Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Od jakiegoś czasu w środowisku fanów polskiej fantastyki toczy się bój. Walka o to, czy Jarosław Grzędowicz prześcignął już okrzykniętego królem Andrzeja Sapkowskiego. Osobiście od dyskusji na ten temat uciekam, nie potrafiłabym zdecydować, którego z autorów cenię bardziej. Wszak stworzone na potrzeby sagi o wiedźminie uniwersum jest moim ukochanym, jednak to, co gwarantuje Grzędowicz w każdej swej książce zdobywa moje serce i trafia w poczucie estetyki, powodując swego rodzaju orgazm czytelniczy.

Nic zatem dziwnego, że musiałam sięgnąć po „Popiół i Kurz. Opowieści ze świata Pomiędzy”, która to zagwarantowała autorowi drugą w dorobku Nagrodę im. Zajdla.

Z nazwiskiem Grzędowicz bardzo szybko kojarzy się Midgaard i Vuko. Fińskie przekleństwa i Hieronim Bosch. Nie bez powodu, nie ma co ukrywać, że jest to jedna z lepszych pozycji w polskiej fantastyce. Ale jest też inny Grzędowicz. Jest Grzędowicz, który tworzy bohaterów nie będących wyszkolonymi superbohaterami; bohaterów, których mijam każdego dnia idąc na uczelnię (patrz: narrator „Opowieści terapeuty” lub Irena z „Czarnych motyli”).

Prawdopodobnie wstyd przyznać, ale Jarosława Grzędowicza poznałam trochę ponad rok temu, kiedy to przyjaciel podrzucił mi pierwszy tom „Pana Lodowego Ogrodu”. Historia, którą zostałam poczęstowana, spodobała mi się do tego stopnia, że szybko zainwestowałam w „Księgę Jesiennych Demonów”, a potem w „Popiół i Kurz. Opowieści ze świata Pomiędzy”. W pierwszej wspomnianej książce zawarte jest opowiadanie, które skradło moje serce, „Wiedźma i Wilk”. Natomiast w „Popiele i Kurzu” poznaję kuzynkę tytułowej wiedźmy i… i jeszcze raz przeżywam zachwyt nad opisaną przez Grzędowicza historią rodziny czarownic.

Jednak to nie Patrycja jest główną bohaterką książki. Główną postacią i narratorem jest schizofrenik, wykładowca akademicki i specjalista od etnologii. Zwykły szary człowiek, osoba bezimienna.

Ale nie tylko. Główny bohater potrafi poruszać się pomiędzy światem żywych i światem Pomiędzy, gdzie trafiają zagubione dusze. A duszom tym trzeba pokazać, gdzie mają iść dalej. Tym właśnie zajmuje się profesor. Sam zwykł nazywać siebie Charonem i żądać obola za „przewiezienie”. Obolem może być wszystko, co było bliskie zmarłemu, mogą być to także pieniądze. W ten sposób, główny bohater zdobywa wiele rupieci, które w świecie Pomiędzy nadal przeżywają lata swojej świetności i są zdatne do użytku.

Życie głównego bohatera toczy się między wejściami do świata Pomiędzy (chociaż pamięta, aby nie robić tego zbyt często, gdyż to niebezpieczne dla zdrowia psychicznego), a prowadzeniem zajęć na uczelni. Już dawno zrezygnował ze znalezienia kobiety i ustatkowania się. Pozornie jest przeciętnym Kowalskim i rodzinnym wyrzutkiem.

Za rozrywkę służy mu towarzystwo zaprzyjaźnionego duchownego, Michała. Panowie prowadzą ożywione dyskusje na temat wiary i teorii spiskowych dotyczących kościoła, grywają w szachy. Życie głównego bohatera, mimo jego zdolności, jest ustatkowane i spokojne.

Do czasu, gdy Michał umiera. Oficjalnie zmarł z przyczyn naturalnych, jednak narratorowi nie pozwala tak myśleć paczka, którą zostawił mu przyjaciel i wbrew swojemu postanowieniu o zakończeniu przygody w krainie Pomiędzy, próbuje rozwikłać zagadkę.


Grzędowicz mistrzowsko stworzył krainę, która hipnotyzuje w niepokojący sposób. Klimat ciszy przed burzą jest fantastycznie dopasowany do fabuły książki, która powoli przeradza się w kryminał, jakiego nie powstydziłby się Dan Brown. Mrocznego nastroju dodaje znikoma ilość dialogów, które jeżeli już się pojawiają, są niezwykle interesujące. Ponadto, autor częstuje nas sporą ilością rozterek egzystencjalnych i rozmyślań na tematy filozoficzne. Kolejną wartą zaznaczenia rzeczą, są stworzone przez Grzędowicza stworzenia zamieszkujące krainę Pomiędzy. Ich różnorodność porusza wyobraźnię na wiele dni po zakończeniu lektury.

