Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Od 2 tomu mam z tym cyklem problem. Autor potrafi stworzyć interesujące postacie, zaskakującą fabułę, ma pomysły na rozwój społeczeństw w określonych warunkach, po czym… 80% książki wypełniają rozmamłane, nużące sceny rozmów i przemyśleń z których, co najgorsze, nic ostatecznie nie wynika. Kiedy w końcowych 20% wreszcie zaczyna się coś dziać i wątki zaczynają się łączyć w całość, wszystko się kończy. W tym tomie było to wyjątkowo groteskowe, gdy plan, na którym opierała się cała fabuła został wyłożony kawa na ławę praktycznie na paru ostatnich stronach.

Męczą mnie dialogi w stylu:
„- Napijesz się kawy? - spytała. Ach tak, teraz rozumiał wszystko! Kawy! A więc o to jej chodziło! A więc na tym będzie polegał plan Matki Wielebnej.
- Piję z mlekiem – odpowiedział. Kiwnęła głową i wiedział, że zrozumiała, co chciał przekazać – że jest gotów poprzeć jej plany, ale tylko jeśli zgodzi się z nim w tej jednej kwestii.”
Może autor orientował się w tych wszystkich domysłach i niedopowiedzeniach, ja na pewno nie.

W tym tomie najciekawszymi postaciami są Teg i Sheeana. Odrade miała bardzo ciekawy wstęp w postaci jej wspomnień o odebranej rodzinie. Niestety, przez większośc ksiażki jej zachowanie nie odbiega zbytnio od wzorcowej Bene Gesserit. A szkoda, myślę że można by pociagnąć wątek jej tęsknoty za rodziną w relacjach z Tarazą i Tegiem.
Na Duncany już patrzeć nie mogę. Ten tutaj dodatkowo został BOGIEM SEKSU.
Miałam duże nadzieje wobec Waffa, w końcu świat Bene Tleilax zaczął odkrywać rąbka tajemnicy. Niestety Waff szybko zmył się ze swojej ojczyzny i przez resztę książki był pacynką w rękach Bene Gesserit. Skoro wiedźmy w kontaktach z absolutnie każdym spoza zakonu dominują do tego stopnia, jakim cudem w ogóle mają jeszcze jakichś wrogów?

Czcigodne Macierze, rządzące wszechświatem za pomocą super seksu są… eee… nie kupuję tego pomysłu. Nie pomaga fakt, że praktycznie nic nie zostało powiedziane o tym jak faktycznie wygląda ich społeczeństwo. A była taka okazja do porównania skrajnych szowinistów męskich (bene Tleilaxu) i kobiecych (Macierze).

Ale mimo to wszystko nie mogę powiedzieć, że to złe książki. Bo pod całym tym rozmamłaniem JEST dużo dobrego. Pojedyncze sceny potrafią być naprawdę dobrze napisane i fantastycznie budować postacie. Gdyby tylko odwrócić proporcję akcji i rozwoju postaci do przekombinowanych dialogów i przemyśleń.

Od 2 tomu mam z tym cyklem problem. Autor potrafi stworzyć interesujące postacie, zaskakującą fabułę, ma pomysły na rozwój społeczeństw w określonych warunkach, po czym… 80% książki wypełniają rozmamłane, nużące sceny rozmów i przemyśleń z których, co najgorsze, nic ostatecznie nie wynika. Kiedy w końcowych 20% wreszcie zaczyna się coś dziać i wątki zaczynają się łączyć w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niestety, rozczarowanie :( . Widać – czytając tę książkę i Slade House – że autor opracował sobie cały lore psychozoteryki, z którego można by wiele wycisnąć. Jednak zamiast tego autor postanowił napisać, hmmm, sama nie wiem co?

Pierwsza część jest zdecydowanie najlepsza. Nastoletnia Holly jest bardzo ciekawą bohaterką i z przyjemnością śledzi się jej przygody, do których ukradkiem zaczynają przesączać się elementy innego świata. Po pierwszej części miałam nadzieję na kolejne 600 stron w stylu Dukaja, gdzie Holly zostanie rzucona na pastwę nieznanego świata, a czytelnik powoli zapoznaje się z rządzącymi nim zasadami. Niestety, nadzieje te były próżne.

Kolejne części przybliżają nam nieciekawe przygody nudnych ludzi, w których Holly pojawia się jedynie jako postać drugoplanowa, a o psychozoteryce wspomina się może jeden raz na część, na odczepnego.

Hugo Lamb z drugiej części jest najbardziej odrażającym protagonistą, z jakim miałam do czynienia, jest gorszy nawet od Winicjusza. Nie wiem, czy jego, eghuehu, miłość do Holly miała pokazać jego człowieczeństwo, wybielić go w jakiś sposób? Bo nie wyszło i byłabym skłonna podnieść ocenę o kilka gwiazdek, gdyby tylko pojawiła się w niej scena, w której Lamb zostaje upokorzony lub skutki jego knowań gryzą go w dupę.

