KlonowaWróżka

Profil użytkownika: KlonowaWróżka

Nie podano miasta Nie podano
Status Czytelnik
Aktywność 30 tygodni temu
46
Przeczytanych
książek
59
Książek
w biblioteczce
34
Opinii
248
Polubień
opinii
Nie podano
miasta
Nie podano
Dodane| Nie dodano
Ten użytkownik nie posiada opisu konta.

Opinie

Okładka książki Nawia. Szamanki, szeptuchy, demony Rafał Dębski, Marta Krajewska, Katarzyna Berenika Miszczuk, Marcin Mortka, Marcin Podlewski, Martyna Raduchowska, Jagna Rolska, Anna Szumacher
Ocena 6,7
Nawia. Szamank... Rafał Dębski, Marta...

Na półkach:

Nie wiem, co dokładnie ma w sobie październik, ale jest on prawdopodobnie najbardziej ezoterycznym miesiącem roku. Być może dlatego starożytni Celtowie zadecydowali, że będzie on stanowił granicę pomiędzy jasną a ciemną częścią roku (Samhain, obecnie zastąpione przez Halloween), a Słowianie celebrowali w nim łączność z duchami przodków poprzez rytuały pominek czy radecznicy, znane najczęściej pod nazwą dziadów. By może nieprzypadkowym był też wybór października – późnego października, gdy granica między widzialnym a przeczuwalnym jest najcieńsza – jako daty premiery nowej antologii Wydawnictwa Uroboros: zbioru opowiadań czerpiących z wierzeń i tradycji dawnych Słowian. "Nawia. Szamanki, szeptuchy, demony" to osiem odsłoń świata, w którym starzy bogowie są nadal obecni, a mądrość kobiet biegłych w sztuce uzdrawiania i patrzenia w przyszłość stanowi instancję, do której zwracają się ludzie pozbawieni wiary w działanie środków konwencjonalnych.

Opowiadania zawarte w "Nawii" to okazja zarówno do powrotu do światów i bohaterów znanych z wcześniejszych książek Autorek i Autorów (Miszczuk, Krajewska, Raduchowska, Mortka), jak i do zapoznania się z nowymi (Rolska, Dębski, Szumacher, Podlewski). Mamy przy tym do czynienia zarówno z fabułami osadzonymi w czasach pra-Słowian, jak i z historiami dziejącymi się współcześnie, lub wręcz poza rozpoznawalnym czasem. Najczęściej fabuły te „napędzane” są przez silne postacie kobiece – uzdrowicielki, opiekunki, szeptuchy i szamanki, przywracające światu równowagę, a ludziom: nadzieję – choć nie brakuje też protagonistów płci męskiej, czasami bardzo nieoczywistych. Dla mnie osobiście na pierwszy plan wysuwa się tutaj bohater "Dziewanny i Księżyca" Anny Szumacher, prawdopodobnie mojego ulubionego opowiadania z całej antologii: przyjęłam od niego pewne wyrażenie z kurhanem, co wpłynęło bardzo pozytywnie na ugruntowanie mnie do kulturalnego użytkowania języka ojczystego. Khem, khem.

Generalnie zauważam, że lepiej czytało mi się te spośród zamieszczonych w "Nawii" opowiadań, których akcja rozgrywa się współcześnie, w ten czy inny sposób sprowadzając dawnych bogów z powrotem do naszego świata. Oprócz wspomnianej już historii autorstwa Anny Szumacher, polecam tutaj "Konsultantkę" Marcina Podlewskiego (wychodzącą daleko poza panteon słowiański, i to jakże smakowicie!), "Martwą wodę" Martyny Raduchowskiej (chyba muszę się wybrać na wycieczkę turystyczno-krajoznawczą…) i sprytnie zatytułowaną "Szpetuchę" Jagny Rolskiej (z odrobiną niedosytu, albowiem chętnie zagłębiłabym się w ten akurat świat nieco bardziej).

Nie oznacza to bynajmniej, że oceniam całą antologię jako jedynie połowiczny sukces: zauważam raczej u siebie tendencję do lepszego przyjmowania tych fabuł, w których dawne wierzenia wplatają się w materię współczesnego świata i nasycają go prasłowiańską magią.

