-
ArtykułyStrefa mrokuchybarecenzent0
-
ArtykułyMiędzynarodowe Targi Książki w Warszawie już 23 maja. Włochy gościem honorowymLubimyCzytać2
-
ArtykułySpecjalnie dla pisarzy ta księgarnia otwiera się już o 5 rano. Dobry pomysł?Anna Sierant70
-
ArtykułyKeith Richards, „Życie”: wyznanie człowieka, który niczego sobie nie odmawiałLukasz Kaminski2
Biblioteczka
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja IX
Wincenty Cygan - Granatowa załoga
Wydana w ramach "Serii z kotwiczką" przez Wydawnictwo Finna "Granatowa załoga" to, najprościej rzecz ujmując, zapis prywatnych wspomnień z czasów II wojny światowej. Ten quasi-pamiętnik został stworzony przez marynarza (a po pewnym czasie podoficera) polskich okrętów wojennych - kolejno niszczycieli ORP "Błyskawica", ORP "Piorun" i, ostatecznie, krążownika ORP "Dragon".
Duży wpływ na zawartość tej powieści ma to, iż - w odróżnieniu od większości wydanych dotąd wojennych wspomnień polskich marynarzy - nie była ona pisana ani przez oficera, ani przez zawodowego literata. Można powiedzieć, że to pewnego rodzaju ewenement. Dzięki temu otwierając "Granatową załogę" wkraczamy w świat prostych, "chłopskich" niemalże, a zarazem niezwykle barwnych opisów zwykłego, codziennego życia szeregowego żołnierza. Autor nie pomija w swoim tekście portretowania takich faktów jak knajpiane bójki, portowe romanse, podpokładowe libacje czy załogowe sympatie i antypatie. Snując swoją opowieść, nie waha się mówić o pojawiających się u ludzi wątpliwościach w istnienie sensu prowadzonej w taki, a nie inny sposób walki. Zaznacza obecność irytacji powodowanej ciągłym przemęczeniem i niewygodami. Nie ukrywa, że tak dla niego, jak i dla współtowarzyszy nie liczyła się jedynie wojna o wolność, bowiem duże znaczenie miały też bardziej przyziemne potrzeby. Mówi wprost, że każdy wciąż marzył o jak najdłuższych urlopach i o zejściu na ląd, o przerwie i odpoczynku od ciężkiej pracy na okręcie. Jednocześnie nie umieszcza on w swoim tekście - jakże częstych w polskiej literaturze - wątków wzniosłego, patetycznego patriotyzmu. Unika sycenia tekstu pięknymi słowami i tworzenia majestatycznych wywodów, które miałyby wprowadzać czytelnika w poczucie jakiegoś ojczyźnianego katharsis. A mimo tego patriotyzmu nie można mu odmówić i sama opisywana tu książka jest tego dowodem. Przecież trudniej jest walczyć o wolność Ojczyzny i pisać wojenne wspomnienia, patrząc na otaczający świat z zawieszonego pod pokładem marynarskiego hamaka, niż robić to z łóżka w oficerskiej kajucie.
Kończąc swoje wspomnienia, trochę wbrew chronologii wydarzeń, autor wraca do czasów przedwojennych. Z pewną estymą opisuje tam czasy rekruckie, ciężkie dni szkolenia i nauki podstaw okrętowego rzemiosła. Bez ogródek wspomina o szczegółach życia w koszarach Kadry Floty. Jednocześnie uwypukla tu, jak ambitna, a w związku z tym wymagająca wobec żołnierzy w latach 30. XX w. była Polska Marynarka Wojenna.