Bardzo rzadko zdarza mi się podkreślać fragmenty w książkach, jednak u Grzędowicza robię to bez wahania. Opisy, które zachwycają i sprawiają, że książkę trawiłam tygodniami, lub nawet – jak w przypadku tej – miesiącami. Właśnie dzięki takim książkom wierzę, że sztuka słowa pisanego, to najpotężniejsza dziedzina magii. Ku potwierdzeniu mojej teorii, poniżej zamieszczam jeden z najpiękniejszych opisów seksu w historii literatury. :-)

Zderzyliśmy się zębami, gwałtownie i boleśnie, wpadając na siebie jak pociągi jadące po tym samym torze z punktu A do punktu B i z punktu B do punktu A. Przez punkt G.
Jarosław Grzędowicz „Popiół i kurz. Opowieści ze świata Pomiędzy"

Jest to bardzo dojrzała powieść. Myślę, że do młodszych czytelników, którzy nade wszystko cenią cwanych herosów, takich jak Vuko, może nie trafić. Do tej historii trzeba zwyczajnie dorosnąć. Mnie opowieść serwowana przez Grzędowicza w tej pozycji, wciągnęła po same buty, czego cykl Pana Lodowego Ogrodu nie zrobił - a przynajmniej nie w tak dużym stopniu.

Czy jest coś, co przemawia przeciwko niej? Myślę, że nie. Jest to książka, którą czyta się z zapartym tchem i nie przeskakuje wzrokiem co kilka linijek tekstu. Jest to książka, której zwyczajnie, nie można pominąć w kolejce tych do przeczytania. Pozycja obowiązkowa.


Powyższy tekst został zamieszczony na moim blogu pod adresem http://kotysowyismutki.blogspot.com/2016/10/34-j-grzedowicz-popio-i-kurz-opowiesci.html

Od jakiegoś czasu w środowisku fanów polskiej fantastyki toczy się bój. Walka o to, czy Jarosław Grzędowicz prześcignął już okrzykniętego królem Andrzeja Sapkowskiego. Osobiście od dyskusji na ten temat uciekam, nie potrafiłabym zdecydować, którego z autorów cenię bardziej. Wszak stworzone na potrzeby sagi o wiedźminie uniwersum jest moim ukochanym, jednak to, co gwarantuje...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moi znajomi wiedzą, co sądzę o young adult i retellings. Natomiast dla osób, które przypadkiem zerkają na tę opinię i nie mają wątpliwej przyjemności obcowania ze mną, spieszę z wyjaśnieniem: uważam, że powyższe gatunki to nowa granica kiczu.
Czy coś zmieniło się, skoro zarwałam noc na pozycję z tego rodzaju literatury?
Absolutnie nie. Ale z drugiej strony, gdzieś głęboko we mnie, żyje sobie dziewczyna, która… lubi proste historie i miłosne opowieści. A przy okazji nade wszystko wielbię bajki – zwłaszcza „Piotrusia Pana” oraz „Piękną i Bestię”.
Właśnie tą drugą inspirowana jest powieść „Dwór cierni i róż”. Autorka, Sarah J. Maas, znana jest głównie z bardzo rozbudowanego cyklu „Szklanego Tronu”, który liczy sobie kilka książek i opowiadań.
Pozycja, na której się skupię, otwiera nowy cykl, który nosi taki sam tytuł, jak pierwszy tom. Bardzo łatwo domyślić się, że będziemy mieli do czynienia z wariacją (retellingiem) na temat jednej z piękniejszych baśni.

Odpowiedniczka Belli nazwana jest Feyrą, a Bestia nie jest Bestią, tylko… przedstawicielem Wysokiego Rodu Fae. Są to istoty magiczne, potężne i znienawidzone przez ludzi. Jednak żyją w innych rejonach świata.
Jak to się stało, że Feyra i Tamlin spotkali się?
Dziewczyna wywodziła się z zamożnej rodziny, która jednak straciła swój majątek, gdy główna bohaterka była dzieckiem. Była jedyną karmicielką rodziny i któregoś razu, na polowaniu zabiła wilka.
Szybko okazuje się, że zabite zwierzę nie było zwykłym drapieżnikiem. W drzwiach chaty dziewczyny zjawia się bestia, która żąda zadośćuczynienia. Śmierć człeczyny za śmierć fae, lub porwanie winowajczyni do krainy za Murem, gdzie żyją magiczne istoty. Feyra godzi się na niewolę od razu planując ucieczkę.
Kiedy wraz z Tamlinem dociera do jego Dworu, bardzo długo nie traci swoich kolców, i mimo że fae stara się, jak może, aby Feyra nie nudziła się, dalej uważa go za swego oprawcę. Chociaż ta relacja także ulega zmianie, aby w końcu przerodzić się w ognistą miłość. Podczas pobytu w świecie fae, dziewczyna poznaje historię świata według magicznych istot, która różni się od tej, którą poznała z ludzkich legend i bajań. Dostrzega, że nie ma czerni i bieli, a zarówno wśród ludzi, jak i uzdolnionych magicznie stworzeń są dobrzy i źli.
A gdy wydaje się, że mogliby żyć długo i szczęśliwie, okazuje się, że to jeszcze nie koniec. Dalszej fabuły zdradzać nie będę, aby uniknąć zdradzenia zbyt wielu szczegółów.

