rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Całkiem przystępny dramacik :), Ahhahahooouu!

Całkiem przystępny dramacik :), Ahhahahooouu!

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Lord Jim", to kolejny, niezbity dowód na to, że lektury szkolne jeśli już po coś istnieją, to tylko po to, by móc zniechęcać młodzież do czytania czegokolwiek. I chociaż kunszt słowa Conrada zasługuje na uznanie, to przebrnięcie przez pierwsze sto stron bez zdawkowych myśli, by rzucić "to to" w kąt, wymaga anielskiej cierpliwości i niebagatelnej odporności na nudę. Na szczęście wraz z brnięciem w głąb treści, robi się odrobinie ciekawej, ale na cuda nie liczcie, bowiem przysłówek "odrobinę" należy w tym przypadku traktować dosłownie.
Książkę polecam tym, którzy permanentnie się nudzą (a znam takich całkiem pokaźną ilość). Jeśli znajdziecie się w owym stanie znudzenia, sięgnijcie po "Lorda Jima". Gwarantuję wam, że w starciu z tą lekturą, słowo "nuda" nabierze zupełnie innego znaczenia, a to, co zwykliście odczuwać wcześniej, było zaledwie jej marnym przedsmakiem.

"Lord Jim", to kolejny, niezbity dowód na to, że lektury szkolne jeśli już po coś istnieją, to tylko po to, by móc zniechęcać młodzież do czytania czegokolwiek. I chociaż kunszt słowa Conrada zasługuje na uznanie, to przebrnięcie przez pierwsze sto stron bez zdawkowych myśli, by rzucić "to to" w kąt, wymaga anielskiej cierpliwości i niebagatelnej odporności na nudę. Na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Szczerze nie znoszę robić niczego pod przymusem, a już najszczerzej nie znoszę czytać narzuconych mi przez wszelakiej maści magistrów, dzieł literatury światowej, które to rzekomo mają najśmielej odzwierciedlać dorobek literacki danej epoki. Jednak jeśli przeczytanie tak lichej lekturki jaką jest „Faust” (zaledwie 160 stron), ma mi zapewnić upragniony wpis do indeksu, to bez zbędnego kręcenia nosem- zabieram się do roboty.

Dotychczas Goethe kojarzył mi się głównie z tym typem pisarza, któremu ktoś porządnie rozstroił jakiś ośrodek w mózgu, mający odpowiadać za utrzymanie emocji na względnie akceptowalnym poziomie. Serio, ktoś kto spłodził „Cierpienia młodego Wertera” nie może pretendować do miana osoby stabilnej emocjonalnie. W przypływie dobrego humoru pomyślałam sobie jednak: „Co tam panie Goethe! Zobligowano mnie do dana panu drugiej szansy, proszę mieć to zatem na uwadze i niczego nie spieprzyć!”, No cóż. Może jeszcze nie dorosłam do tego typu czytadeł, a może po prostu fakt, że nie znoszę dramatów, nigdy nie pozwoli mi docenić ich wyjątkowości. Chociaż i tutaj znajdą się odstępstwa od reguły, bo komedie pana Fredra uwielbiam całym sercem. Wróćmy jednak do „Fausta”. Z pewnością czytało mi się to znacznie lepiej niż wypociny Szekspira, choć „Makbeta” i „Hamleta” czytałam mając lat czternaście… nie wiem kto stoi za ustanawianiem lektur szkolnych, ale zanim wpadł na pomysł faszerowania czternastolatków liryką Szekspira, powinien się porządnie puknąć w czoło. Nie ma chyba nic bardziej odstręczającego od czytania w ogóle, niż dać młodziakowi do ręki jeden z tych żmudnych, upstrzonych środkami stylistycznym niemalże w każdym wersie, dramatów. Teraz już będzie tylko o „Fauście”, słowo sfrustrowanej czytelniczki.

Były fragmenty, wprawdzie nieliczne, które zaskarbiły sobie moją sympatie, ze względu na sprawne połączenie rymów, np.
„ … Usłyszycie istne arcydzieło:
Zanucę jej moralną serenadę,
By się ją łatwiej na nią wzięło.”
Szukacie sposobu na nieszablonowy i oryginalny podryw rodem z początków dziewiętnastego wieku? Śmiało tedy! Wejdźcie w komitywę z diabelskim pomiotem i nućcie białogłowej rzewne serenady. A jeśli już zaskarbicie sobie sympatię diabła, nie zapomnijcie o przypieczętowaniu waszej przyjaźni krwią.

Wiedźmy, czarownice, sabaty i sfrustrowany poziomem własnej wiedzy doktorek, który szuka odpoczynku od trosk w doznaniach metafizycznych, po drodze zaliczając romans z prostą, acz niewinną dziewką, która w wyniku serii nieszczęśliwych wypadków trafia za kratki. Z całego serca odradzam, chyba że zmuszą was do tego wyżej wspomniane maści wszelakiej magistry.