Jak wspomniałem, książka ta nie dostarczy nikomu nadmiaru patriotycznych uniesień. W mej opinii, pisanej po przewertowaniu kart już pewnej ilości historycznych wspomnień i opowiadań, nie jest to w najmniejszym stopniu wadą. W zamian za to „Granatowa załoga” stanowi wartościowy opis wojennych losów zwykłych, polskich marynarzy. Nieskomplikowanym, codziennym, a dzięki temu łatwym w odbiorze językiem portretuje ich zmagania z nieprzyjacielem, życiowymi problemami, współtowarzyszami broni i innymi otaczającymi ludźmi. Daje też świadectwo udziału i poniesionych przez Polaków ofiar w wojnie norweskiej, ewakuacji Dunkierki, desancie normandzkim i setkach innych morskich akcji czy potyczek. Dla mnie powieść ta stanowiła krótką odskocznię do czasów, kiedy – jeszcze jako uczeń końcowych klas szkoły podstawowej – z pasją czytałem książki, w których Jerzy Pertek opisywał dzieje PMW w latach 1939-45. Aby jednak zainteresować się wspomnieniami Wincentego Cygana, nie trzeba mieć za sobą przeczytanego żadnego marynistyczno-wojennego dzieła, gdyż opowieść ta ma potencjał, aby wciągnąć niemal każdego. Jedyne, co przy końcu tejże recenzji mogę książce zarzucić, to sposób jej wydania – Oficyna Wydawnicza Finna, oprawiwszy ją w całkiem estetyczną, twardą okładkę, nie potrafiła się już ustrzec od uniknięcia błędów korektorskich. Rażące omyłki interpunkcyjne i stylistyczne pojawiły się już w przedmowie. Na szczęście z każdą kolejną stroną było ich coraz mniej.
K. J. R.
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja IX
Wincenty Cygan - Granatowa załoga
Wydana w ramach "Serii z kotwiczką" przez Wydawnictwo Finna "Granatowa załoga" to, najprościej rzecz ujmując, zapis prywatnych wspomnień z czasów II wojny światowej. Ten quasi-pamiętnik został stworzony przez marynarza (a po pewnym czasie podoficera) polskich okrętów wojennych - kolejno niszczycieli...
2014-10-02
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja VIII
Zdzisław Dudek - Niepokonany
Doskonała książka dla wszystkich, którzy interesują się historią II wojny światowej. Pokazuje w jaki zawiły i dziwny sposób wojna może łączyć i komplikować losy prostych ludzi, niezależnie od wieku czy statusu społecznego oraz jaki nieobliczalny i zaskakujący może być bieg wydarzeń podczas wojennej zawieruchy.
Z zapartym tchem śledzimy losy głównego bohatera, który, jako młody Polak mieszkający na Śląsku, we wrześniu 1939 r., ku swemu przerażeniu, został siłą wcielony do Wehrmachtu. Tak rozpoczyna się długa droga do upragnionej wolności, wiodąca przez obozy szkoleniowe, front wschodni i konspirację AK.
Jest to książka o tym jak wielka siła drzemie w patriotyzmie i jak wiele może poświęcić człowiek by odzyskać wolność, utracony dom i ojczyznę. Możemy też przekonać się o tym w jaki sposób nowe polskie władze traktowały żołnierzy AK i polskich patriotów po 1945 r.
M.J.
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja VIII
Zdzisław Dudek - Niepokonany
Doskonała książka dla wszystkich, którzy interesują się historią II wojny światowej. Pokazuje w jaki zawiły i dziwny sposób wojna może łączyć i komplikować losy prostych ludzi, niezależnie od wieku czy statusu społecznego oraz jaki nieobliczalny i zaskakujący może być bieg wydarzeń podczas wojennej...
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK – recenzja III
Timothy Erenberger – Wspomnienia niemieckiego snajpera
"Wspomnienia niemieckiego snajpera" to powieść amerykańskiego autora Timothy’ego Erenbergera, wydana nakładem – przyznaję, iż zupełnie mi wcześniej nieznanej – wrocławskiej oficyny XXL. Scharakteryzować można ją krótko – stanowi zapis wspomnień młodego podoficera z czasów II wojny światowej. Pisana jest z punktu widzenia współczesnego chłopca, który słucha opowieści swojego dziadka.
Sięgając pamięcią wstecz, zauważam, że – pomijając jakieś krótkie wspomnienia czy urywki pamiętników – dotąd nie miałem okazji przeczytać żadnej wojennej powieści, którą stworzono z punktu widzenia hitlerowskiego żołnierza. Pojawiały się u mnie jedynie, szczególnie w czasach szkoły podstawowej, przeróżne opowiadania ze strony polskiej, rosyjskiej czy angielskiej. Tak więc książkę tę chwyciłem do ręki z niemałą ciekawością.