Trzecia część, z historią z Iraku, nic nie wnosi; natomiast czwarta… Mam wrażenie, że pisanie o starzejących się pisarzach cierpiących na brak natchnienia powinno być prawnie zakazane, albo dozwolone tylko po sądownym udowodnieniu, że ma się do powiedzenia coś nowego.

W piątej części w końcu pojawiają się tajemniczy horologowie. Niestety, nie poprawiają oni sytuacji książki ani na jotę. Cały magiczny lore zostaje wyłożony w suchej jak pieprz ekspozycji, po czym odbywa się ostateczna bitwa. Jeśli walczą ze sobą dwie grupy starych jak świat i przebiegłych użytkowników magii, czytelnik chyba ma prawo spodziewać się czegoś interesującego? Niestety, zamiast porywającej strategii, różnorodnych zastosowań magii, spisków, zdrad, tajemnic itp., dostajemy fascynującą jak oprysk stonki ziemniaczanej nawalankę stołami. W trakcie bitwy dwie osoby zdradzają, co nie dodaje ani odrobiny suspensu, bo horologowie od początku rozdziału spokojnie powtarzają sobie, „X i Y na pewno zdradzą :)”. Nie ma tu żadnego twistu – wszyscy myślą, że X i Y zdradzą, X i Y zdradzają, finito.
Sami horologowie nie wzbudzili we mnie sympatii. Wyglądają na bandę nieznośnych snobów, którzy poklepują się po plecach w swoim kółeczku wzajemnej adoracji, gratulując sobie szlachetności. Ciekawe, dlaczego nigdy nie próbują nauczyć obdarzonych „mocą” tej swojej magii - przecież pomogłoby im to chronić się przed anachoretami. Jednak najwyraźniej troska horologów nie rozciąga się aż tak daleko, żeby wpuszczać jakichś randomów do swojego klubu dla wybranych.

Ostatnia część, co do której nie miałam już żadnych nadziei, okazuje się zaskakująco dobra. Apokalipsa starego świata ukazana jest jako coś do bólu przyziemnego, a zarazem całkiem realistycznego. Przyznam, że to o tej części najdłużej myślałam po zakończeniu książki.

Ale - czym w zasadzie jest ta książka? Historią życia Holly Sykes? Wprowadzeniem do świata horologii? Czuję się oszukana, bo te dwie rzeczy zostały obiecane czytelnikowi w pierwszej części, ale zamiast nich dostaliśmy tylko papierki po cukierkach. Żeby to jeszcze był mój ulubiony „Atlas chmur”, gdzie historia każdej postaci tworzy zamkniętą całość z wyraźnie zarysowaną fabułą i podróżą bohatera. Niestety, ta książka jest od „Atlasu” o klasę gorsza.

Niestety, rozczarowanie :( . Widać – czytając tę książkę i Slade House – że autor opracował sobie cały lore psychozoteryki, z którego można by wiele wycisnąć. Jednak zamiast tego autor postanowił napisać, hmmm, sama nie wiem co?

Pierwsza część jest zdecydowanie najlepsza. Nastoletnia Holly jest bardzo ciekawą bohaterką i z przyjemnością śledzi się jej przygody, do których...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chyba każdy, będąc w gimnazjum, robił rzeczy, których teraz żałuje. Ja na przykład kupowałam pasjami Pilipiuka. Będąc, hmm, dorosłym człowiekiem, postanowiłam przeczytać sobie pierwszy tom „Oka Jelenia”, które kiedyś ogromnie mi się podobało. Rezultaty były interesujące i w efekcie powstało niniejsze luźne omówienie podszyte analizą.