Szczerze nie znoszę robić niczego pod przymusem, a już najszczerzej nie znoszę czytać narzuconych mi przez wszelakiej maści magistrów, dzieł literatury światowej, które to rzekomo mają najśmielej odzwierciedlać dorobek literacki danej epoki. Jednak jeśli przeczytanie tak lichej lekturki jaką jest „Faust” (zaledwie 160 stron), ma mi zapewnić upragniony wpis do indeksu, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ostatnimi czasy nabawiłam się niebagatelnych uprzedzeń względem romansów, stąd podchodziłam do „Ostatniej spowiedzi” w sposób niewybrednie sceptyczny. Wiedziona przeczuciem, że o miłości w literaturze było już chyba wszystko i jest to teren wyeksploatowany niemalże do cna, ułożyłam się wygodnie na kanapie z kubkiem gorącej czekolady i egzemplarzem „Ostatniej spowiedzi” na podorędziu. Jeszcze przez dłuższą chwilę ważyłam lekturę w dłoni, gdyż nigdy nie byłam fanką popularnych ongiś opowiadań o miłości światowej sławy wokalisty i dostrzeżonej przez niego szarej myszki. Ale to właśnie „Ostatnia spowiedź” udowodniła mi, że clue dobrej powieści, nie tkwi w temacie, ale w sposobie ujęcia owego tematu.

Uzbrojona w awersje do mężczyzn Ally Hanningan pragnie uniknąć kolejnego miłosnego zawodu, godząc się na związek zainicjowany przez swoją matkę, z chłopakiem, którego nawet nie jest w stanie polubić. Jednak w mniemaniu pani Hanningan lubienie nie ma tutaj nic do rzeczy, bo przecież cała istota dobrego związku tkwi w zasobności portfela partnera . Dodatkowo Ally przystaje na to, by to rodzice wybrali odpowiedni dla niej kierunek studiów, a jest to nic innego, jak świetnie rokujące i zapewniające równie świetne zarobki- prawo. Ally zdaje się akceptować to jałowe, pozbawione własnych decyzji życie, aż do momentu, w którym poznaje Bradina Rothfelda. I jest chyba przy tym jedyną osobą na ziemi, która nie potrafi rozpoznać w nim wokalisty osławionego zespołu „Bitter Grace”. Zdezorientowany zachowaniem Ally- Bradin, przyzwyczajony do zgoła nieco innej reakcji niewiast na swój widok- rzucanie się na szyje, przy wtórze spektakularnych pisków rozsadzających bębenki od środka jest tutaj normą, postanawia dać szansę rozwinąć się tej dziwnej znajomości.

I tutaj ukłon w stronę autorki, gdyż proces kształtowania się uczucia pomiędzy Ally, a Bradinem został opisany w sposób tak wnikliwy, że aż momentami pedantyczny. Nic nie jest w stanie umknąć czytelnikowi przy tak bogatych i różnorodnych opisach, co jest jednym z głównych atutów tej powieści. I chociaż narracja jest prowadzona z punktu widzenia trzeciej osoby, refleksje bohaterów w zespół z ich uczuciami, były odmalowane tak dokładnie, iż momentami zdawałam się słyszeć ich myśli. Ta empatyczność i wrażliwość zakotwiczona na każdej stronie, z pewnością zjedna sobie niejedno kobiece serce. Bo przecież która z nas nie ma czasem ochoty na przeczytanie miłosnej historii z prawdziwego zdarzenia?

Minusy przezornie zostawiłam sobie na koniec, bo z własnego doświadczenia wiem, że czytanie cudzych recenzji ogranicza się do pobieżnego zlustrowania dwóch pierwszych akapitów, a z pewnością nie chciałabym nikogo zniechęcić do zaznajomienia się z „Ostatnią spowiedzią”. Debiuty literackie rzadko kiedy są bezkolizyjne, a i pani Nina Reichter zaliczyła w moim mniemaniu jeden poślizg. A mam tu na myśli nic innego jak wyidealizowanie postaci Bradina do granic przyzwoitości. Głowię się i troję, ale mimo to nadal nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ostatnimi czasy w literaturze zarezerwowanej dla kobiet pojawia się wysyp mężczyzn idealnych. Co kolejny to czulszy, bardziej opiekuńczy, a romantyczność, to już w ogóle wypływa im uszami. Nie twierdzę, że to źle, bo całkiem fajnie jest sobie pomarzyć, ale wizerunek takiego bożyszcza w konfrontacji z rzeczywistością wypada nad wyraz ubogo.

Reasumując, książkę czyta się w mgnieniu oka, jednak jest w niej coś takiego, co nakazuje czytelnikowi stopniowo delektować się treścią, (wybrane fragmenty czytałam nawet po kilka razy). Komu poleciłabym ją bez mrugnięcia okiem? Wszystkim kobietom z krwi i kości. Dlatego jeśli spełniacie to kryterium, możecie ze spokojnym sumieniem oddać się lekturze „Ostatniej spowiedzi”.