Książkę połknęłam w noc, dosłownie, zrezygnowałam ze snu, aby śledzić losy bohaterów. To z pewnością przemawia za sięgnięciem po tę pozycję. Jednak… wielokrotnie miałam ochotę rzucić tomiszczem w kąt i sięgnąć po coś innego.
Odrzucali mnie bohaterowie, mam wrażenie, że to charakterystyczne dla tego gatunku, ale postacie są tak sztuczne i irytujące, jak w żadnej innej kategorii literatury. Jako pierwsze, niesmak budziły we mnie siostry Feyry. Naprawdę nie jestem w stanie uwierzyć w tak głupie istoty, jak one. Czy gdziekolwiek na świecie istnieją kobiety, które nie mając co włożyć do garnka, żądają nowego płaszcza lub butów za jedyne pieniądze, jakie ma rodzina?! Kiedy one zeszły ze sceny, skupiłam się na głównej bohaterce. Prawdopodobnie miała być silną, potrafiącą o siebie zadbać kobietą, ale wyszła na zbuntowaną – i głupią - nastolatkę. Taką, która w naszym świecie wykłócałaby się z nauczycielami, że wcale nie musi uczyć się o potopie szwedzkim, i ostentacyjnie żuła gumę na lekcji – znamy wszyscy ten typ, prawda? Następnie Tamlin i jego przyjaciel, Lucien. Potężni, magicznie uzdolnieni i zabójczo przystojni i… żałośni. Aby to wyjaśnić, spróbuję odwołać się do fanfiction, ponieważ ta pozycja bardzo przypomina mi stylistycznie blogi, które czytałam. Kiedy młode autorki starały się, aby ich James Potter i Syriusz Black byli szarmanccy i męscy wychodzili… myślę, że pamiętamy, jak. Nie było to dobre. A Tamlin i Lucien są takimi Jamesami i Syriuszami. Podczas lektury miewałam obraz zakrwawionych policzków, w myśl powiedzonka, że oczy mi krwawią.
„Dwór cierni i róż” czytałam przetłumaczony na język polski. Fae mają w zwyczają nazywać ludzi „człeczynami”, często „nędznymi”. Nie ma w tym nic złego, bardzo wyraźnie zarysowana pogarda Wysokiego Rodu, dla maluczkich. Jednak… słowo „człeczyna” jest śmieszne. To tak, jakby w opowiadanie szóstoklasisty powklejać pojedyncze słowa, których 12-latek raczej nie zna. Wychodzi tak, że czułam się niezręcznie, czytając coś tak głupiego.
Jednak spędziłam nad lekturą tyle czasu i mimo opadających powiek, przeczytałam! Bo czyta się przyjemnie. Naprawdę, mimo powyższych wad jest to całkiem ciekawa historia, miejscami zbyt przekoloryzowana, ale warta poznania. W tej powieści nie uświadczymy pięknych opisów i cytatów. Brakuje także ciekawych dialogów i godnych polubienia bohaterów, no może Rhysand jest postacią, która wzbudziła moją sympatię. Jako jedyny ma kilka płaszczyzn i bardzo chętnie czytałam rozdziały, w których się pojawiał.
Myślę, że jest to pozycja, którą mogę polecić na znużenie. W moim przypadku wleciała jednym okiem, a drugim wyleciała. Jest nieabsorbująca i łatwa, nawet trochę bezpłciowa. Jednak nadaje się na samotny jesienny wieczór, jak i letnią noc. Nadaje się, aby zabić czas.
A kolejne tomy także – o dziwo - chętnie przeczytam.