Rodzima mitologia przeżywa obecnie swoisty renesans (widać to chociażby to liczbie nowych wydawnictw poruszających tę tematykę), a "Nawia" świetnie wpisuje się w ten trend. Jeśli chcielibyście poznać bliżej wiarę i obyczaje dawnych Słowian (na przykład po to, żeby zamiast dyni wystawić w tym roku przed dom kraboszkę), lub jeśli już nieźle się w nich orientujecie, i jesteście fanami Autorek/ów zamieszczonych w antologii opowiadań – zapraszam do księgarń! Premiera za pasem, w sam raz by zdążyć na dziady.

Nie wiem, co dokładnie ma w sobie październik, ale jest on prawdopodobnie najbardziej ezoterycznym miesiącem roku. Być może dlatego starożytni Celtowie zadecydowali, że będzie on stanowił granicę pomiędzy jasną a ciemną częścią roku (Samhain, obecnie zastąpione przez Halloween), a Słowianie celebrowali w nim łączność z duchami przodków poprzez rytuały pominek czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W ramach „rozbiegu” przed czwartym tomem przygód Bożka, Licha, oraz całej gromady postaci mniej lub bardziej ludzkich (ha!), szybciutko przypomniałam sobie tom poprzedni – „Małe Licho i lato z diabłem” – i był to, proszęż Państwa, znakomity pomysł, albowiem mogłam nawłasnoocznie zaobserwować, jak zmienił się styl Ałtorki pomiędzy latem, które Bożek spędził w cioci Ody jako świeżo upieczony absolwent klasy trzeciej, a jesienią, w którą wkracza Bożek-czwartoklasista, bogatszy o nowego przyjaciela (którego nadal czasami nie lubi, i to z wzajemnością!), ale nie całkiem gotowy na ZMIANY, które przyniesie całej jego klasie przeprowadzka na trzecie piętro szkoły, dostarczona w pakiecie z mocno niepokojącym wychowawcą.

Skomplikowana sprawa z tym panem, naprawdę. Nie dość, że uczy matematyki, do której Bożek ma stosunek raczej (trudne słowo) ambiwalentny, to jeszcze wcale udatnie psuje stosunki koleżeńskie w klasie, chyba jest wampirem, i… zamyka tatę-Szczęsnego w szufladzie, narażając go na koncert współczesnych pieśni ludowych!!

Chociaż, tak po prawdzie, temu tacie to się należało: gdy tylko bowiem zwęszył Szczęsny woń potencjalnego romansu (za sprawą nowej koleżanki Bożka, prawie-na-pewno-zwyczajnej Zmyłki), cała jego uwaga skupia się na synu: toć przecie glut z jego gluta! Trzeba na gwałt pomóc chłopięciu, niechybnie cierpiącym męki i katusze pierwszego afektu ku zwiewnej, romantycznej i w kwiecie spowitej niewieście! – Przy czym, sformułowanie „na gwałt” jest jak najbardziej trafne, albowiem Szczęsny nie cofa się przed niczym – ni to przed podsłuchiwaniem, ni inwigilacją, ni używaniem w swobodnej rozmowie słowa JOŁ. No, aż się prosi, żeby go tu i ówdzie zamknąć, a po wypuszczeniu z zamknięcia: przemówić ostro do słuchu!...

Nie wszystko, oczywiście, zmienia się na gorsze; przeciwnie – w domu Bożka zostaje zainstalowana regularna Szuflandia (z przewidywalnymi, acz dalekimi od sztampy mieszkańcami), przyjaciele starzy i nowi wrastają w strukturę rodziny z najdziwniejszą babcią, jaką widzieli, zaś anioły wszelkich rozmiarów odnajdują w sobie pokłady kreatywności i łagodności (tak, nawet Tsadkiel!), o które zapewne wcześniej byśmy ich nie podejrzewali. Nie byłaby zresztą Ałtorka sobą, gdyby nie pozwoliła czytelnikom, po śledzeniu ekscytujących przygód Bożka i jego ferajny, wrócić do domu – bąbelka komfortu – i napić się kakałka. I to jest w serii o Małym Lichu piękne: świadomość, że pomimo jesiennej szarugi i okrutnego wichru, dom się ostoi; że można z niego wyjść w dowolnych emocjach, i wrócić – i zostać przywitanym z radością, nieważne, czy jest się Bożkiem, Tomkiem, Witkiem, czy Zmyłką.