Prolog książki to takie kuriozum, że po prostu muszę omówić go szczegółowo. Otóż poznajemy głównego bohatera, Marka, nauczyciela informatyki, w chwili, gdy zostaje znienacka wezwany do gabinetu dyrektora. Dowiaduje się tam czegoś doprawdy wstrząsającego:
"Nasza planeta wchodzi w rój meteorów z antymaterii."
Drapieżny rój meteorów z antymaterii jest punktem wyjścia dla całej dalszej akcji książki. Szkoda tylko, że mógł on wziąć się z tylko jednego miejsca we Wszechświecie: z dupy autora.
Krótka lekcja fizyki: antymateria w zetknięciu z materią anihiluje – cząstki obu rodzajów zostają przekształcone w promieniowanie gamma (przenikliwe promieniowanie, które pojawia się np. przy rozpadach jądrowych).
No więc leci sobie ta antymateria przez przestrzeń międzygwiazdową… skrada się w kierunku Ziemi, aby ją podstępem zanihilować….
Tyle tylko, że rój nie leci przez próżnię. Przestrzeń kosmiczna pełna jest cząstek materii - średnio około milion na metr sześcienny. Przez całą podróż rój powinien stopniowo anihilować i w ogóle wydaje się mało prawdopodobne, żeby cokolwiek ostało się by dolecieć do Ziemi. A nawet jeśli – anihilacja wytwarza ogromne ilości wysokoenergetycznego promieniowania. Ziemianie mieliby kupę czasu, by zastanowić się co zrobić, a nie w ostatniej chwili nerwowo pytać o to informatyków.
Podsumowując: jeśli pojawiłaby się gdzieś antymateria, prawdopodobnie zanihilowałaby cała przed dotarciem do Ziemi, a nawet jeśli trochę by zostało, wiedzielibyśmy o tym od dawna.

"– Z chwilą wejścia w gęstsze warstwy atmosfery następuje anihilacja. Do powierzchni raczej nie dotrze. Tak mi się wydaje. Większe bryły eksplozja ich zewnętrznych warstw odrzuci z powrotem w przestrzeń kosmiczną – uzupełnił. – Mniejsze spłoną w atmosferze."
Tu dobrze widać, że autorowi coś dzwoni, tylko nie w tym kościele. Jak antymateria ma spłonąć, kiedy przy zetknięciu z materią anihiluje? Potem jeszcze wspomina coś o opadzie promieniotwórczym - opad mamy po wybuchu jądrowym, to są produkty fuzji paliwa zmieszane z tym, co zostało poderwane do góry po wybuchu i napromieniowane. Nie wiem szczerze, co mogłoby spadać po anihilacji antymaterii z atmosferą. Mam wrażenie, że zamiast przeczytać coś na temat antymaterii, autor naoglądał się filmów katastroficznych…

Potem dyrektor mówi, że pod szkołą są schrony i można by do nich wprowadzić "dziewczyny i nauczycielki". z jakiej racji dorosłe nauczycielki mają mieć pierwszeństwo przed nieletnimi uczniami, którzy w dodatku są ich podopiecznymi?

"– Proszę zrobić z tym co trzeba i rozdać nauczycielom. Na wszelki wypadek... – Wyjął sporą aluminiową walizkę. Była chyba pierońsko ciężka, bo gdy położył ją na blacie biurka, szkło trzasnęło. Pokręcił przy zamku, ustawiając kod, i podniósł wieko. Wewnątrz leżało co najmniej dwadzieścia pistoletów oraz kilka paczek amunicji.
– Co to jest? – wykrztusił mój kolega.– Przysłali nam kilka lat temu na polecenie ministra edukacji – stwierdził sarkastycznie dyrektor. –
Na czarną godzinę..."

O Jezu, ratuj. To jest ten moment, gdy odeśmiałam sobie dupę i mam nadzieję, że jeśli czytają mnie jacyś nauczyciele to nie potłukli się za bardzo spadając z krzeseł.
Ministerstwo Edukacji. W Polsce. Rozesłało do szkół pistolety dla nauczycieli! Na czarna godzinę!
Z absolutną powagą: gdyby ktoś chciał uzbroić nauczycieli, budżet wystarczyłby prawdopodobnie na wspaniałą broń znaną jako patyk z kupą na końcu.

Potem nasz Mareczek lata po mieście i słyszy wystrzały oraz widzi ciemne dymy nad miastem. Ponieważ OCZYWIŚCIE ludzie zapominają o zasadach wpojonych przez cywilizację w 0,1 s po usłyszeniu, że sytuacja jest kiepska. Wtedy wszyscy Polacy sięgają po swoją domową broń palną i wylegają na ulice… Panie Marku! To tylko studenci grilla rozpalili i fajerwerki puszczają!

Marek widzi jak czterech chłopaków kopie piątego i postanawia ich zastrzelić. Nie przytoczę całej sceny, bo jest za długa, ale streszczając: zabija ich wszystkich bez żadnych emocji, zawahania itp., potem najspokojniej w świecie jednego dobija. Przypominam, Marek jest nauczycielem i pracuje z młodzieżą w podobnym wieku.
"Ostatni postrzelony dresiarz kopnął nogami w agonii i znieruchomiał. Podniosłem torbę z laptopem."
Nasz Mareczek ma empatię na poziomie Lighta Yagamiego.