oryginał recenzji na: www.kotysowyismutki.blogspot.com

Moi znajomi wiedzą, co sądzę o young adult i retellings. Natomiast dla osób, które przypadkiem zerkają na tę opinię i nie mają wątpliwej przyjemności obcowania ze mną, spieszę z wyjaśnieniem: uważam, że powyższe gatunki to nowa granica kiczu.
Czy coś zmieniło się, skoro zarwałam noc na pozycję z tego rodzaju literatury?
Absolutnie nie. Ale z drugiej strony, gdzieś głęboko...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na ogół, jeżdżąc na Woodstock, nie kupuję książek. Ewentualnie zerknę na biografie muzyczne, poostrzę ząbki na coś. W tym roku było inaczej. Kupiliśmy pięć książek. W tym tylko jedną biografię! Szaleństwo.
Obok uzupełnienia (dokończenia?) klasyki grozy poprzez „Przyszła na Sarnath zagłada” Lovecrafta, „Frankensteina” Mary Shelly oraz „Golema” Gustava Meyrinka, nabyliśmy „Krawędź czasu”, którą bystrym wzrokiem wyłowił Krasnolud.
Książkę autora, którego nie znaliśmy. Książkę, która zwróciła uwagę steampunkową okładką. Książkę, którą skwitowałam „no kosztuje mało, możemy wziąć”. Książkę, którą bez najmniejszego problemu określam dzisiaj, jako najlepszą z książek, przeczytanych tego roku. A mamy sierpień, więc to wiele znaczy :-)
Chociaż myślę, że dużą zasługę w moich pozytywnych opiniach ma Ksin, który był beznadziejny i wciąż czekam na wypłacenie mi odszkodowania za szkody moralne po tejże lekturze.
Krzysztof Piskorski każe nam uciekać od pierwszej strony. Wraz z głównym bohaterem biegniemy przez ciemne uliczki i… nie do końca wiemy, o co chodzi. A potem jest już tylko dziwniej. Wszelkie domysły nigdzie nie prowadzą. Momentami miałam wrażenie, że podobnie do bohatera powieści, z mojej piersi wyrywa się szaleńczy wrzask.
Z każdą stroną powieści utwierdzałam się w tym, że to jeden z nielicznych przypadków, kiedy opis na tylnej okładce, nie oddaje ni grama tego, jak wybitna ona jest.
W klimacie epoki pary ciężko jest znaleźć coś, co nie odrzuci tandetą. Dlatego też sceptycznie podchodziłam do tej pozycji. Nic nie odda mi smaku rozczarowania ocenienia książki po okładce!
Autor zaskakuje na każdym kroku. Tworzy powieść ponadprzeciętną. Oczarowuje czytelnika, który w pewnym momencie, przestaje myśleć, o tym, co czyta. Streszczenie fabuły jest tu wyjątkowo trudne, ponieważ bardzo szybko pochłonęłam tę historię. Każdy smaczek całości sprawił, że opisanie niniejszej książki jest graniczące z cudem.
Moim zdaniem, głównie dzięki migawkom obrazów. Opisy działają na wyobraźnię do tego stopnia, że zaniechane przeze mnie malarstwo, powróciło do łask. Każda scena zbudowana jest w bardzo plastyczny sposób. Nigdy, równie wyraźnie nie widziałam doskonałych kadrów w filmie, który tworzyłam sobie w głowie (chociaż niektóry opisy w „Wikingach. Wilczym Dziedzictwie” pana Radosława Lewandowskiego są w podobnym stopniu przyjemne)
Autor zabiera nas na wycieczkę poza czasem. Gdzieś, gdzie zegar nie odmierza chwil, a ludziom żyjącym w owej dziwnej pustce, towarzyszy mdłe światło, będące substytutem słońca. Sielankę trwającą wiecznie, przerywają coraz częstsze ataki złowrogiego mechanizmu, nazywanego mechanem. Mechan dosłownie wchłania ludzi, co widzimy w pierwszym opisie syzyfowej pracy Maksyma oraz Mikołaja, przy próbie walki z nim. Od siebie dodam, że to jeden z bardziej obrazowych opisów w tej książce.
Czytelnik zostaje oczarowany secesyjnymi zawijaskami, miedzianymi trybikami, zaskakującymi zwrotami akcji oraz, niebanalną historią. A zwłaszcza wyobraźnią, którą udało się autorowi okiełznać i ubrać w słowa. Przyjemności czytania dodaje prowadzona początkowo, dwutorowa historia (panie Lewandowski, autorze kotołaka! Można to zrobić dobrze!), w której poznajemy Maksyma oraz Franka Znajdę.
Równie dopracowanej i przemyślanej fabuły, nie czytałam dawno. Prawdopodobnie od czasu Tolkiena lub Sapkowskiego. Piskorski nie stworzył całego świata z historią i religiami, jak dwaj wcześniej wspomniani. Stworzył coś mniejszego, bo jedynie wyrwany kawałek naszej rzeczywistości, jednak pieczołowicie przemyślanej i ustawionej. A poza ciekawą akcją, w „Krawędzi czasu” znajdziemy także filozoficzne rozmyślania na temat podróży w czasie oraz samego czasu.
Mam w zwyczaju zawsze doszukiwać się drugiej strony medalu. Nie wierzę w skrajne przypadki bieli i czerni. Jednak tutaj mogę ze spokojem powiedzieć, że to najlepsza powieść steampunkowa, jaką przeczytałam.

