prologu Nomen omen. W przypadku Salki w grę wchodzą jednak pewne okoliczności z rodzaju nadprzyrodzonych, których potencjalni spacerowicze prawdopodobnie nie muszą się obawiać. Chociaż w sumie – kto wie?

"Nomen omen" jest bowiem opowieścią o tym, że wszyscy skrywamy jakieś tajemnice – i ponosimy konsekwencje naszych decyzji, czasami w wiele lat po ich podjęciu. Przy czym ważne jest, aby pamiętać, że nawet najszlachetniejsze intencje mogą się okazać znakomitym budulcem dróg w różne nieprzyjemne miejsca, ponieważ nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkich konsekwencji naszych działań. Odnosi się to zarówno do najpoważniejszych sytuacji życiowych, jak i do drobiazgów: wyboru nici do przyszycia guzika, księgarni, w której poszukujemy opracowania na zajęcia u gderliwego profesora, czy nowego miejsca zamieszkania, które ma nam pomóc oddalić się nieco od przytłaczającej rodziny. W praktyce jednak jesteśmy o wiele mocniej zżyci, a nawet zszyci – nomen omen? — z ludźmi, niż nam się wydaje: i potrzebujemy ich, żeby udźwignąć ciężar naszych decyzji wraz ze wszystkimi ich konsekwencjami.

A jeśli przy okazji okaże się, że nawet najdziwniejsza rodzina nie jest AŻ TAK zła, jak nam się wydaje – choć być może ma co nieco za uszami, i jest w stanie zaskoczyć nas na wiele sposobów? No cóż. Nikt nie mówił, że życie będzie proste. I nikt nie wie tego lepiej, niż Salka – jakże symptomatycznie nazwana – Przygoda.

Z tego miejsca gorąco Was zachęcam, abyście dali tej dziewczynie szansę, i sprawdzili, jaki będzie finał jej przygód (znowu to podwójne znaczenie! Zupełnie jakbyśmy mieli do czynienia z jakimś... motywem przewodnim?...). Mnie wciągnęło z uszami, czego i Wam życzę!

Życie obdarzyło Salomeę Klementynę Przygodę imponującym wzrostem, przyjemnymi krągłościami (zwanymi też przyczynkiem do kompleksów), rudym warkoczem oraz rodziną o skłonnościach do nadmiernego ekstrawertyzmu. Kiedy Salka po raz kolejny wpada na własną matkę, opowiadającą przypadkowej osobie o życiu erotycznym córki (tudzież braku takowego), przysłowiowa słomka łamie jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest niedziela, 17. lutego. Za tydzień odbędzie się 91. ceremonia rozdania Oscarów: i o ile wiemy, nikt jej nie poprowadzi, w obliczu rezygnacji Kevina Harta (wycofał się, aby nie „prowokować” i nie „rozpraszać” publiczności, w obliczu kontrowersji wywołanych przez jego homofobiczne tweety). Czy taka sytuacja ma precedens w historii nagrody? Czego możemy się spodziewać? I dlaczego Oscary – w sensie ceremonii, nagrody i całej popkulturowej otoczki - wyglądają tak, a nie inaczej?

Na wszystkie te pytania odpowie Wam książka Katarzyny Czajki-Kominiarczuk "Oscary: Sekrety największej nagrody filmowej", która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B. Autorka, znana szerzej jako Zwierz Popkulturalny, jest entuzjastką filmu jako dziedziny sztuki oraz fragmentu historii sztuki; w "Oscarach" wykorzystała swoje wiadomości z tej dziedziny, oraz rezultaty syntezy danych pochodzących z lektury kilkuset artykułów, aby w zwięzłej, skoncentrowanej formie przedstawić nam historię nagrody, która co roku powoduje entuzjazm i ekscytację wśród kinomaniaków na całym świecie.
Autorka "Oscarów" podzieliła wyniki swoich badań na cztery części, związane z samą nagrodą (historią statuetki, ale także sposobami na zwrócenie uwagi Akademii na konkretnych nominowanych, i przechylenie szali na korzyść tychże), ceremonią (klucz do wyboru prowadzącego, dzieje statuetek, które znalazły już swoich właścicieli, format mów wygłaszanych przez zwycięzców, powody, dla których aktorki kroczące czerwonym dywanem wypytywane są o to, „w kogo” są ubrane, największe wpadki w historii nagrody), mniej oczywistymi kategoriami, w których przyznawana jest statuetka (najlepsza piosenka, efekty specjalne, filmy animowane i nieanglojęzyczne), oraz swoistą „demografią” zdobywców Oscarów. Znajdziemy tu również eseje podsumowujące obecność Polaków w historii nagrody, prognozy na przyszłość, a także krótką wycieczkę w rejony rzeczywistości alternatywnej, czyli: jak wyglądałoby dziś oblicze nagrody, gdyby (chociażby) to "Pulp Fiction" lub "Cztery wesela i pogrzeb" (a nie "Forrest Gump") dostały swego czasu Oscara.