Marek zapoznaje się z uratowanym chłopcem, Staszkiem i idą razem napić się wina w piwnicy dziadka Staszka.
"Dowiedzieliśmy się w liceum, wszyscy z miejsca pogłupieli. Zaczęli ganiać za dziewczynami, gwałcić, rozbijać sobie głowy... Jakby nagle zerwali się z uwięzi."
OCZYWIŚCIE „wszyscy” to nie dziewczyny :). Dziewczyny to tylko kukły, które nie mają żadnych przemyśleń ani nie odczuwają żadnych emocji w związku z końcem świata, a jedynie wygodnie są pod ręką do zgwałcenia :).
Tak, bo każdy w głębi duszy marzy o tym, żeby kogoś zgwałcić i zabić i absolutnie nikt nie będzie powstrzymywał ludzi, którzy tak robią.

O swoich ofiarach: "– Tak czy siak, w ogóle ich nie żałuję."
Niezły ten nasz Mareczek, taki nie za ludzki.

Równolegle do przygód Marka obserwujemy typiarza nazwiskiem Marius Kowalik. Jego wątek jest nudny jak flaki z olejem i nie wiadomo po co w ogóle znalazł się w tej książce. Jest to właściwie jedna wielka ekspozycja. Najpierw Marius ze swoim kuzynem gadają o sytuacji Hanzy w tym czasie. Dowiadujemy się, że Hanza jest na skraju upadku i za kilkadziesiąt lat prawdopodobnie już jej nie będzie. Wszystko przedstawione jest w taki sposób, jakby miało wzbudzić w nas emocje, ja jednak pytam – a z jakiej racji? Cóż nas obchodzi w tym momencie jakaś tam Hanza, cóż nas obchodzi Marius albo jego kuzyn? Te postacie są dla nas niczym, nie mieliśmy jak ich polubić ani się o nie zatroszczyć.
Następnie Marius & kuzyn przeżywają przygody, tzn. gadają i gadają, i gadają… W trakcie tej gadaniny okazuje się, że Marius jest geniuszem i wynalazł różne rzeczy takie jak gołębie pocztowe, pogłębiarka itp. Ja to tylko czekałam, czy reaktor atomowy też wynajdzie.
Potem Peter i Marius płyną sobie przez Bałtyk i spotykają Duńczyków, którzy chcą ich aresztować. Na szczęście obaj są taaacy badassowi, sprytni i wybitni, że w zabawny sposób zastraszają napastników i udaje im się przepłynąć dalej. Badassowość zostaje ukazana za pomocą starego, dobrego zabiegu „nasi przeciwnicy mają na spółkę jedną szarą komórkę, która w dodatku dzisiaj się potoczyła pod szafę, dlatego zachowują się jak skończeni idioci i nasi protagoniści, posiadający na spółkę dwie szare komórki, mogą błyszczeć sprytem i inteligencją”.

Tymczasem Marek budzi się w XVI wieku i ucina sobie pogawędkę z mechaniczną łasicą, podwładną kosmity imieniem Skrat. Skrat i łasica działają wedle zasady „aby bohaterom nie było zbyt łatwo”. Na przykład Ina, zamiast wytłumaczyć Markowi na czym polega jego zadanie i czym jest to Oko Jelenia, co, wydawałoby się, jest podstawą planu, stwierdza, że musi lecieć i cześć. No bo oczywiście, gdyby bohaterowie za dużo wiedzieli, nie można by ich przygód rozciągnąć na tyle tomów. Albo trzeba by się bardziej postarać nad tworzeniem suspensu. Czy coś w tym stylu.

W rozmowie z łasicą Marek wspomina, że "Skrat przybywa spoza horyzontu zdarzeń, to oznacza, że pochodzi (…) na przykład z Wszechświata, który jest lustrzanym odbiciem naszego." Otóż nie, to nie jest to co to wyrażenie oznacza, bo horyzont zdarzeń to granica wokół czarnej dziury, po przekroczeniu której nie ma już możliwości powrotu. Mareczek bredzi.

Łasica wysyła Marka, żeby w bliżej nieokreślonej jaskini znalazł Helę, dziewczynę przeniesioną z czasów Powstania Styczniowego, która leży tam pogrążona w letargu. Mój móżdżek za nic nie jest w stanie pojąć głębi tej intrygi. Dlaczego Skrat nie mógł przenieść Heli i Marka w dokładnie ten sam moment czasu, aby łasica nie musiała dwa razy tłumaczyć tego samego? Poza tym jaki sens w zostawieniu wyglądającej na trupa dziewczyny w jaskini, gdzie Marek może jej nie odnaleźć, mogą to za to zrobić dzikie zwierzęta albo lokalsi?