Co mogę powiedzieć po przewertowaniu tej lektury? Przede wszystkim to, że dla mnie, osoby o wieloletnim zacięciu historycznym, powieść była naprawdę interesująca. Będąc lekką w czytaniu i charakteryzując się łatwością odbioru, stanowiła autentycznie wciągające dzieło. Jej autor, używając w odniesieniu do snującego retrospekcję dziadka pierwszoosobowej narracji, potrafił sugestywnie odmalować szlak wojenny głównego bohatera. Opisał w nim szybki anschluss Austrii i Czechosłowacji, zażarte walki Niemiec z Polską w roku 1939, bezproblemowe zwycięstwo nad Francją i długie zmagania z Wielką Brytanią. Ujął w opisywanych wspomnieniach również ciężką, mroźną zimę podczas wojny ze Związkiem Sowieckim oraz krwawą batalię, którą była obrona upadającego Berlina.
Niestety, patrząc od strony redaktorskiej, wydanie stanowi kompletną porażkę. Publikacja sprawia wrażenie, jakby nigdy na nią nie spojrzał korektor. Ilość błędów ortograficznych, interpunkcyjnych i stylistycznych – w szczególności powtórzeń – jest wprost zatrważająca i miejscami autentycznie utrudniała mi spójny odbiór tekstu. Co więcej, według mojej opinii autor nie do końca poradził sobie z pomysłem przedstawienia wojennych wspomnień jako dziadkowej opowieści, której słucha wnuk. Dialogi słuchacza z opowiadającym robią wrażenie mocno sztampowych i, zahaczając o uwagę czytelnika swoją sztucznością, utrudniają płynność odbioru właściwej, historycznej fabuły.
Na koniec stwierdzę, iż – przynajmniej według moich odczuć – przekaz tej książki jest jasny. Żołnierze, także ci uznawani za "złych", niemieccy, w większości nie są zimno myślącymi, pozbawionymi empatii zabójcami. Są to normalni ludzie, którzy tęsknią za domem, na których ktoś czeka i których nieobecność jest dla kogoś powodem pustki. Mają rodziny i przyjaciół, do których chcą wrócić, a to, co dzieje się dookoła nich, wpływa na ich uczucia. Dla opowiadającego w każdym momencie zbrojnego konfliktu najważniejszą sprawą był powrót do żony i syna. Jego losy mówią jasno, że wojna jest okrucieństwem, ale to jej uczestnicy są też jej pierwszymi ofiarami. Lecz ocenę tego pozostawiam już dla każdego samodzielnie. Wiem tylko, że niejedne słowa z ciągnących się na kartach tego wydania wspomnień – o których tak właściwie wydawca nie napisał, czy są autentyczne – mówią same za siebie.
"Każdej nocy mam koszmary, w których widzę, jak zostaję trafiony kulą i giną ludzie obok mnie. Śnią mi się krzyczący ranni niemieccy żołnierze i Polacy rozjeżdżani przez czołgi. Zrywam się myśląc, że śpię w okopie i dopiero po chwili dociera do mnie, że leżę bezpieczny w łóżku."
I chyba właśnie ten cytat można uznać za motto niniejszej książki.
K. J. R.
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK – recenzja III
Timothy Erenberger – Wspomnienia niemieckiego snajpera
"Wspomnienia niemieckiego snajpera" to powieść amerykańskiego autora Timothy’ego Erenbergera, wydana nakładem – przyznaję, iż zupełnie mi wcześniej nieznanej – wrocławskiej oficyny XXL. Scharakteryzować można ją krótko – stanowi zapis wspomnień młodego podoficera z czasów II wojny...
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja VI
Hanna Goworowska-Adamska - Nikt nie zna wszystkich jej imion/Tron obu krain
Co współczesny, nieinteresujący się historią obywatel potrafi powiedzieć dziś o dziejach starożytnego Egiptu? Na pewno wskaże – jako pozostałość minionych czasów - piramidy, z pewnością będzie też wiedział o tym, iż tą odległą, inspirującą cywilizacją rządzili faraonowie. Ci, którzy głębiej sięgną w archiwa swojej pamięci i otworzą w nich zakurzoną szufladkę, zawierającą zapisy dawnych szkolnych lekcji, będą wiedzieć o ogromnych wpływach potężnej kasty kapłanów, o charakterze hieroglificznego pisma, o irygacji, o imponujących świątyniach i o innych, równie ciekawych szczegółach. Są to zazwyczaj jedynie suche informacje. Jak jednak mogło wyglądać codzienne życie tych ludzi, o których dziś szkolne podręczniki przekazują encyklopedyczne fakty? Próby nakreślenia odpowiedzi na to pytanie dokonała Hanna Goworowska-Adamska w – dwutomowej na chwilę obecną – serii powieści historycznych traktujących o wspomnianych tutaj czasach.