Zmyłek jest zresztą w tej opowieści więcej – wynikających z braków w edukacji i znajomości świata współczesnego tudzież demonicznego, lecz ostatecznie: prowadzących bohaterów do Po/Ważnych Konkluzji, których nie przyćmiewa natrętny smrodcus didacticus. I tak ma być: czasami ktoś na kogoś nakrzyczy, i potem żałuje, albo nie; czasami ktoś kompletnie przestrzeli z oczekiwaniami, albo oceni kogoś po pozorach: ale dzięki temu dowie się czegoś nowego o drugim człowieku (lub nie-człowieku), i będzie mądrzejszy. I przeprosi, albo stanie w zdumieniu, albo – pójdzie, i po prostu tego drugiego przytuli. Jednym słowem: dorośnie.

Bożek będzie przecież dorastał, tak, jak dorastają jego czytelnicy, i z każdym kolejnym tomem (piąty się pisze, trzymajmy kciuki za Ałtorkę, niech Jej wena płodną będzie!) uczył się czegoś nowego, bardziej skomplikowanego, ale WAŻNEGO i POTRZEBNEGO. A my, mniejsi i więksi – razem z nim.

Amen, alleluja, apsik!

W ramach „rozbiegu” przed czwartym tomem przygód Bożka, Licha, oraz całej gromady postaci mniej lub bardziej ludzkich (ha!), szybciutko przypomniałam sobie tom poprzedni – „Małe Licho i lato z diabłem” – i był to, proszęż Państwa, znakomity pomysł, albowiem mogłam nawłasnoocznie zaobserwować, jak zmienił się styl Ałtorki pomiędzy latem, które Bożek spędził w cioci Ody jako...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fenomen na skalę światową. Najczęściej ściągany nielegalnie serial w historii telewizji. Potężna machina produkcyjna, niesamowite budżety, czas poświęcony na kręcenie pojedynczych odcinków dłuższy niż w przypadku kręcenia niektórych filmów fabularnych. Dziesiątki znanych aktorów w rolach głównych i epizodycznych.

Powód, dla którego kolega z pracy patrzył na mnie spode łba przez kilka miesięcy, bo niechcący zaspoilerowałam mu finał siódmego sezonu. (Przepraszam, P.!...)

"Gra o tron".

Domem dla filmowców zaangażowanych w pracę przy nowym projekcie HBO stało się studio urządzone w hangarze stojącym na miejscu stoczni, z której niespełna wiek wcześniej wyłonił się Titanic, co samo w sobie mogło stanowić ponurą przepowiednię odnośnie przyszłości projektu. Po nakręceniu pierwszej wersji pilota wydawało się, że nie ma sensu próbować dalej, i trzeba złożyć błąd. Fabuła nie trzymała się przysłowiowej kupy. Aktorka grająca Catelyn Stark – Jennifer Ehle, znana z roli Elizabeth Bennet w serialowej adaptacji "Dumy i uprzedzenia" – zrezygnowała z pracy. Budżet wtłoczony w pierwszy odcinek, choć znacznie przewyższający dotychczasowe (raczej siermiężne) produkcje telewizyjne z gatunku fantasy ("Xena", "Herkules"), zdawał się nieproporcjonalnie wysoki w stosunku do efektu końcowego.

Nikogo nie zdziwiłoby w tamtym momencie, gdyby projekt umarł na etapie pilota. Tak się jednak nie stało.

Twórcy serialu potrafili wyciągnąć wnioski z porażki pierwszego odcinka, zmienić sposób narracji i prowadzenia postaci, i – co miało niebagatelne znaczenie – uzyskać fundusze na drugą wersję pilota, oraz przeprowadzić serial przez pierwszy sezon, kluczowy dla przyszłości produkcji. O kulisach tejże produkcji opowiada nam teraz James Hibberd – dziennikarz i scenarzysta związany z „Entertainment Weekly”, od początku pracujący przy "Grze o tron", i (jako jeden z nielicznych przedstawicieli prasy) pozostający przy serialu aż do ostatniego odcinka.