Jeśli bohaterowie stykają się z czymś, o czym przeciętny nauczyciel informatyki nie ma zielonego pojęcia, okazuje się, że Marek albo ma w tym doświadczenie, albo znał kogoś, kto się tym zajmował, albo, moja ulubiona opcja, "czytał o tym w jakiejś starej książce." Na przykład przez pół roku na studiach pracował w zakładzie pogrzebowym i nauczył się tam sprawdzać czy ktoś jest martwy i od jak długiego czasu. Dla mnie brzmi to… trochę dziwnie jak na zakres prac studenta, ale ok, ja nigdy nie pracowałam w takim zakładzie. Bardzo mi się też podobało, jak na końcu książki suszył jabłka, co umiał zrobić, bo podpatrzył to u dziadka gdy (Marek) miał cztery lata. Podejrzewam też, że w czasie studiów Marek pracował również w szpitalu na oddziale chorób zakaźnych, gdzie zajmował się diagnozami, ponieważ doskonale radzi sobie z określaniem stadium zaawansowania gruźlicy.

"Za nią posuwał się na czworakach niedźwiedź." Niedźwiedzie są zwierzętami dwunożnymi, dlatego należy podkreślić nienaturalną postawę.

"Bystra dziewczyna o chłonnym umyśle. Jak niewiele takich rodziło się w mojej epoce…" Wyczuwam, że ktoś nie miał za wiele koleżanek w życiu.

Pojawia się lensmann Otto, o którym dowiadujemy się, że ma w sylwetce "dziwne zniewieścienie", w twarzy, no tak, "dziwne zniewieścienie" a jego głos jest, tak tak, "dziwny, wysoki i podejrzanie słodki". U Marka "sam dźwięk wywoływał obrzydzenie" i bardzo dobrze, jego organizm skutecznie broni się przed przypadkową ekspozycją na jakąkolwiek niemęskość!

Mareczek idzie pracować przy rozbiórce katedry (pierwszy raz w życiu) i OCZYWIŚCIE od razu wymyśla sposób na usprawnienie pracy, na który reszta robotników nie wpadła przez długie tygodnie.

Im dalej w książkę tym bardziej antypatyczny wydaje się Mareczek. W pewnym momencie myśli sobie, że w celu zdobycia informacji trzeba "stłuc na kwaśne jabłko" jakieś dziecko. Na szczęście nie musi się przejmować takimi drobiazgami jak to, że dzieci bić nie wolno, bo przecież nie jest już nauczycielem, a to nie są dzieci szkolne! Myśl ta skłania go do śmiechu. Potem Marek zauważa dziewczynę ubraną w sukienkę Heli; postanawia dowiedzieć się, co się stało z jego znajomą. Zamiast jednak użyć mózgownicy i spróbować wyszpiegować kim jest dziewczyna, gdzie mieszka, może wymyślić jakiś pretekst do zagadnięcia itp. - od razu uznaje, że sprawy nie da się rozwiązać inaczej niż torturami. Wydaje się być zadowolony ze swego pomyślunku.
Koledzy z pracy Marka zwijają się do domu, Marek nie ma co ze sobą zrobić, więc zachodzi jeszcze na plac rozbiórki i dostaje odprawę. Nasz sympatyczny bohater cieszy się bardziej nie z tego, że dostał pieniądze, tylko że reszta ich nie dostała.
Okazuje się, że "wrodzona uczciwość i wychowanie" sprawiają, że kradzież i napaść wydają się Markowi odrażające. A bicie dzieci i torturowanie młodych dziewcząt? Zabijanie młodych ludzi? Mareczek wydawał się aż nazbyt chętny do tych czynów.
W dodatku nie wiem czy takie były zamiary autora, ale nie raz i nie dwa Marek wychodzi na co najmniej mocno niedokształconego:
"Zawsze sądziłem, że misie są nieduże i wolno się ruszają…" Interesujące słowa w ustach dorosłego mężczyzny z wyższą edukacją i tyloooma doświadczeniami i tyloooma przeczytanymi starymi książkami; Marek, który do tej pory wydawał się dość mocno wierzącym katolikiem (rozmowa ze Staszkiem; czuł wstyd na myśl, że miałby się wyprzeć swojej wiary) nie wie, jak używać różańca; "Przednówek – czytałem o tym jakieś brednie dziewiętnastowiecznych pozytywistów." Zaiste, wiedza godna nauczyciela; "Jak wygląda scalak? – zapytał Staszek. (…) Pokręciłem głową z podziwem." W tym półmózgu budzi podziw, że ktoś zapytał o najbardziej podstawową rzecz?
„Nauczyciel z powołania” stwierdza, że w epoce Heli "nie bawiono się w sztuczne przedłużanie dzieciństwa". No, nie ma to jak pobyt wśród młodzieży gimnazjalnej i licealnej, żeby stwierdzić, że gdzie im tam w szkole siedzieć, wygonić towarzystwo, niech zaczną dorosłe życie!