Oba tytuły serii nie są ze sobą powiązane poprzez istnienie wspólnych wątków oraz pojawianie się tych samych bohaterów. Zostały jednakże napisane jednakowym, stylizowanym na archaiczny językiem. Przyznam, że język ów, szczególnie na początku czytania książki, potrafił nieco utrudniać odbiór tekstu. Wystarczyło jednak do niego przywyknąć, ponieważ po przewertowaniu pewnej ilości stron problem ten zupełnie zniknął.
Pierwsze opisywane tu dzieło - "Nikt nie zna wszystkich jej imion" – traktuje o losach Chenemet-Amon-Hatszepsut, kobiety-faraona czasów Nowego Państwa, która wbrew panującym zwyczajom potrafiła przejąć i utrzymać swoją władzę absolutną. Całość książki koncentruje się wokół jej prywatnego życia, osobistych rozterek i życiowych wyborów. Tłem dla losów bohaterki jest postać Senenmuta, zdolnego architekta, a jednocześnie wiernego wielbiciela i kochanka władczyni.
Tym, co mogę zarzucić opisanej w poprzednim akapicie powieści, są pojawiające się w niej duże przeskoki czasu akcji między poszczególnymi rozdziałami. Gdy w jednym z nich bohaterka dopiero się rodzi, to w następnym jest dorosłą osobą. Zdaję sobie jednak sprawę, że był to celowy zabieg autorki, która chciała skupić się głównie na losach dojrzałej, już skupiającej w swych dłoniach władzę kobiety. Ponadto niektórych czytelników – tak, jak i mnie – może też irytować bardzo wysoki, wręcz przesadny w niektórych miejsach stopień wyidealizowania głównych bohaterów.
Akcja drugiej powieści – zatytułowanej jako "Tron obu krain" – opisuje nam czasy około dwustu lat późniejsze. Jej głównym bohaterem jest Eje, ambitny urzędnik, wezyr na dworach kilku faraonów. Staje się on bliskim współpracownikiem władcy Amenhotepa IV vel Echnatona – a więc tego samego, który usiłował przeprowadzić słynną rewolucję religijną w państwie egipskim. Później służy jego następcom, którymi byli Semenechkare i, znany dziś chyba każdemu, Tutanchamon. Po śmierci tego ostatniego Eje sam, już jako starzec, w końcu wstępuje na Tron Dolnego i Górnego Egiptu.
Odniosłem wrażenie, że "Tron...", w porównaniu do poprzedniego tytułu, w swojej treści jest książką dużo bardziej koncentrującą się na historycznych faktach, a mniej na uczuciach i wewnętrznych przeżyciach opisywanych bohaterów. Myślę, że powód tego stanowić może to, iż czasy tu opisywane były dużo bardziej burzliwe od tych, w których dane było żyć władczyni Hatszepsut. Być może też autorce – która sama przecież jest kobietą – łatwiej było się utożsamiać z kreowaną na kartach swojej powieści królową, niż z przepełnionym ambicjami wezyrem?
Obie powieści zawierają w sobie zarówno fikcję literacką, jak i czysto ścisłe, historyczne fakty. Wynika to stąd, iż z zachowanych do dziś zapisów nie możemy już określić ani osobowości tak dawno żyjących ludzi, ani pobudek nimi kierujących. Nie zawsze też potrafimy ze stuprocentową pewnością ustalić charakter osobistych powiązań między poszczególnymi jednostkami. Z drugiej jednak strony, autorka opisuje postacie autentyczne i zgodnie z prawdą dziejową odmalowuje ich losy oraz wydarzenia w ich czasach się odbywające. Tak więc mamy tu do czynienia z połączeniem zarówno popisu wyobraźni pisarki, jak i rzetelnej historycznej wiedzy.