Ostatnimi czasy nabawiłam się niebagatelnych uprzedzeń względem romansów, stąd podchodziłam do „Ostatniej spowiedzi” w sposób niewybrednie sceptyczny. Wiedziona przeczuciem, że o miłości w literaturze było już chyba wszystko i jest to teren wyeksploatowany niemalże do cna, ułożyłam się wygodnie na kanapie z kubkiem gorącej czekolady i egzemplarzem „Ostatniej spowiedzi” na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tytuł ten przygarnęłam za względu na stosunkowo ciekawą strukturę książki. Powieść można zacząć czytać zgodnie z ruchem wskazówek zegara, jak i pójść im na przekór i spróbować w bardziej japoński sposób. Zjawisko dosyć nietypowe w literaturze, ale co dwie okładki, to nie jedna ; ). "Tyle jest gwiazd", to debiut literacki mojej rówieśniczki, stąd również nieprzemożona ochota na bliższe poznanie z książką. Czytając "Dziewczynę i wilka" autorstwa młodziutkiej, bo siedemnastoletniej Eliny Vincent, byłam pod wrażeniem jej lekkości pióra i empatyczności, która biła z każdej strony. Coś cudownego. Stąd może nieświadomie zawyżyłam oczekiwania względem prozy Giulii Carcasi. Niemniej, jedno muszę powiedzieć na pewno: czyta się lekko i przyjemnie. Nie czujemy na sobie ciężaru słów, nawet jeśli autorka przechodzi z patosu do zasypywania czytelnika kolokwializmami, robi to z gracją, sprawnie komponując te dwa ścierające się style.
"Tyle jest gwiazd" to książka przede wszystkim o smakowaniu miłości i stawianiu pierwszych kroków w drodze ku dorosłości. Poznajemy świat widziany z perspektywy dwóch, z pozoru zupełnie sobie obcych maturzystów. Ona, żyjąca niczym Alicja w krainie czarów, karmi się fikcją literacką, a każdy przejaw konformizmu jest przez nią dosadnie krytykowany. On, pragnący za wszelką cenę "przystawać" do reszty, usilnie próbuje ukryć przed światem swoją "inność" i stać się wreszcie mężczyzną. Aby się dostrzec, muszą wzajemnie do siebie dojrzeć i stoczyć walkę z wewnętrznymi demonami, torującymi drogę ku szczęściu. "Tyle jest gwiazd" to nie kolejne cukierkowate love story, w którym bohaterowie osiągnęli apogeum romantyzmu. To historia jakich wiele, pozornie zwyczajna, otarta z niezwykłości, ale to dobrze, bo w całej swojej prostocie jest przecież prawdziwa. W bardzo prosty, ale i trafny sposób zostaje ujęty dialog międzypokoleniowy, którego właściwie brak pomiędzy rodzicami, a bohaterami. Ten ciekawy wątek poruszany w książce, wymusza na nas wiele pytań i pokazuje jak bardzo w okresie domniemanego buntu można oddalić się od swojej rodziny, a dom traktować niczym motel. Następuje wymiana jałowych zdań, pustych spojrzeń i wyuczonych uśmiechów, aby całość zgrabnie dopasowała się w ramy pożądanej przez wszystkich "normy". A teraz przenosimy się z krainy dobrodziejstwa, tego co ciepłe i pachnie szarlotką do kilku mankamentów, które niestety wpływają na całościową ocenę książki dość negatywnie. Otóż, ta niestandardowa struktura książki, która owszem, ciekawi czytelnika oraz zachęca swoją unikatowością, nie do końca jest tak dobra, jakby się mogło wydawać. Przede wszystkim chodzi o wałkowanie tych samych wydarzeń, tyle że opisywanych z punktu widzenia innego bohatera... wszystko pięknie, ładnie, ale mnie męczy takie czołganie się przez splot wątków, które są mi już dobrze znane. Co z tego, że Carlo ma nieco inne zdanie na ten temat? Dlaczego muszę po raz drugi raczyć się tymi samymi dialogami? Niefajnie, oj niefajnie. Pomysł okazał się ciekawy, ale wykonanie padło na łeb na szyję.
W każdym bądź razie- polecam. Chociażby dla samej autentyczności wydarzeń i zasługującego na uwagę stylu autorki.