Następnie do powieści wraca Staszek, ale w sposób wyjątkowo durny i naciągany jak guma w gaciach. Otóż łasiczka wkurza się na Marka za jego niedołęstwo (okazuje się, że mimo długich lat spędzonych w świecie ludzi, nadal nie pojmuje subtelności ich kultury, takich jak koncept pieniądza) i uznaje, że jest jej nieposłuszny, postanawia zabić go rękami wskrzeszonego w tym celu Staszka. Tyle tylko, że dowiadujemy się, że wskrzeszanie ludzi nie jest takie proste i zużywa dużo łasic mechanicznych mocy, dlatego kolejnego mogłaby dokonać dopiero po dwóch latach. Oraz po krótkiej rozmowie z oboma panami („aha, czyli nie zbuntowałeś się, tylko zostałeś tu dłużej, żeby zrobić sobie zapasy pożywienia?”) stwierdza, że w sumie spoko, Marka nie trzeba zabijać.
To serio opłacało jej się ożywiać kolejnego typa, żeby zabić Marka, zamiast odbyć z nim jeszcze jedną rozmowę?! Zaczynam wątpić w rozum naszej słodkiej kosmitki.

Wydaje się, że Pilipiuk chciał wykreować przemianę Marka z obojętnego wobec wiary do żarliwego katolika. Tyle tylko, że ta wiara jest płytka jak plwocina na chodniku. Mareczek od czasu do czasu dotyka różańca i cieszy się, że nie zaparł się wiary, gdy go protestanci bili. Natomiast nie poświęca ani jednej myśli ludziom, których zabił; wesoło myśli sobie o biciu i torturowaniu ludzi, a nawet wyznaje, że gotów jest zabić ratując Helę (i to nie jej oprawców, a jakąś pechową służbę, która mogłaby być akurat w domu). Przed kradzieżą i napaścią też powstrzymuje go „wychowanie i wrodzona uczciwość”, ani słowa o religii miłosierdzia.

Pod koniec powieści Mareczek poświęca kilka akapitów na pozachwycanie się sobą. Jak to "nie umie" zostawić Heli i musi ruszyć jej na pomoc… "Nie potrafi" inaczej, och, ach! "Skąd we mnie tak niemodne i niepasujące do XXI wieku nawyki?" Bo w XXI wieku to ino degrengolada i sodoma z gomorą, wcale nie jest tak, że to najbardziej humanitarny okres w historii i rzeczy takie jak niewolnictwo, zbrodnie na cywilach, tortury czy publiczne egzekucje są powszechnie potępiane.
"Honor, świadomość dokonań rodu, obowiązki, które narzuca pochodzenie?" O czym ty, chłopie, pierdolisz? Jaki ród, jakie dokonania? Jakie pochodzenie? Jaki honor?!!! U Marka?!!!

Tak więc Marek jest odpychający, Marius nudny jak flaki z olejem, ale, no tak, była przecież jeszcze Hela. Otóż Hela jest kobietą w czasach historycznych, tak więc jedyne co może ją spotkać to przemoc seksualna i innego rodzaju tortury. Uważam, że ciekawie byłoby poczytać o tym, jak osoba pochodząca z dziewiętnastego wieku radzi sobie w przeszłości w porównaniu z Markiem; ale nie, lepiej niech przez całą książkę będzie bita i gwałcona… Co więcej równie dobrze wszystkie rozdziały z porwaną Helą można by wyciąć, bo nic z nich nie wynika; Heli nie udaje się obmyślić sposobu ucieczki; jej działania nie pomagają jej się uwolnić. Po prostu na paru ostatnich stronach uwalniają ją Marek i Staszek.
Nie czytałam reszty książek z serii od ho ho i jeszcze trochę, więc nie będę o nich pisać, ale jedna rzecz była tak kuriozalna, że aż do dzisiaj o niej pamiętam. Otóż za każdym razem łasica przywraca Helę do życia w „nienaruszonym” stanie, więc znowu jest okazja, żeby ją zdeflorować… i znowu… i znowu… Bleh.

Czy wszystko w tej powieści mi się nie podobało? No nie wszystko. Podobała mi się Ina, beznamiętna i nierozumiejąca ludzi kosmitka zamknięta w ciele mechanicznej łasicy. I bardzo podobała mi się scena, w której koledzy Marka kulą się ze strachu, bojąc się widmowego konia, więc Marek wychodzi aby im pokazać, że to najzwyklejsze zwierzę… po czym wraca z podkulonym ogonem i nie jest do końca jasne, czy tam naprawdę było coś nadnaturalnego, czy tylko udzielił mu się lęk reszty. Nie pamiętam, czy ten wątek był pociągnięty w reszcie cyklu, ale ta konkretna scena wypada bardzo dobrze.
Poza tym trzeba przyznać, że czyta się szybko i akcja płynie wartko. Jeżeli więc masz, czytelniku, poniżej szesnastu lat, dodaj sobie do mojej oceny jeszcze ze dwie gwiazdki; a jeśli jesteś starszy, poszukaj czegoś ambitniejszego.