/tekst popełniony na mojego bloga, dostępny także tutaj: http://kotysowyismutki.blogspot.com/2016/08/31-k-piskorski-krawedz-czasu.html

Na ogół, jeżdżąc na Woodstock, nie kupuję książek. Ewentualnie zerknę na biografie muzyczne, poostrzę ząbki na coś. W tym roku było inaczej. Kupiliśmy pięć książek. W tym tylko jedną biografię! Szaleństwo.
Obok uzupełnienia (dokończenia?) klasyki grozy poprzez „Przyszła na Sarnath zagłada” Lovecrafta, „Frankensteina” Mary Shelly oraz „Golema” Gustava Meyrinka, nabyliśmy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Każdy z nas ma kilka, kilkanaście takich tematów, które łapią za serce. Są nam bliskie. Po prostu lubimy je bardziej, niż inne. Dla mnie, jednym z takich klimatów, jest mafia pierwszej połowy XX wieku. „Ojciec Chrzestny”, „Chłopcy z Ferajny”, „Dawno temu w Ameryce”… Ileż to razy zachwycałam się tymi klasykami. Jednocześnie starając się wychwycić te bardziej niszowe. Bo źli faceci, dla których podstawą jest rodzina, wcale nie są aż tak źli! Co z tego, że mają tak wiele na sumieniu..?
Noszą garnitury, kochają swoje kobiety (chociaż czasem je zmieniają…) i działają na dziewczęce wyobraźnie. Przynajmniej mi, okropną przyjemność sprawiało oglądanie eleganckich garniturów i kapeluszy. Oraz pistoletów rzuconych na kuchennym blacie.
Ma to sobie pewien… romantyzm?
Ale lata 20, czy 50 po jakimś czasie zaczynają się nudzić. I nawet Frank Sinatra lecący w tle, gdy prowadzisz samochód wcielając się w Vito Scalettę nie sprawia tak wielkiej przyjemności.

Czy klimat mafijny można uzyskać kolonizując księżyc?
Skolonizowany księżyc jest przedstawiony, jako miejsce brutalne. Miejsce, na którym niekiedy trzeba walczyć o tlen lub wodę. Jeżeli cię nie stać, oddychaj mniej. Albo kombinuj, negocjuj. Jednak za wszystko musisz kiedyś zapłacić. Jesteś na stale połączony do sieci, jednym z czterech księżycowych żywiołów. Ale jeżeli cię stać, możesz kupić ładną skórkę swojemu awatarowi!
Skolonizowany księżyc jest też miejscem egzotycznym, miejscem, gdzie wyobraźnia szaleje, jak kompas na biegunie. Wydrukowane motyle, które goni kilkuletnie dziecko. Szaleńczy bieg po powierzchni. Ale także egzotyka sprowadzona z Ziemi. Wszystko to łączy się w coś, czego nie uświadczyłam w żadnej innej książce.
Długo mogłabym zachwycać się nad klimatem, jakiemu nadaje powieści Iana McDonalda połączenie niezwykłych charakterów, poszczególnych kultur znanych nam z Ziemi.

Chciałabym jednak skupić się na zwięzłym wyciśnięciu najlepszych – moim zdaniem – smaczków z „Luny: Nów”. A jest ich wiele.
Przeniesienie klimatu rodziny Corleone na księżyc, jest trzonem cudnego smaku, tak specyficznego, że zapamiętam go na bardzo długo. Cierpię jednak, na pewien rodzaj snobizmu, i wszelka inność jest dla mnie bardzo ważna.
A książka Iana McDonalda jest zupełnie inna, niż science fiction, które poznałam. Wydawać by się mogło, że opisy ogromnych korporacji, molochów, którym brakuje człowieczeństwa, na stałe stworzyły pewien rodzaj science fiction. Co więcej, obecnie są wręcz oklepane, lub chociaż schematyczne.
Autor „Luny: Nów” nie odbiega zatem na pierwszy rzut oka od gatunkowego szablonu. Jednak stworzył z niego coś delikatnego, jak wydrukowane motyle (wpłynęły na moją wyobraźnię w wielkim stopniu), a równocześnie coś niezgrabnego jak skafander kosmonauty.
Kolejnym ciekawym, a może nawet najciekawszym, smaczkiem pierwszego tomu cyklu „Luna”, są bohaterowie, głównie członkowie rodziny Corta, których poznajemy najlepiej. Tak zróżnicowanych charakterów występujących obok siebie, można szukać bardzo długo. Mamy do czynienia z barwnymi jednostkami; nie jednym, głównym bohaterem; nie jego najbliższymi. Na księżycu Iana McDonalda większość postaci jest wyrazistsza, niż wielu moich znajomych. Adrianna Corta, która mogłaby być krzyżówką babci Mulan (gdyby ta była poważna) oraz Vita Corleone; kobieta śmiertelnie chora, której zależy na rozwijaniu się rodu. Jej następcą ma być Rafael, nazywany Rafą; facet zarówno pełen życia oraz energii, jak i zmęczony nieszczęściem w życiu prywatnym. Jest milczący i ponury Lucas Corta. Jedyna córka Adrianny, Ariel, bizneswoman, kobieta sukcesu, pewna siebie i ambitna. Wydziedziczony i trzymający się na uboczu, wilk księżycowy (już samo to określenie nadaje mu klimatu!), najmłodszy syn Adrianny, Wagner Corta. Syn Lucasa, młody lekkoduch i księżycowy playboy, można by rzec, bananowy dzieciak. I masa, masa innych, których warto poznać.
Idealnym dopełnieniem tej powieści są opisy. Opisy, które zachwycają. Wydawnictwo MAG niektóre swoje książki opatruje sloganem „Uczta Wyobraźni”. W tym przypadku jest to idealne podsumowanie tego, co gwarantuje narracja Iana. Historia brutalnej polityki i życia społecznego na księżycu, wydaje się subtelna, mimo swej brutalności.
Książka wywołała w mojej głowie wojnę między uczuciami. Tworzy emocjonalny i zmysłowy paradoks. Jest to ponoć charakterystyczne dla Iana McDonalda, o czym z chęcią się przekonam sięgając po kolejny tom „Luny” oraz resztę twórczości tegoż autora, ponieważ nie poznałam go wcześniej.