Tytuł ten przygarnęłam za względu na stosunkowo ciekawą strukturę książki. Powieść można zacząć czytać zgodnie z ruchem wskazówek zegara, jak i pójść im na przekór i spróbować w bardziej japoński sposób. Zjawisko dosyć nietypowe w literaturze, ale co dwie okładki, to nie jedna ; ). "Tyle jest gwiazd", to debiut literacki mojej rówieśniczki, stąd również nieprzemożona ochota...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z twórczością Schmitt'a, zaczęłam bliżej zaznajamiać się w gimnazjum. Standardowo, nasza przyjaźń rozkwitła dzięki drobnej książeczce "Oskar i pani Róża". Później, jakoś samo poszło.
"Ulisses z Bagdadu" porusza temat bardzo na topie. Uwypukla ważny problem społeczny, który póki co, Polakom może wydawać się zgoła obcy. Mowa o całkowitym zobojętnieniu, znieczulicy, a nieraz wręcz jawnej wrogości wobec nielegalnych imigrantów, licznie napływających do Europy z Azji czy Afryki. Główny bohater, Saad Saad, Irakijczyk, nie jest dumny ze swojej ojczyzny, więzionej pod jarzmem dyktatora. Obcy jest mu patriotyzm, a przywiązanie do ojczystego kraju, postrzega jako nieuzasadniony kaprys społeczeństwa. Już w dzieciństwie zaczyna sam nadawać bieg swoim myślom, czytuje "zakazane" książki, stanowiące cenny nabytek ojca Saada, erudyty i bibliotekarza-pasjonaty. Losy Irakijczyków nie rozumianych przez Europejczyków, amerykański rząd, narzucający embargo, które smolistym cieniem osiada na społeczeństwie, omijając szerokim łukiem elity i grupy uprzywilejowane, są przesądzone. Taki kraj jak Irak, to państwo pułapka, bez przyszłości, wolności, pełne agonii, strachu i braku zaufania terytorium, gdzie bombardowania mieszkań są na porządku dziennym, a wraz z wyjściem na targ, trzeba liczyć się z możliwością napotkania morderców lub terrorystów, podkładających ładunki wybuchowe w miejscach, o możliwie największym natężeniu ruchu.
Rodzina Saada nie waha się długo. Ich pierworodny musi emigrować. Do Europy, która jawi się uchodźcom jako raj na ziemi pełen swobód obywatelskich i pieniędzy. Dla nas, przekroczenie granicy z wizą w kieszeni, czy paszportem, to pestka, podczas gdy nielegalni imigranci przebywają drogę przez mękę. Traktowani przez spotykanych ludzi przedmiotowo, upychani w klaustrofobicznych ciężarówkach i statkach, zdają się być "gorszymi" członkami społeczeństwa. U większości, tacy nielegalni imigranci, wzbudzają po prostu lęk. Są obcy, tworzą zlepek innych kultur, obyczajów i religii, a tak już w życiu bywa, że w sromotnej większości obawiamy się tego, czego tak naprawdę nie znamy.
Oprócz tego, Schmitt idealnie pokazuje nam, że częstokroć, życiem, które otrzymujemy w darze, rządzi przypadek. Co z tego, że afrykańska dziewczynka będzie obdarzona pięknym, melodyjnym głosem, skoro jedyne do czego zostanie przeznaczona i czego się od niej oczekuje, to płodzenie dzieci? A gdyby urodziła się gdzieś pomiędzy Nowym Jorkiem, a Hollywood? Co wtedy? A oto cytat prosto z "Ulissesa z Bagdadu", który zawładnął moim sercem i sprowokował bezwarunkowy odruch, jakim było zapisanie poniższej sentencji: "By zapomnieć o nicości, ludzie próbują nadać swemu życiu jakąś treść, chcą wierzyć, że nieprzypadkowo mówią takim a nie innym językiem i są częścią jakiegoś narodu, regionu, rasy, moralności, historii, ideologii, religii. Mimo tych wszystkich masek, za każdym razem, gdy człowiek zagląda w głąb samego siebie lub widzi kogoś takiego jak ja, złudzenia pryskają i pozostaje pustka: mogło być inaczej, mógłbym nie być Włochem, chrześcijaninem... Wtedy człowiek wie, że wszystkie te cechy, które zgromadził, które nadają mu ciężar- są jedynie losem na loterii, który może komuś przekazać".
Za wyjątkiem ostatnich dwóch stron, podsumowujących powieść w aspekcie duchowym, zakończenie pozostawiło na mnie cień rozczarowania. To już? Powtarzałam w myślach, wertując strony, w obawie, że coś mi umknęło. Wolałabym, aby Schmitt postawił sprawę jasno, aby zakończył opowieść banalnym happy endem, rodem z hollywoodzkich ekranów. To pozwoliłoby mi zasnąć bez przeszkód i obaw, że Saad mimo dotarcia do celu, pozostaje nieszczęśliwy.
Jeżeli lubicie tego typu powieści, oparte na nielegalnym emigrowaniu z krajów arabskich, to na pewno nie zawiedziecie się, gdy sięgniecie po tytuł "Podróż Enrique". Niesamowita historia oparta na faktach, momentami mrożąca krew w żyłach i wzruszająca do łez. Polecam równie gorąco, co "Ulissesa z Bagdadu".

Z twórczością Schmitt'a, zaczęłam bliżej zaznajamiać się w gimnazjum. Standardowo, nasza przyjaźń rozkwitła dzięki drobnej książeczce "Oskar i pani Róża". Później, jakoś samo poszło.
"Ulisses z Bagdadu" porusza temat bardzo na topie. Uwypukla ważny problem społeczny, który póki co, Polakom może wydawać się zgoła obcy. Mowa o całkowitym zobojętnieniu, znieczulicy, a nieraz...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki W służbie dyktatora Dardan Gashi, Ingrid Steiner-Gashi
Ocena 7,1
W służbie dykt... Dardan Gashi, Ingri...