Dla kogo przeznaczona jest ta książka? Na pewno dla osób, które chciałyby się dowiedzieć czegoś więcej o samej historii Oscarów jako nagrody i/lub zjawiska w kulturze. Dzięki swojej syntetycznej budowie, "Oscary" umożliwiają również poglądowe zapoznanie się z najważniejszymi punktami na historycznej mapie amerykańskiego (i światowego) przemysłu filmowego; w tym aspekcie stanowią jednak zaledwie punkt wyjścia do samodzielnej lektury i dalszych poszukiwań. Każdy kolejny esej – dotyczący reprezentacji w filmach, kariery Meryl Streep, politycznego zaangażowania gwiazd zaproszonych na ceremonię rozdania Oscarów (tudzież jego odzwierciedlenia, bądź braku takowego, w mowach zwycięzców), czy wreszcie: wpływu wygranej na całościowe zyski, jakie przynosi zwycięski film – dotyka potencjalnego tematu, w który możemy (jako czytelnicy) się zagłębić, jeśli tylko popchnie nas ku temu zapał eksploratorski.

Prawdopodobnie każdy czytelnik wybierze dla siebie inny fragment książki, który go zainteresuje (dla mnie był to między innymi rozdział o „zmarnowanych szansach”: patrz wyżej, na wzmiankę o potencjalnym Oscarze dla klasycznej komedii romantycznej, lub równie klasycznego filmu Tarantino); być może znajdą się także fragmenty książki, które wywołają nieco mniejszy entuzjazm (osobiście jestem średnio zainteresowana finansowymi implikacjami wygranej w oscarowej loterii, ale domyślam się, że wśród potencjalnych czytelników są również miłośnicy tego rodzaju statystyk): tego jednak nie sposób uniknąć w przypadku zbioru artykułów obejmujących tak szerokie spektrum tematyczne.
Czego mogłabym sobie życzyć po lekturze Oscarów? Nieco dokładniejszej redakcji (pojawia się kilka błędów rzeczowych; pewien fragment ze strony 87 powinien znajdować się na stronie 79; w tekst wkradło się również trochę literówek) oraz indeksu, chociażby ograniczonego do tytułów wymienionych filmów. Książka Katarzyny Czajki-Kominiarczuk ukazuje się w ciekawym momencie – kiedy Oscary wkraczają w dziesiątą dekadę swojej historii, a Akademia poważnie zastanawia się nad wprowadzeniem kolejnej kategorii: nagrody dla najlepszego filmu popularnego, co (w połączeniu z przeniesieniem rozdania mniej „widowiskowych”, a bardziej „technicznych” nagród na przerwę reklamową) potencjalnie wyznacza nową epokę w historii postrzegania przemysłu filmowego przez jego fanów – a w perspektywie długofalowej, także przez ludzi zajmujących się produkcją i dystrybucją filmową. Jest to bardzo dobry punkt wyjścia do poznawania historii Oscarów oraz wyrabiania sobie własnej opinii o stanie (i przyszłości) światowej filmografii. Polecam Wam zatem lekturę Oscarów, jeśli filmoznawstwo jest dla Was nową dziedziną wiedzy i zainteresowań. Jeśli natomiast jesteście „zaawansowanymi” znawcami tematu, oraz wiernymi czytelnikami bloga Autorki, spodziewajcie się wpłynięcia na znane wody – co nie stanowi bynajmniej zarzutu do książki jako takiej; siłą rzeczy syntetyczne potraktowanie tematu wymusza powtarzanie pewnych informacji, które – będąc, jak Zwierz, emocjonalnie zaangażowanym miłośnikiem sztuki filmowej – przedstawiało się onegdaj swoim czytelnikom.
Dla mnie zaś "Oscary", jako pozycja poprzedzona w dossier Autorki powieścią "Dwóch panów z branży", stanowią przyczynek do pytania o kierunek, w którym będzie się rozwijać dalsza praca literacka Zwierza. Czas pokaże, czy (nawiązując luźno do tematu niniejszych rozważań) fikcja wygra z publicystyką, czy wręcz przeciwnie...

Jest niedziela, 17. lutego. Za tydzień odbędzie się 91. ceremonia rozdania Oscarów: i o ile wiemy, nikt jej nie poprowadzi, w obliczu rezygnacji Kevina Harta (wycofał się, aby nie „prowokować” i nie „rozpraszać” publiczności, w obliczu kontrowersji wywołanych przez jego homofobiczne tweety). Czy taka sytuacja ma precedens w historii nagrody? Czego możemy się spodziewać? I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nowy Orlean, lata dwudzieste ubiegłego wieku. Podczas policyjnej obławy inspektor John Raymond Legrasse znajduje w piwnicy przeszukiwanego domu ciało kobiety, poddanej przed śmiercią serii tortur i okaleczeń. Ten makabryczny obraz przypomina mu podobną sytuację sprzed kilkunastu lat, wspomnienie której do dziś przejmuje go zgrozą i obrzydzeniem. W poszukiwaniu oprawców dziewczyny, Legrasse zagłębia się nie tylko w sieć miejskich zaułków nad brzegiem Missisipi - ale także w wir podejrzeń i lęków, których nie udało mu się pogrzebać razem z aktami starej sprawy...