Chyba każdy, będąc w gimnazjum, robił rzeczy, których teraz żałuje. Ja na przykład kupowałam pasjami Pilipiuka. Będąc, hmm, dorosłym człowiekiem, postanowiłam przeczytać sobie pierwszy tom „Oka Jelenia”, które kiedyś ogromnie mi się podobało. Rezultaty były interesujące i w efekcie powstało niniejsze luźne omówienie podszyte analizą.

Prolog książki to takie kuriozum, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Będąc młodym stworzonkiem przeczytałam sporo książek Ewy Nowak i już wtedy zauważyłam pewien problem. Otóż autorka najwyraźniej cierpi na ciężki przypadek kaczmarskoholizmu.

Nie zrozumcie mnie źle; ja lubię zarówno twórczość Jacka Kaczmarskiego, jak i nawiązania literackie w powieściach. Problem w tym, że takie nawiązania powinny być zgrabne i subtelne. U Ewy Nowak nawiązania do twórczości pana K. są zgrabne jak słoń i subtelne jak uderzenie łopatą. W dodatku z każdą kolejną powieścią jest coraz gorzej! W poprzednim tomie, "Kiedyś na pewno", mieliśmy scenę, w której bohaterka mało nie mdleje z zachwytu, czytając książkę, w której Kaczmarski nazywany jest "istotą boską". Myślałam, że bardziej groteskowo być nie może, ale, niestety, myliłam się.

W tej części czeka nas bliższe spotkanie z autorką owej książki, pretensjonalną jak jedenastolatka z dostępem do słownika wyrazów obcych Ktosią. Jest ona nauczycielką języka polskiego, wobec czego jesteśmy świadkami kuriozalnej lekcji, na której - wybaczcie rynsztokowy język - pani Ktosia fapie sobie mentalnie do twórczości Kaczmarskiego, a później wycieczkę na zjazd kaczmarskoholików, który, jestem przekonana, jest wzorowany na prawdziwym wydarzeniu z życia autorki.

Poza tym książka leży na wszystkich frontach. Językowo jest nędznie i miejscami kompletnie niejasno, postaci słabo zarysowane, jest kilka interesujących wątków, ale nie są moim zdaniem satysfakcjonująco poprowadzone.

Podsumowując: jeśli wy też jesteście kaczmarskoholikami dodajcie do mojej oceny z pięć gwiazdek. Jeżeli nie, cóż mogę rzec więcej.

Będąc młodym stworzonkiem przeczytałam sporo książek Ewy Nowak i już wtedy zauważyłam pewien problem. Otóż autorka najwyraźniej cierpi na ciężki przypadek kaczmarskoholizmu.

Nie zrozumcie mnie źle; ja lubię zarówno twórczość Jacka Kaczmarskiego, jak i nawiązania literackie w powieściach. Problem w tym, że takie nawiązania powinny być zgrabne i subtelne. U Ewy Nowak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po ponownej lekturze Władcy w wieku lat dwudziestu trzech, mogę stwierdzić, że podoba mi się on zupełnie tak samo jak wtedy, gdy miałam ich trzynaście.

Jednak będąc człowiekiem już starym i doświadczonym przez życie dostrzegam rzeczy, które dawniej mi umykały. Na przykład to, że książka została napisana przez weterana pierwszej wojny światowej. Opisy zniszczonych pól u bram Mordoru, pozbawionych wszelkich śladów życia, zrytych głębokimi lejami, zasypanych popiołem; albo Martwych Bagien, w których wiele lat (tysiące!) po bitwie w wodzie widać twarze zmarłych - skojarzenia są dość jasne. No i przede wszystkim końcówka, w której bohater po uratowaniu świata zastaje swój dom kompletnie zmieniony, a przede wszystkim sam jest zmieniony na tyle, że nie jest w stanie żyć między ludźmi.

Słodko-gorzki jest ten koniec. Frodo ostatecznie zawodzi na całej linii - mimo że w trakcie wyprawy do Góry Przeznaczenia dokonał niemal nadludzkich wysiłków, i tak koniec końców ulega Pierścieniowi. Zamiast epickiego wyczynu nieugiętego herosa oglądamy żałosną przepychankę dwóch wynędzniałych niewolników Pierścienia. Więc co uratowało świat? Miłosierdzie Sama, który oszczędził Golluma, choć miał wszelkie powody, by go zabić. Bardzo podoba mi się zarówno brak banalnego happy endu, jak i przyznanie wartości współczuciu i miłosierdziu, które często uznawane są za słabość.