Na półkach: ,

Oto kolejny przejaw mojej chorej fascynacji Koreą Północną, jej równie, a nawet bardziej chorym ustrojem. A zaczęło się niewinnie, w pełne słońca, rozsądnie ciepłe, jesienne popołudnie, które upłynęło mi pod znakiem "Defiliady" Potem, samo się zaczęło. I tutaj pragnę podziękować telewizji publicznej (doprawdy wiekopomna chwila... ), chociaż mimo wszystko uważam, że przymusowe ogołacanie z mamonki podatników, zalatuje nieco północnokoreańskim reżimem, za emitowanie całej masy dokumentów na temat tego dziwnego kraju. Najnowszy z nich, pod tytułem "Dzieci złego państwa", można zalookać na youtube :). Słowo wstępu się rzekło, przejdźmy zatem do recenzji.
Nie ukrywam, że wiązałam z tym tytułem ogromne nadzieje, które niestety tylko częściowo zostały zaspokojone. Sporym minusem jest dość flegmatyczny i nużący początek, w którym jesteśmy zarzucani gromem dat, nazwisk i wydarzeń historycznych mających miejsce w obrębie półwyspu koreańskiego. Rozumiem zamiar autorów, z pewnością zależało im na tym, aby laik i przypadkowy czytelnik mógł lepiej zrozumieć dzieje tego czerwonego państwa, niemniej, nie należało przesadzać i przekształcać tej bądź co bądź pochłaniającej relacji w pochodną encyklopedii historycznej. Książka ta, jest bowiem opartym na faktach sprawozdaniem północnokoreańskiego oficera Kim Dzong Riula, z reżimu jakiego doświadcza w swoim ojczystym kraju. Decyduje się on nawet na desperacki krok, jakim jest ucieczka spod ścisłej kontroli, jedynej na świecie komunistycznej dynastii. Niewielu śmiałkom udaje się zbiec, a kara za jakąkolwiek próbę oswobodzenia się spod jarzma kochanego wodza Kim Dzong Ila, to śmierć oraz zesłanie całej rodziny "wroga państwa" do gułagów, których swoją drogą na terenie Korei Północnej jest całkiem sporo.
Gdy uda nam się przebrnąć przez stosunkowo nieciekawy początek książki, jesteśmy na wygranej pozycji. Wraz z pokonywaniem kolejnych stron, poprzez dzieciństwo bohatera oraz schemat działania aparatu terroru, akcja przybiera żywszy obrót, a czytelnik dostrzega jak ważnym, atawistycznym prawem winna być wolność. Tak się bowiem składa, że Korea Północna wydaje horrendalne sumy na inwigilację swojego społeczeństwa, sięgające nawet do dwóch miliardów euro rocznie! Ano właśnie, zastanawiacie się skąd tak zubożałe państwo, na które nakłada się coraz to surowsze embarga i które wyłączone jest z pomocy organizacji charytatywnych, może sobie pozwolić na koszta tego kalibru? Odpowiedź na to pytanie i wiele innych, nurtujących kwestii będziecie mogli poznać wprost z pierwszej ręki. Północnokoreański oficer przybliża nam całe szeregi nielegalnych działań, jakie Korea Północna wszczyna na arenie międzynarodowej.
Hipokryzja, zakłamanie i ciągła gra pozorów- oto słowa, które najlepiej oddają charakter tego chorego państwa, które nie potrafi wyjść naprzeciw przekształceniom politycznym dokonującym się na całym świecie i trwa w szarej agonii domniemanego "raju robotników" pod znakiem czerwonej gwiazdy.
Kim Dzong Riul jest racjonalnym, twardo stąpającym po ziemi człowiekiem, obdarzonym analitycznym umysłem. I w taki też sposób jest napisana owa relacja. Momentami chłodna, pozbawiona emocji i tragizmu, który wydawałoby się wymusza opisywana sytuacja. Moim zdaniem przemawia to ZA, aniżeli PRZECIW tej publikacji. Już na początku książki jest przecież powiedziane, że treść nie ma na celu wzbudzić w potencjalnych czytelnikach współczucia, łez czy smutku. Zamiast tego, ma pełnić rolę swoistego "manifestu", świadectwa prawdy dla milionów ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, co dzieje się w tak odległym zakątku świata.
W związku z tym, że jest to publikacja oparta na faktach, w książce możemy podziwiać zdjęcia Kim Dzong Riula, jak i sfałszowane na potrzeby Korei Północnej dokumenty. To kolejny atut, o którym nie sposób nie wspomnieć.
Podsumowując, w pierwszej kolejności polecam "W służbie dyktatora" osobom zafascynowanym historią, czy Koreą Północną w ogóle. Obawiam się jednak, że zdania co do tej pozycji, mogą być podzielone.