"Ogień nie zabije smoka" to gratka dla miłośników serialu – nawet takich, jak ja, którzy nigdy nie zaliczali się do grona PSYCHOfanów – dzięki zebraniu w jednym wydawnictwie dziesiątek wywiadów z twórcami i aktorami serialu, oraz okraszeniu ich licznymi anegdotami z planu filmowego i z biur produkcji, otrzymaliśmy kompendium wiedzy na temat pracy przy (słowo to narzuca się dość natrętnie, ale nie będziemy mu się opierać) fenomenie, w jaki przekształciła się z czasem "Gra o tron".

Fani książek George’a R. R. Martina przyjęli "Grę o tron" entuzjastycznie, i w znacznej liczbie pozostali z serialem aż do końca: pomimo że, w sposób nieodwołalny i nieunikniony, scenariusze kolejnych odcinków oraz sezonów odeszły dość daleko od swego literackiego pierwowzoru. Ogień nie zabije smoka odpowiada na wiele pytań, które rodziły się w głowach widzów (dlaczego podjęto decyzję o spaleniu Shireen? Gdzie podziała się Lady Stoneheart? Co z wątkiem Dorne?), podając do wiadomości między innymi informację o spotkaniu Martina z twórcami serialu – Davidem Benioffem i Danem Weissem: okazuje się, że obaj panowie już od 2013 roku znali zakończenie sagi Martina "Pieśń Lodu i Ognia", i brali je pod uwagę przy prowadzeniu poszczególnych wątków w serialu. (Przykładem jest historia Hodora, przejęta z cyklu książkowego.) Showrunnerzy nie ukrywali jednak, że zdarzało im się nie dochowywać wierności książce, jeżeli pewne zmiany wypadały korzystniej dla ogólnej jakości serialu: jak im się to udało, każdy widz/czytelnik mógł ocenić we własnym zakresie.

"Ogień nie zabije smoka" tłumaczy, dlatego twórcy "Gry o tron" zdecydowali się na pewne… niekonwencjonalne rozwiązania przy budowaniu fabuły serialu, i pomaga przejść do porządku dziennego nad kwestiami, które odbierały fanom Martina przyjemność z oglądania ekranizacji. Czy jednak informacje podane przez Hibberda wystarczą, aby zmyć niesmak pozostawiony przez ostatni sezon serialu? To również podlega ocenie indywidualnej… i zapewne będzie dyskutowane jeszcze przez długie lata. Fani "Gry o tron" nie zapominają o serialu: nadal tworzą fanfiki i fanarty, dyskutują żywiołowo o rozwoju swoich ulubionych postaci oraz o kulminacji ich losów w ostatnim sezonie. Jest to naturalna kontynuacja aktywności z okresu emisji serialu: fani z zapartym tchem wyczekiwali wówczas informacji o kolejnych odcinkach, a twórcy i producenci Gry o tron żyli w nieustannym strachu przed wyciekiem poufnych danych. Posuwano się wręcz do… podsuwania fanom fałszywych (acz brzmiących potencjalnie wiarygodnie) spoilerów, aby odwrócić uwagę fandomu od PRAWDZIWYCH przecieków z planu.

Jednym z najbardziej istotnych pytań frapujących fanów, była niebagatelna kwestia: czy ich ulubieniec/ulubieńcy dotrwa/ją w dobrym zdrowiu do końca odcinka lub sezonu – nie mówiąc już o końcu całego serialu? Nagłe i niespodziewane zgony nawet najbardziej lubianych bohaterów stały się niejako „znakiem firmowym” prozy Martina; z książki Hibberda dowiemy się, że „winę” za ten stan rzeczy ponoszą… żółwie, które Martin hodował w dzieciństwie: sympatyczne te stworzenia miały, niestety, tendencję do rozstawania się ze światem pomimo wysiłków kochającego właściciela, a ich los zainspirował Martina przy podejmowaniu… odważnych decyzji, dotyczących losów jego bohaterów.