Oczywiście, nie jest bez wad. Nie jest to lekka pozycja. Śmiem stwierdzić, iż nawet trudna, głównie przez poplątane intrygi wymagające rozmyślań, kto jest kim. Niejednokrotnie musiałam odłożyć lekturę i pomyśleć, co łączy bohaterów, co między nimi było. A przede wszystkim, z której rodziny są. Jednak bez wątpienia, jest to pozycja, którą warto przeczytać, niezależnie od upodobań literackich.

/Tekst został popełniony na mojego bloga, można go znaleźć także pod tym adresem: http://kotysowyismutki.blogspot.com/2016/08/30-i-mcdonald-luna-now.html

Każdy z nas ma kilka, kilkanaście takich tematów, które łapią za serce. Są nam bliskie. Po prostu lubimy je bardziej, niż inne. Dla mnie, jednym z takich klimatów, jest mafia pierwszej połowy XX wieku. „Ojciec Chrzestny”, „Chłopcy z Ferajny”, „Dawno temu w Ameryce”… Ileż to razy zachwycałam się tymi klasykami. Jednocześnie starając się wychwycić te bardziej niszowe. Bo źli...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Spoilerów brak, jednak zamieszczony jest jeden cytat, niezbyt istotny, ale ostrzegam. :-)

Wilki budzą respekt do dziś. Obraz samotnego wilka na skale, najlepiej na tle księżyca, zakorzenił się w pop kulturze i jest symbolem mistycznej natury. W bajkach, które poznawaliśmy jako dzieci, wilk był tym złym, przebiegłym i mrocznym. A w historii odnotowano stada agresywne do tego stopnia, że całe wioski ryglowały drzwi na noc. Nie bez powodu w folklorze, głównie słowiańskim, pojawiła się postać wilkołaka, którego nie trzeba przedstawiać żadnemu czytelnikowi fantasy. Wilkołaki budzą grozę, a jednocześnie przyciągają zainteresowanie. Są ofiarami „choroby”, a jednocześnie śmiertelnie niebezpiecznymi bestiami. Istnieje nawet teoria, która mówi, iż wilkołaki są starszymi kuzynami wampirów.
Jednak współczesny, młody odbiorca otacza się często kotami. Najlepiej śmiesznymi, lub słodkimi.

Zatem pomysł stworzenia kotołaka, czyli tak jakby wilkołaka, ale kota, musiał być dobry.
Nasz rodzimy autor, Konrad T. Lewandowski nie był jedynym, który powołał do życia takie stworzenia. Możemy spotkać je Eragonie Christophera Paoliniego lub w jednej z popularniejszych serii gier, The Elder Scrolls.
Pomysł uczynienia głównym bohaterem przedstawiciela nieznanego dotąd gatunku nadal nie jest gwarancją sukcesu. Oczywiście, osadzenie głównego bohatera w ciekawym świecie, jest bez wątpienia dobrym krokiem.

Co mogło się nie udać?

„Ksin. Początek to prequel do jednej z najbardziej znanych serii fantasy w polskiej literaturze. Łączy nieznaną wcześniej historię pochodzenia Ksina i mikropowieść Przybysz, czyli najstarszy, teraz rozszerzony, tekst o kotołaku.” - głosi notka wydawnictwa Nasza Księgarnia na bardzo ładnie zaprojektowanej okładce w zimnych barwach.
Patrząc na samą okładkę można spodziewać się czegoś, co dreptało tym samym szlakiem polskiej fantastyki, co Geralt z Rivii lub Vuko Drakkainen.
I faktycznie, Ksin ujrzał światło dzienne rok po Rzeźniku z Blaviken, a od bohatera Pana Lodowego Ogrodu Jarosława Grzędowicza jest starszy o aż siedemnaście lat.