Oto kolejny przejaw mojej chorej fascynacji Koreą Północną, jej równie, a nawet bardziej chorym ustrojem. A zaczęło się niewinnie, w pełne słońca, rozsądnie ciepłe, jesienne popołudnie, które upłynęło mi pod znakiem "Defiliady" Potem, samo się zaczęło. I tutaj pragnę podziękować telewizji publicznej (doprawdy wiekopomna chwila... ), chociaż mimo wszystko uważam, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wszystkie spotkania z publikacjami wydawnictwa Telbit uważam za udane. Zakochana w takich powieściach, jak: "W cieniu motyla", "Miłość zwija się w bibułkę", "Rok wieloryba", "Ćmy i motyle", nie mogłam postąpić inaczej, jak pozwolić sobie na bliższą znajomość z tym tytułem. Było warto? Nie do końca. Średniozamożny Michał zakochuje się od pierwszego wejrzenia w Weronice, dziewczynie z wyższych sfer, której usilnie stara się zaimponować. Idyllicznie rozkwitającą miłością, wstrząsa niefortunny wypadek Michała, pozornie przekreślający dalsze losy bohaterów. Zaczyna się swoisty wyścig z czasem.
Na początku lektury, czytelnik odnosi mylne wrażenie, że oto ma przed sobą typowe love story. Bo jak się okazuje "Z kim płaczą gwiazdy...", to nie tylko powieść o miłości bezgranicznej i jak na mój gust nieco naciąganej, ale także także o silnej potrzebie akceptacji, a zwłaszcza o próbach radzenia sobie z kalectwem. Odarty z godności Michał, z rosnącą odrazą wyczekuje kolejnych wizyt pielęgniarek, trudniących się jego pielęgnacją, a myśl o przyszłości napawa go przerażeniem. W całym tym rozgardiaszu emocji, widzi tylko jedno wyjście- śmierć. Chęć popełnienia samobójstwa kiełkuje w nim już od momentu odzyskania przytomności. Michał tworzy sobie mały, hermetyczny, kaleki świat, w którym osoby jego pokroju, nie zasługują na miłość. Pragnie odciąć się od swoich bliskich, uparcie odmawiając wszelkich form pomocy.
Na wzmiankę zasługuje jeszcze postać Elwiry (mamy Weroniki), kobiety, która zatrzymała się na etapie dojrzewania i prowadzi permanentną walkę z czasem o pokłady kolagenu zakorzenione w skórze, pigmentację włosów oraz perfekcyjny metabolizm. Relacje łączące matkę z córką są zgoła niepokojące. Elwira bez żadnych skrupułów odbija Weronice chłopaka, po czym uprawia z nim dziki seks do białego rana. PARANOJA! Mimo wszystko, to chyba najlepiej wykreowana postać, jaką będziemy mogli podziwiać w tej historii.
Na uznanie zasługuje przyjemny, plastyczny język, dzięki któremu mogłam swobodnie przemieszczać się po opisywanych, rzeszowskich kawiarenkach, parkach i straganach. W dodatku moje uznanie zdobyło poetyckie wręcz podejście Michała do Weroniki. Zdaję sobie dobrze sprawę, że "Z kim płaczą gwiazdy..." napisała kobieta, niemniej, podświadomie chciałabym wierzyć w młodych mężczyzn, zachwycających się odcieniem skóry partnerki, tytułując ją w myślach nimfą oraz przypisując jej boskie atrybuty. Tak, jestem kobietką i lubię być adorowana :). Może to i próżne, ale w sposób niezwykle egoistyczny uznaję to uczucie za co najmniej cudowne.
Tym, co powoduje liczne dyskusje na temat tej książki, oraz nieciekawie wpływa na jej całościową ocenę, jest z pewnością nietypowe zakończenie. Autorka pozostawia czytelnikowi szerokie spektrum możliwości, mruga do niego okiem i zachęca do samodzielnego opracowania końcowych losów bohaterów. W porządku. Teraz życie Michała i Weroniki leży w moich rękach, zostało mi ono wręcz dobrowolnie oddane... Ale, czy nie wolelibyście przeczytać konkretnego zakończenia zamiast snuć potoki domysłów? Jednak to, co sprawia czytelnikowi największą frajdę, to zgrabne podsumowanie opowieści, uwypuklenie pewnych problemów i definitywne zamknięcie cyklu wydarzeń. Tutaj tego nie ma. Pozostaje nam zatem snuć domysły...
Książka krótka, przyjemna, taka do "połknięcia" w czasie nużącej, dwugodzinnej podróży pociągiem, czy w przerwie między wykładami. Potrafi zmusić do refleksji, ale inne perełki wydawnictwa "Telbit", radzą sobie z tym zadaniem o niebo lepiej.

Wszystkie spotkania z publikacjami wydawnictwa Telbit uważam za udane. Zakochana w takich powieściach, jak: "W cieniu motyla", "Miłość zwija się w bibułkę", "Rok wieloryba", "Ćmy i motyle", nie mogłam postąpić inaczej, jak pozwolić sobie na bliższą znajomość z tym tytułem. Było warto? Nie do końca. Średniozamożny Michał zakochuje się od pierwszego wejrzenia w Weronice,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Punktem zaczepnym, który podziałał na moje zmysły i wytworzył nieprzemożone pragnienie przeczytania tej powieści, była po prostu okładka. Niebieski, wyblakły tynk, którego nikomu zresztą nie chciało się odrestaurować i łypiący ciekawie na czytelnika kozioł, z wielgachnymi uszami i ubytkach na skórze. Jak się później okazało, okładka idealnie wpasowywała się w fabułę powieści, czego na początku nie potrafiłam dostrzec, głowiąc się dobre kilka minut, dlaczego kozioł? Ale pomówmy o początku książki z osobna. Otóż, zaczynając czytać "Dżozefa", oraz zapoznając się z głównym bohaterem, Grzesiem Bednarem i jego towarzyszami niedoli (Kurzem oraz Czwartym), którzy dzielą z Grzegorzem jedną ze szpitalnych sal, czytelnik odnosi nieodparte wrażenie, że oto ma do pokonania lekką i przystępną powieść, przedstawiającą polską rzeczywistość w nieco krzywym zwierciadle. A wszystko to, dzięki narracji stylizowanej na wzór zwykłego chłopaka z blokowiska, dosadnej, momentami wulgarnej, ale w całej swojej impertynencji jednak śmiesznej i groteskowej. Wraz z rozwojem akcji, przemyślenia głównego bohatera zostają przyćmione i schodzą na dalszy plan, na rzecz, odgrywającej w powieści kluczową rolę, historii Czwartego. Pan Stanisław, zwany Czwartym, snuje swoją historię wieczorami, targany wysoką temperaturą, zdaje się majaczyć. W tych momentach stajemy oko w oko z tytułowym Dżozefem. Swoistym Alter ego Pana Stasia. Choć na początku, nie byłam zachwycona zmianą narratora, jak i brakiem kąśliwych uwag Grzesia, historia Czwartego pochłonęła mnie bez reszty. Zwłaszcza, że im dalej brniemy w tą przedziwną opowieść, tym większą rolę w książce zaczyna odgrywać konwencja fantastyczna, której zresztą, posiłkując się pierwszymi rozdziałami, szczere się nie spodziewałam. Najlepsze w całej książce jest to, że czytelnik odnosi wrażenie, jakby słuchał swojego najlepszego przyjaciela, do którego wpadł przelotem na zimnego browara. Bo nie wyobrażam sobie, żeby pić z Grzesiem cynamonową herbatę z kruchych, porcelanowych filiżanek. Warto także wspomnieć o Josephie Conradzie, którego twórczość przewija się przez cały utwór, a cichy hołd dla pisarza, stanowią upchnięte w dialogi wysublimowane cytaty z dzieł jego autorstwa. I właśnie za to, chciałam serdecznie podziękować autorowi "Dżozefa", za Conrada. Dotychczas, bardziej z musu, niźli z osobistych pobudek, przeczytałam tylko "Jądro Ciemności", figurujące już od kilku lat na liście lektur obowiązkowych w szkołach ponadgimnazjalnych. Stosunkowo malutka książeczka, wywarła na mnie ogromne wrażenie i jestem pewna, że w tej materii ja i Pan Stasio, mielibyśmy podobne zdanie. Ten kunszt słowa, poetyckość i lekkość... ale o tym kiedy indziej.
"Najbardziej egzotyczną dżunglą na świecie jest psychika ludzka". Oto, moim zdaniem, kwintesencja powieści, która zresztą poprzedza sam etap czytania. Do jakiej refleksji zmusił mnie bowiem "Dżozef"? Ano, do takiej, że ludzie częstokroć boją się być szczęśliwi. Właśnie, boją się, a niejednokrotnie wręcz bronią się przed szczęściem, w efekcie tworząc jakiś iluzoryczny poczet osobistych demonów, które nakręcone przez właściciela co rano, szepczą z dzikim zawzięciem: "Nie uda Ci się, nie uda, zobaczysz". "Dżozef" pokazuje, że tak naprawdę każdy z nas ma prawo do szczęścia i do korzystania z życia pełnymi garściami, TERAZ, właśnie w tym momencie! Bo później...później, może być już odrobinę za późno. Ważne, żeby nie bać się porażek, bo są one nieodzownym warunkiem naszego istnienia. Ważne, żeby zaprosić wymarzoną dziewczynę, do której ma się cholerną słabość, na randkę, przeprosić starego przyjaciela, albo po prostu wyjść z kimś bliskim na spacer. Ważne, żeby pokonywać słabość i ilekroć będzie się zdawać, że nie dasz im rady, pokazać swojej bojaźliwej stronie język i zrobić jej na przekór. Tak to właśnie działa. Bo jakpisał Jostein Gaarder w "Dziewczynie z pomarańczami":
Kto nie żyje nigdy tu i teraz
Ten nie żyje nigdy
Co wybierasz?