Co jednak sprawia, że owi bohaterowie tak mocno nas poruszają? W kontekście serialu, wielką rolę odgrywa tu (nomen omen) casting, oraz „zrośnięcie się” aktora z odtwarzaną przez niego postacią. Udało się to osiągnąć dzięki znakomicie przeprowadzonemu castingowi: w przypadku niektórych ról, wspieranego przez dziesiątki fanów powieści (Jason Momoa), ale nawet w przypadku gwałtownych protestów tej grupy (Nikolaj Coster-Waldau): trafionego w absolutną dziesiątkę. Z książki Hibberda dowiadujemy się, że to Peter Dinklage namówił Lenę Headey do udziału w castingu do roli Cersei Lannister (tu następuje chwila milczenia w podziwie dla geniuszu obojga), oraz że dla niektórych aktorów rozstanie się z granymi przez nich postaciami było prawdziwą traumą: Michelle Fairley spędziła tydzień zamknięta w swoim pokoju hotelowym po nakręceniu sceny śmierci Catelyn Stark (a cierpienie aktorki i jej gra w sekwencji Krwawych Godów przypieczętowały los Lady Stoneheart: twórcy serialu nie mieli sumienia redukować tej postaci do roli niemego zombie).

"Ogień nie zabije smoka" powie nam ponadto, że Emilia Clarke przeszła dwa udary mózgu podczas pracy nad serialem, a mimo tego – nie wycofała się z udziału w Grze, wykazując się determinacją, profesjonalizmem i brawurą (bo rozwagą nazwać tego, niestety, nie można…); po przeczytaniu książki będziecie inaczej patrzeć na pewne sceny, szukając śladów złamanej stopy Kita Harringtona czy obitych żeber Nikolaja.

Nie znajdziecie ich zbyt wiele. Byli naprawdę dobrzy w swojej pracy.

"Dubrownika wysadzić nie możemy"…ale wszystko inne można wypracować, co dobitnie udowodnili twórcy Gry o tron. James Hibberd wykonał na przestrzeni około dziesięciu lat gigantyczną robotę, zbierając anegdoty, wywiady i zdjęcia, z których stworzył zupełnie nowy obraz serialu-legendy. Owszem, pewnych „wpadek” i kontrowersyjnych decyzji scenarzystów – kubek po kawie na stole w Winterfell, noc poślubna Sansy Stark – nie da się wytłumaczyć w żaden sensowny sposób: ale można próbować drugą stronę medalu, niewidoczną z perspektywy przeciętnego widza. Ogień nie zabije smoka zachęcił mnie do ponownego obejrzenia Gry o tron – a nie spodziewałam się, żeby to miało kiedykolwiek nastąpić – i porównania mojej pierwotnej percepcji serialu z dzisiejszą. Wydawnictwo W.A.B. niech raczy w tym miejscu przyjąć (całkowicie nieironiczne!) podziękowania za zapewnienie mi rozrywki na długie, zimowe wieczory w lockdownie!

Podsumowując: "Ogień nie zabije smoka" to pozycja polecana dla każdego, kto spotkał się kiedykolwiek z "Grą o tron", i chciałby pogłębić swoją wiedzę o tym serialu; nie rekomenduję jej osobom, które nie oglądały jeszcze GoT, ale fani tej produkcji niewątpliwie znajdą w pracy Hibberda wiele radości.

A ja pozostawiam Was dzisiaj z takim oto cytatem z Dana Weissa, do przemyślenia i refleksji:

"Zły do szpiku kości samiec alfa jest skłonny do uprawiania zła dla samego zła, ale o wiele częściej przestępstwo popełnią ludzie, którzy nie nadają się do sprawowania władzy. Nie mają odpowiedniego kręgosłupa moralnego albo umiejętności przywódczych, ale z jakiegoś powodu lądują na tronie. Wtedy wszystko zaczyna się walić."

Uczmy się na przykładzie fikcyjnych bohaterów, i nie popełniajmy ich błędów!...

Fenomen na skalę światową. Najczęściej ściągany nielegalnie serial w historii telewizji. Potężna machina produkcyjna, niesamowite budżety, czas poświęcony na kręcenie pojedynczych odcinków dłuższy niż w przypadku kręcenia niektórych filmów fabularnych. Dziesiątki znanych aktorów w rolach głównych i epizodycznych.

Powód, dla którego kolega z pracy patrzył na mnie spode łba...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika KlonowaWróżka

z ostatnich 3 m-cy

Tu pojawią się powiadomienia związane z aktywnością użytkownika w serwisie


statystyki

W sumie
przeczytano
46
książek
Średnio w roku
przeczytane
5
książek
Opinie były
pomocne
248
razy
W sumie
wystawione
33
oceny ze średnią 8,9

Spędzone
na czytaniu
268
godzin
Dziennie poświęcane
na czytanie
5
minut
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
0
książek [+ Dodaj]