W nowej, poszerzonej przez autora, wersji sagi o kotołaku poznajemy dwie, pozornie nie związane ze sobą historie, które dzieją się w odstępie dwudziestu lat.

Główną jest opowieść o tytułowym Ksinie, dziecku klątwy, potworze. Jednak dzięki miłości jego piastunki, Starej Kobiety, kotołak nauczył się panować nad swą mroczną naturą. Ksin jest outsiderem, jego jedynym towarzystwem była opiekunka oraz różnego rodzaju potwory Onego. Jednak towarzystwo tak zwanych, odczłowieczeńców, mało odpowiadało młodemu kotołakowi, który zabijał je dla przyjemności. Jednak, gdy kobieta umiera, bohater wykonuje jej ostatnią wolę i rusza w kierunku cywilizacji. Bardzo szybko ratuje zbiegłą prostytutkę Hanti, z którą od teraz podróżuje, a ich relacja bardzo szybko nabiera rumieńców.

Postać mrukliwego, stroniącego od ludzi bohatera walczącego z potworami utarła się w polskiej (a od czasów wydania gier spod szyldu CD PROJECT, nie tylko) fantastyce i zdecydowanie Ksin nie jest jej pierwowzorem. Mając na uwadze, że pierwsze opowiadanie o wiedźminie opublikowane zostało w 1990 roku, a pierwsza część przygód kotołaka rok później, nie można zarzucić Konradowi T. Lewandowskiemu plagiatu. Zwłaszcza, gdy autor gwarantuje, iż pomysł wpadł mu do głowy w roku 1988.
Między bohaterami jest jedna wielka różnica. Postać Geralta jest napisana przez już ukształtowanego, trochę szowinistycznego mężczyznę. Wiedźmin jest ludzki, zagłębiając się w jego przygody, wierzymy w autentyczność całej postaci, ponieważ łączy różne cechy, z którymi spotykamy się każdego dnia.
Natomiast przeplatanie debiutu z dojrzalszymi umiejętnościami literackimi autora sagi o kotołaku spowodowało u mnie podejrzenie, że książkę napisał ojciec z córką. Momentami można poczuć wręcz rzewne utęsknienie za ogromną ilością potterowskich fanfiction publikowanych na blogach przez gimnazjalistki, które starały się dojrzale, a momentami także pikantnie opisywać perypetie miłosne Lily i Jamesa Potterów. Wówczas bohaterowie są bardzo sztuczni, a dialogi wywołują niekryty uśmiech zażenowania. I wciąż nie mogę ulec wrażeniu, że Ksin to młodszy brat Geralta, który bardzo chciałby być taki, jak wiedźmin.

Coby nie być gołosłownym podam przykład z pierwszych stron powieści.

Mamy oswobodzoną Hanti, która odkrywa, iż jej wybawca jest potworem. Nieludzką bestią. Rzuca się na niego, a gdy ten nie zjada jej, tylko tłumaczy, że jest inny niż wszyscy (zdanie “nie jestem taki, jak myślisz”, które wypowiada Ksin, sprawia, iż jestem pewna, że zaraz trzaśnie drzwiami wychodząc). Jednak dziewczyna pozwala mu opowiedzieć swoją historię, z której faktycznie wynika, że jest inny od innych. Ale w tym momencie następuje dialog, który spowodował u mnie spazmy śmiechu.

- I ja mam ci wierzyć? - powiedziała cicho.
- A masz lepszy pomysł? - żachnął się.
- Mam – wyszeptała. - Możesz mi rozpiąć bluzkę…

Fantastyka cechuje się tym, że odbiega od rzeczywistości. Jednak zachowania bohaterów powieści fantastycznych najbardziej przemawiają do mnie, gdy są zbliżone do tych, które znam z rzeczywistości. Jestem pewna, że mało jest kobiet, które po ucieczce z burdelu, w dodatku dostawszy się w łapy kotołaka, czy innego odczłowieczeńca, prosiłyby go tak szybko o rozpięcie bluzki…



Jednak starszy tekst powieści przeplata się momentami z dopisanymi później historiami. Skok stylu jest bardzo zauważalny, co sprawia, że czytanie jest jeszcze trudniejsze. Kiedy już udało mi się przyzwyczaić do języka, którego sama używałam opowiadając o Syriuszu Blacku, nagle w historii pojawiały się dwie-trzy wypowiedzi, które brzmią pięknie (chociaż to może być złudzenie wywołane niezbyt wysokim poziomem większości historii).



Najgorszym punktem Ksin. Początek jest sztuczne stylizowanie języka. Rzucane momentami archaizmy mogą nadać wypowiedzi bohaterów klimat, jednak nieudolna próba odtworzenia mowy pseudo-średniowiecznej po prostu boli. W rezultacie dostajemy paplaninę, którą autor wyjaśnia przez kilka stron rozbudowując dialog, którego nie trzeba było rozbudować.