Punktem zaczepnym, który podziałał na moje zmysły i wytworzył nieprzemożone pragnienie przeczytania tej powieści, była po prostu okładka. Niebieski, wyblakły tynk, którego nikomu zresztą nie chciało się odrestaurować i łypiący ciekawie na czytelnika kozioł, z wielgachnymi uszami i ubytkach na skórze. Jak się później okazało, okładka idealnie wpasowywała się w fabułę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bezpośrednio po pochłonięciu "Miasta Kości", by móc stłumić narastającą we mnie ciekawość, przyszedł czas na "Miasto popiołów". Co do kolejnego tomu Darów Anioła, początek drugiej części wypadł w mojej opinii bardzo słabo. Przewracając kolejne strony, wprost nie mogłam się doczekać, kiedy akcja zechce przybrać żywszy obrót. Na całe szczęście, nie było mi dane czekać zbyt długo, a moja niecierpliwość, wraz z rozwojem wydarzeń, wydawała się po prostu bezpodstawna. Mogę zatem z czystym sercem zapewnić- będzie się działo. Podobnie jak w pierwszej części, urzekły mnie ironiczne dialogi, w których świat mistycyzmu i tajemniczych artefaktów przeplatał się z popkulturowym żargonem, Madonną, grami RPG i innymi rewelacjami. Przygotujcie się także na pokaźną dawkę miłości, która, jak się okazuje, skrywa przed bohaterami wiele tajemnic. Gubią się oni w swoich uczuciach, egoistycznie domagając się ich odwzajemnienia. Poza tym polubiłam Simona, który w "Mieście Kości" nie zdołał zaskarbić sobie mojej sympatii. Prócz znanych nam postaci z części pierwszej, czeka nas bliższa znajomość z gromadką nowych bohaterów, równie barwnych i urzekających. Nad całą powieścią nadal czuwa duch tajemniczości, wiele spraw pozostaje bowiem niewyjaśnionych, a niektóre zdają się wręcz zacieśniać i zmyślnie, na przekór bohaterom i czytelnikowi, plątać.
Może uznacie to za zgoła dziwne, ale czytają "Miasto Popiołów", co chwila zachciewało mi się kawy. Czarnej jak smoła, z ilością kofeiny, dalece przekraczającą codzienne, zalecane spożycie. Bohaterowie pili owy napój dosłownie wszędzie, z równym sobie namaszczeniem. A o to cytat, który szczególnie przypadł mi do gustu: "Dopóki istniała na świecie kawa, co złego mogło się wydarzyć?"... Za kawę, dialogi, przy których zaśmiewałam się do łez, Jace'a i nagłe zwroty akcji, których brakowało w części poprzedniej, mogę z czystym sumieniem wyjść na miasto i wydawać pochlebne opinie na temat tej lekturki :). A tak nawiasem, gdy w odwiedziny wpadnie do was Jace, bądźcie tak łaskawi i zwróćcie uwagę na jego preferencję. Tak się składa, że nie lubi słodzonej. Kawy oczywiście.