Poza tym, fajnie powtórzyć sobie Władcę z perspektywy Tolkienowego Świra, który zna cały lore. Bardzo interesująco czyta się o wyborze Galadrieli, jeśli człowiek pamięta, że zaczynała ona jako żądna władzy gówniara. Gdyby Frodo ofiarował jej pierścień w okolicach Pierwszej Ery, nie tyle, że by go przyjęła - wyrwałaby mu go z ręki. Najpierw, żeby utrzeć nosa temu wstrętnemu stryjkowi Feanorowi, potem, żeby pokonać Morgotha; jestem pewna, że raczej prędzej niż później mielibyśmy w Angbandzie Mroczną Królową, przy której Sauron to małe miki. Doceniam rozwój postaci!

Co mi się nie podobało? Zostanę za to zapewne zamordowana pewnej nocy w zaułku przez któregoś z fanów, no ale przyjaźń Froda i Sama mi się nie podobała. Nazwijcie mnie starym komuchem, ale nie znoszę wątków przyjaźni pana i sługi, gdzie sługa uważa za oczywiste, że jego życie jest mniej warte i jest gotów umrzeć za pana... A Frodo nawet w momencie, gdy Sam dosłownie ratuje mu życie raz za razem, nie proponuje, żeby przestał nazywać go panem :< Poza tym nożyce redaktorskie powinny pójść w ruch w pierwszej księdze, która ciągnie się jak guma w gaciach, a sceny z Tomem Bombadilem są w stanie uśpić nawet najwytrwalszego z fanów.

No i oczywiście to jedyna znana mi książka, w której drzewa ruszają i spuszczają... łomot ludziom, którzy je wycinali, więc już za samo to wskoczyłaby do ścisłej czołówki ulubionych lektur.

Po ponownej lekturze Władcy w wieku lat dwudziestu trzech, mogę stwierdzić, że podoba mi się on zupełnie tak samo jak wtedy, gdy miałam ich trzynaście.

Jednak będąc człowiekiem już starym i doświadczonym przez życie dostrzegam rzeczy, które dawniej mi umykały. Na przykład to, że książka została napisana przez weterana pierwszej wojny światowej. Opisy zniszczonych pól u...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie mam zbyt wysokiego zdania o książkach z serii "Miętowej", ale "Wszystko, tylko nie mięta" - może dlatego, że jest to pierwsza książka z cyklu - wypada na tym tle całkiem dobrze. Sympatyczna, zabawna, do szybkiego przeczytania i poprawy nastroju, gdyby nie.

Gdyby nie wątek Pawlacza.
Ów nieszczęsny chłopina pada ofiarą podłej plotki rozprzestrzenionej przez zawistnego kolegę - Kuba mówi wspólnemu znajomemu, że Pawlacz jest - olaboga! - gejem. Plotka ta przedstawiana jest jako najobrzydliwsza kalumnia, którą skrzywdzono niewinnego, szlachetnego, niczym niezasługującego sobie na TAKI los bohatera. Pawlacz doświadcza szeregu nieprzyjemności ze strony homofobicznych kolegów. Wszystko kończy się jednak dobrze! Pawlacz nie jest gejem! Znajduje sobie dziewczynę!

Trochę to wygląda, jakby autorka chciała poruszyć temat dyskryminacji homoseksualistów, ale żeby wprowadzić do powieści rzeczywistego geja? No, nie zapędzajmy się tak daleko! W rezultacie dostajemy przesłanie następującej treści: "jeśli koledzy dręczą cię, bo jesteś gejem i chcesz, żeby przestali, przestań być gejem :) Znajdź sobie dziewczynę :) To wzbudzi ich szacunek". Bleh.

No i zakończenie "zaręczyli się mając 18 lat :)" nie wzbudza wzruszenia i westchnień nad szczęśliwą miłością, a raczej lekki dafaq i drapanie się po głowie z myślą: "to chyba nie jest normalne".

Nie mam zbyt wysokiego zdania o książkach z serii "Miętowej", ale "Wszystko, tylko nie mięta" - może dlatego, że jest to pierwsza książka z cyklu - wypada na tym tle całkiem dobrze. Sympatyczna, zabawna, do szybkiego przeczytania i poprawy nastroju, gdyby nie.

Gdyby nie wątek Pawlacza.
Ów nieszczęsny chłopina pada ofiarą podłej plotki rozprzestrzenionej przez zawistnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Plusy: można zrekonstruować typową powieść gotycką tylko na podstawie złośliwych uwag narratorki.
Minusy: przez całą książkę nie wydarzyło się nic ciekawego.

Plusy: można zrekonstruować typową powieść gotycką tylko na podstawie złośliwych uwag narratorki.
Minusy: przez całą książkę nie wydarzyło się nic ciekawego.

Pokaż mimo to