Jednak ku mojemu zdziwieniu, w ostatnich rozdziałach Ksin i jego towarzysze nie irytowali prawie w ogóle. Charaktery nabrały wymiaru. Stały się prawie realistyczne. Przestali nawet używać tak bezsensownego języka. Ksin co prawda nadal krzyczy za każdym razem, gdy otwiera usta, ale można założyć, że taki ma charakter. W końcu, jest złym odczłowieczeńcem.


Poza historią samego Ksina, poznajemy także opowieść o córce kupca, Aspaji Kador. Dziewczynę poznajemy jako rozpieszczoną i złą do szpiku kości. Nie ma najmniejszych zahamowań przed okropnymi uczynkami. Nie szanuje rządnych świętości, a jedyne co dla niej ważne, to jej własny czubek nosa i… ukochany kot. Niestety, Aspaji udaje się usnucie intrygi, która doprowadza do klęski prawie całego królestwa. Wraz z dwoma magami nieświadomie wypełnia klątwę rzuconą dawno temu, a gubi ją jej własny egoizm.



Ta część książki jest pisana w sposób, którzy przywodzi na myśl legendę miejską. Tutaj przerysowane postacie nie gryzą w oczy aż tak. Ponadto silnie kojarzy mi się z Yotsuya Kaidan - Opowieścią o Duchu z Yotsui spisaną przez Jamesa Seguina de Benneville (która warta jest jesiennego wieczoru). Mamy do czynienia z nieubłaganym losem, a perypetie bohaterów opisywane są szybko i pobieżnie. Tak, jakbyśmy słuchali tej historii w karczmie, a nawet osoba opowiadająca sprawia wrażenie, że nie do końca wierzy w to, co mówi. Dostajemy od narratora szybkie wyjaśnienia, zarysy historyczne, który wpłynęły na przebieg wydarzeń, lub poznajemy ówczesną kulturę. A język, którym Lewandowski nam to serwuje jest dopasowany do gawędy.

Niestety, przerysowane postacie z historii Ksina sprawiają, że opowieść o Aspaji traci swój urok. Pojawia się także wrażenie, że znaczna część historii jest napisana, aby zwiększać objętość książki. Bo równie dobrze, mogłaby zamknąć się w dłuższym opowiadaniu.
Niesmak, który towarzyszył mi do dwudziestego-drugiego rozdziału rozwiał się pod koniec powieści. Wystarczyły trzy, napisane bardzo przyjemnie, abym - gdy już się zregeneruję - sięgnęła po tom II Ksin Drapieżca.

Niewątpliwym atutem, którym bronić może się ta pozycja, jest bardzo ciekawy świat oraz postać, mimo wszystko, zbyt heroicznego bohatera. Jednak i takich wielu przemierza fantastyczne krainy. Sam świat może zachwycać słowiańskim klimatem panującym weń. Spotykamy w nim wiele stworzeń, opisanych często w bliski folklorowi sposób - co powoduje zapewne sympatyzowanie autora z Rodzimym Kościołem Polskim. Bardzo miłą niespodzianką jest także odmienne znaczenie magów, niż to, które serwują nam najpoczytniejsi autorzy fantasy. Sama przeszłość Ksina jest pomysłem niewątpliwie zaskakującym i intrygującym.
Przy czytaniu natomiast najbardziej przeszkadzały mi niezgrabne dialogi, komiczne stylizowanie języka i opisy scen miłosnych, zdecydowanie zbyt krwawe, wręcz obrzydliwe kaźni, a przede wszystkim - bohaterowie, którzy nie mieli w sobie ni grama autentyzmu. A nadane im imiona zdecydowanie nie pomagały w polubieniu ich.

Początkowo uważałam, że jest to bardzo dobra książka dla najmłodszych czytelników, jednak bardzo brutalne opisy tortur obudziły we mnie instynkt nadopiekuńczej matki – opis nerwu oka zawiązanego na supełek, ale jeszcze dyndającego z oczodołu to nie jest coś dla najmłodszych. Jeżeli ktoś ma ochotę na powieść, która nie wymaga wiele uwagi, a momentami jest tak nudna, że wręcz wymaga utraty skupienia - jest to książka dla niego.

Tekst został popełniony na mojego bloga, można go znaleźć także pod tym adresem: http://kotysowyismutki.blogspot.com/2016/06/25-k-t-lewandowski-ksin-drapiezca.html

Spoilerów brak, jednak zamieszczony jest jeden cytat, niezbyt istotny, ale ostrzegam. :-)

Wilki budzą respekt do dziś. Obraz samotnego wilka na skale, najlepiej na tle księżyca, zakorzenił się w pop kulturze i jest symbolem mistycznej natury. W bajkach, które poznawaliśmy jako dzieci, wilk był tym złym, przebiegłym i mrocznym. A w historii odnotowano stada agresywne do...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to