Bezpośrednio po pochłonięciu "Miasta Kości", by móc stłumić narastającą we mnie ciekawość, przyszedł czas na "Miasto popiołów". Co do kolejnego tomu Darów Anioła, początek drugiej części wypadł w mojej opinii bardzo słabo. Przewracając kolejne strony, wprost nie mogłam się doczekać, kiedy akcja zechce przybrać żywszy obrót. Na całe szczęście, nie było mi dane czekać zbyt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Elitarna grupa aniołów, stojących na straży Przymierza, hordy wilkołaków, wampiry zwane Nocnymi Dziećmi, niekoniecznie przyjazne wróżki, a co najważniejsze mnóstwo rozszalałych demonów, które należy umiejętnie okiełznać. To i jeszcze więcej rewelacji znajdziecie w pierwszym tomie trylogii "Dary Anioła". Autorka zaprasza nas w podróż do alternatywnego świata, współistniejącego z rzeczywistością jaką dobrze znamy. Schematycznie, pojawiają się bohaterowie, którzy dziwnym zrządzeniem losu spotykają nierealne istoty oraz zostają wplątani w perypetie nieznanych im dotąd ras.

Niespecjalnie paliłam się do bliższej znajomości z tym tytułem, niemniej, jego stale rosnąca popularność na wszelkich portalach książkowych, nie dawała mi spokoju, wymuszając tym samym chęć zapoznania się z przygodami Clary i Jace'a. Nie ukrywam, że od samego początku podchodziłam do "Miasta Kości" w sposób niewybrednie sceptyczny. Być może był to efekt sparzenia się sagą Stephenie Meyer, bądź ograniczonego zaufania do istot wampirzasto-pochodnych. Jednakże mój sceptycyzm został bezpowrotnie rozwiany wraz z upływem pierwszych 50 stron. Przez kolejne 450 błąkałam się po pokoju z nosem w książce i cieniem uśmiechu na twarzy. Fabuła powieści, momentami przewidywalna, ale mimo wszystko spójna i wartka, nie pozwala czytelnikowi na dłuższe rozstanie z książką (UWAGA- grozi obgryzaniem paznokci z ciekawości). Akcja skupia się głównie w okół szesnastoletniej Clarissy Fray. W momencie, gdy Clary poznaje grupę Nocnych Łowców, zwanych także Nefilim, jej świat zaczyna chwiać się u podstaw, aż wreszcie zostaje przewrócony do góry nogami, wrzucony do pralki i nastawiony na najwyższe obroty. W efekcie Clarissa Fray poznaje na nowo samą siebie, poprzez odkrywanie tajemnic z przeszłości, które towarzyszą czytelnikowi przez całą książkę. Chylę czoło w stronę autorki, która nie boi się raczyć swoich czytelników hektolitrami krwi, zadrapaniami, złamaniami i innymi rewelacjami, o które niejednokrotnie trudno w tego typu książkach. Jak przystało na powieść dla młodzieży, nie zabrakło także wątków miłosnych, i pewnie nie będę osamotniona w mojej sympatii do Jace'a, który z pewnością może pretendować o tytuł najbardziej barwnego i popularnego bohatera tej serii. Język, którym posługuje się autorka zasługuje na uznanie, chociażby przez wzgląd na humorystyczne dialogi i docinki Jace'a, będące kwintesencją jego osobowości. Pokusiłam się nawet o wynotowanie kilku fragmentów, które szczególnie podbiły moje serce:

"Potulni może kiedyś odziedziczą Ziemię, ale w tej chwili należy ona do zarozumiałych, takich jak ja."

„Sarkazm to ostatnia deska ratunku, dla osób o upośledzonej wyobraźni.”

„Ludzie nie rodzą się dobrzy albo źli. Rodzą się z pewnymi skłonnościami, ale liczy się sposób, w jaki żyją. I to, jakich ludzi poznają.”

" Cześć jest dziewczyńskie. Prawdziwi mężczyźni są oszczędni w słowach. Lakoniczni...To dlatego, kiedy na filmach największe łotry się pozdrawiają, nic nie mówią, tylko kiwają głowami. Skinięcie oznacza -jestem sukinsynem i widzę, że ty też jesteś sukinsynem-, ale nic nie mówią, bo są jak Wolverine i Magneto, i wyjaśnienia zakłóciłyby ich wibracje".

Pora na małe, zgrabne i przyzwoite podsumowanie. Jeśli szukacie książki na upalny weekend, która pozwoli wam odetchnąć w przerwie między klasyfikacją ocen, pracą, czy pisaniem licencjatu, "Miasto Kości" będzie strzałem w dziesiątkę. Absorbująca i lekka. Te dwa słowa pasują tutaj idealnie. Oczywiście wszyscy potteromaniacy, fani Eragona, Zmierzchu i szeroko pojętej fantastyki, winni wziąć na celownik tę pozycję.

Elitarna grupa aniołów, stojących na straży Przymierza, hordy wilkołaków, wampiry zwane Nocnymi Dziećmi, niekoniecznie przyjazne wróżki, a co najważniejsze mnóstwo rozszalałych demonów, które należy umiejętnie okiełznać. To i jeszcze więcej rewelacji znajdziecie w pierwszym tomie trylogii "Dary Anioła". Autorka zaprasza nas w podróż do alternatywnego świata,...

więcej Pokaż mimo to