Dla wspomnianego wyżej, niefascynującego się historią człowieka, książki te mogą stanowić dobre zaproszenie do zapoznania się z dziejami starożytności. Wszakże życie codzienne ludzi, którzy odeszli tak dawno – a w tym zwyczaje, które w osobie wychowanej we współczesnej mentalności mogą budzić zdziwienie, a czasem wręcz niesmak – w mojej opinii nie może być czymś nieinteresującym. Jednocześnie myślę, że dla zawodowego historyka powieści Hanny Goworowskiej-Adamskiej mogą stać się miłą, relaksującą odskocznią do ścisłych tomiszczy mówiących o egipskich dziejach. Przecież świat dawny można poznawać nie tylko w sposób naukowy. Tak więc obie te powieści nie stanowią tytułów, na które powinno się zostać obojętnym.
K. J. R.
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja VI
Hanna Goworowska-Adamska - Nikt nie zna wszystkich jej imion/Tron obu krain
Co współczesny, nieinteresujący się historią obywatel potrafi powiedzieć dziś o dziejach starożytnego Egiptu? Na pewno wskaże – jako pozostałość minionych czasów - piramidy, z pewnością będzie też wiedział o tym, iż tą odległą, inspirującą cywilizacją rządzili...
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK – recenzja II
Arkadiusz Jankowski – Tajemnica niemieckiej papierośnicy
W drugim artykule naszej serii wspomnę co nieco o powieści „Tajemnica niemieckiej papierośnicy” autorstwa Arkadiusza Jankowskiego.
Nie będę ukrywał, iż autor był mi dotąd zupełnie nieznany. Szczerze przyznaję, że książka niniejsza zainteresowała mnie po części nawiązaniem do czasów II wojny światowej, a po części swoją… okładką. Przy czym okładka ta nie stanowi arcydzieła sztuki ni graficznej, ni introligatorskiej. Ot, miękka oprawa. Uwagę moją zwróciła jedynie umieszczona na niej, lubiana przeze mnie, stylowa gotycka czcionka na tle obłoczka nikotynowego dymu.
Jakie są moje wrażenia po przewertowaniu stronic tejże powieści? Pierwszym, co przychodzi mi tu na myśl, jest duża lekkość jej czytania. Kartki przemijały jedna za drugą i zapoznanie się z całością fabuły – w niezbyt spiesznym tempie – zajęło mi dwa dni. Przyznaję, iż w pewnym momencie, wciąż czując posmak dopiero rozwijającej się akcji, ze zdumieniem spostrzegłem, że stron pozostałych do pochłonięcia zostało mi już dużo mniej niż tych, które przeczytałem.
Chciałbym pochwalić autora za to, że misternie konstruowanym węzłem zagadki, którą próbowali rozwikłać bohaterowie, potrafił mnie szczerze zainteresować. Myślę, że duży wpływ na to mają przerobione przeze mnie dzieła i dziełka traktujące o wojnie oraz moja, może kiedyś silniejsza niż teraz, fascynacja przeróżnymi zbrojnymi konfliktami i rozwiązywaniem tajemnic przeszłości. Niech się jednak nie zniechęcają tutaj ci, dla których żołnierskie batalie nie są niczym pociągającym. Czasy drugowojenne stanowią bowiem jedynie punkt zaczepienia fabuły powieści i moment powstania wspomnianej, rozwiązywanej przez bohaterów lektury łamigłówki. Sama akcja toczy się w czasach współczesnych we Wrocławiu i stanowi osnowę typowej powieści sensacyjnej.