Maciej Lewandowski sięgnął w swojej powieści po postać nowoorleańskiego detektywa, którego fani literatury grozy poznali w legendarnym już opowiadaniu H.P. Lovecrafta "Zew Cthulhu". Bazując na opisanych tam wydarzeniach, Autor zbudował historię nawiązującą do śledztwa prowadzonego przez Legrasse'a w roku 1907, i postawił przed nim zadanie powtórnego zmierzenia się z fanatycznymi wyznawcami Wielkich Przedwiecznych. Śledztwo prowadzi inspektora w gąszcz nadrzecznych zaułków oraz trasą słynnego tramwaju Desire; w pogoni za nowymi tropami Legrasse odwiedza nieczynne zakłady fotograficzne, kostnice, uniwersyteckie kawiarnie, nielegalne wyszynki (mamy czasy prohibicji...) oraz namioty wędrownych kaznodziejów, których religia niewiele ma wspólnego z chrześcijaństwem. Los nie oszczędza naszego bohatera: zanim spośród licznych wątków łączących sprawy i wydarzenia oddalone od siebie o wiele lat i/lub mil wyłoni się spójny obraz, zwiastujący choćby częściowe rozwiązanie zagadki tajemniczego kultu z bagien Luizjany, Legrasse straci zdrowie, pozycję i sprzymierzeńców. Czy to, co odkryje u kresu drogi, zrekompensuje mu poniesione straty? Musicie sami wyrobić sobie opinię na ten temat...

Pomijając kwestię samej zagadki kryminalnej, wokół której kręci się akcja książki: "Cienie Nowego Orleanu" to przede wszystkim opowieść o mieście, którego topografię i realia dnia codziennego przedstawia nam bardzo szczegółowo Autor. W tym miejscu westchnienie: jako czytelnik nie miałabym nic przeciwko dołączeniu do książki choćby skromnej mapki lub planu miasta: można się tutaj, co prawda, wspomóc aplikacją internetową, ale o ileż piękniejsza byłaby stylizowana grafika, nawiązująca do klimatu powieści... Klimat jest bowiem solidnym plusem "Cieni...": Maciej Lewandowski prezentuje czytelnikom swoją wiedzę na temat stworzonego przez Lovecrafta, i sprawnie odtwarza klimat opowiadań o Wielkich Przedwiecznych. Skutkiem tego, "Cieniom..." bliżej jest do horroru niż do kryminału noir: i z takim nastawieniem radziłabym Wam zasiadać do lektury, szczególnie jeśli nie znacie specyfiki prozy Lovecrafta.

Jako miłośniczka literatury epigońskiej we wszelakich jej przejawach, z przyjemnością zapoznałam się z "Cieniami Nowego Orleanu" - powieść bowiem świetnie ilustruje fakt, iż dla umysłu pisarza nawet najmniejszy fragment inspirującego dzieła literackiego może się stać zaczątkiem nowej historii. O ile tylko twórca tekstu inspirowanego zachowa klimat oryginału oraz uszanuje jego wymowę, czytelnik ma szansę otrzymać nową treść nawiązującą do tej już znanej - a przecież z książkami często bywa tak samo, jak z piosenkami, i (parafrazując klasyka) "najbardziej podobają nam się te, które już kiedyś czytaliśmy". Książka Macieja Lewandowskiego to krok w ciekawym (i, w moim osobistym odczuciu: słusznym) kierunku: a do pełni czytelniczego szczęścia brakuje mi tylko nieco większej powściągliwości językowej Autora, któremu chwilami wymyka się spod kontroli stylizacja dialogów i monologów poszczególnych postaci. Czasami więcej - znaczy mniej, i pozwala czytelnikowi skupić się na treści książki. Jeśli by jednak pominąć ten aspekt - "Cienie Nowego Orleanu" to interesująca pozycja, która zapewne przypadnie do gustu miłośnikom twórczości Lovecrafta, i/lub fanom mrocznych historii kryminalnych. Mrrrożącej krew w żyłach lektury!

Nowy Orlean, lata dwudzieste ubiegłego wieku. Podczas policyjnej obławy inspektor John Raymond Legrasse znajduje w piwnicy przeszukiwanego domu ciało kobiety, poddanej przed śmiercią serii tortur i okaleczeń. Ten makabryczny obraz przypomina mu podobną sytuację sprzed kilkunastu lat, wspomnienie której do dziś przejmuje go zgrozą i obrzydzeniem. W poszukiwaniu oprawców...

więcej Pokaż mimo to