Tak więc autora pochwaliłem. Nie chcę być tu jednak jednostronny. Z niechęcią przyznaję, iż pojawiły się w tym dziele niepodobające mi się mankamenty. W pierwszej kolejności chciałbym w tym momencie wspomnieć o nadmiernym rozbudowaniu kilku wątków, które – w porównaniu do stopnia swojego rozwinięcia – raczej niewiele wnosiły do zasadniczej treści (vide przesadna w stopniu karykaturyzacji, aczkolwiek dobrze prezentująca realia polskiej służby zdrowia, sytuacja w lekarskiej przychodni). Ponadto język autora potrafił być zarówno zbyt dosadny w momentach, w których jego wyrazistość niekoniecznie współgrała z opisywaną akcją, jak i, z drugiej strony, niezbyt mocny tam, gdzie dobitne słowa odpowiednio podkreślałyby dramaturgię wydarzeń. Dodam też, iż dialogi w niektórych chwilach zdawały mi się być lekko zarażonymi sztampowością, a czasem nawet humorystycznymi nieco na siłę. Na sam koniec wspomnę, że irytowały mnie – jak chyba w zawartości każdej powieści – wstawki objaśniające zawarte w nawiasy, które niezbyt pasują do literackiego stylu. Całe szczęście, że chociaż skrótowców pokroju „itp.” i „itd.” w treści żadnego akapitu raczej nie uświadczyłem.
Spoilera żadnego tutaj nie zawrę. Nie jest to moim zadaniem. Wspomnę jedynie, że wymienionym wyżej punktem zaczepienia treści książki jest śmierć niemieckiego porucznika. Oficer ów został, niekoniecznie sprawiedliwie, rozstrzelany za tchórzostwo w trakcie obrony wrocławskiej twierdzy przed sowietami. Sytuacja niby zwykła, w końcu wiele takich było w Wehrmachcie w roku 1944 czy 1945. Rozstrzeliwany poprosił jednak o to, aby jego synowi ktoś przekazał grawerowaną, srebrną papierośnicę. Błaganie to nie zostało wysłuchane, papierośnica wylądowała w błocie, gdzie przeleżała do czasów współczesnych. Przypadkiem odnaleziona, stała się tropem prowadzącym do rozwikłania zagadki, za plecami której kryje się skarb o wcale niemałej wartości tak pieniężnej, jak i historycznej.
Podsumowując – uważam, że "Tajemnica…" jest dobrym czytadłem. Czytadłem, czyli czymś co miło wypełni niejedno nudne popołudnie, długą podróż lub niecierpliwe oczekiwanie. Określenie to nie zawiera jednak, przynajmniej w moim zamierzeniu, pierwiastka żadnej negatywnej opinii. Mówi ono jedynie, iż książka ta pomimo swoich walorów raczej nie trafi do klasyki powieści sensacyjnej i kręgu tych żelaznych lektur, które każdy wielbiciel niniejszego gatunku będzie znał od deski do deski. Ale przecież chyba nie o to chodziło autorowi.
K. J. R.
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK – recenzja II
Arkadiusz Jankowski – Tajemnica niemieckiej papierośnicy
W drugim artykule naszej serii wspomnę co nieco o powieści „Tajemnica niemieckiej papierośnicy” autorstwa Arkadiusza Jankowskiego.
Nie będę ukrywał, iż autor był mi dotąd zupełnie nieznany. Szczerze przyznaję, że książka niniejsza zainteresowała mnie po części nawiązaniem do...
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja VI
Hanna Goworowska-Adamska - Nikt nie zna wszystkich jej imion/Tron obu krain
Co współczesny, nieinteresujący się historią obywatel potrafi powiedzieć dziś o dziejach starożytnego Egiptu? Na pewno wskaże – jako pozostałość minionych czasów - piramidy, z pewnością będzie też wiedział o tym, iż tą odległą, inspirującą cywilizacją rządzili faraonowie. Ci, którzy głębiej sięgną w archiwa swojej pamięci i otworzą w nich zakurzoną szufladkę, zawierającą zapisy dawnych szkolnych lekcji, będą wiedzieć o ogromnych wpływach potężnej kasty kapłanów, o charakterze hieroglificznego pisma, o irygacji, o imponujących świątyniach i o innych, równie ciekawych szczegółach. Są to zazwyczaj jedynie suche informacje. Jak jednak mogło wyglądać codzienne życie tych ludzi, o których dziś szkolne podręczniki przekazują encyklopedyczne fakty? Próby nakreślenia odpowiedzi na to pytanie dokonała Hanna Goworowska-Adamska w – dwutomowej na chwilę obecną – serii powieści historycznych traktujących o wspomnianych tutaj czasach.
Oba tytuły serii nie są ze sobą powiązane poprzez istnienie wspólnych wątków oraz pojawianie się tych samych bohaterów. Zostały jednakże napisane jednakowym, stylizowanym na archaiczny językiem. Przyznam, że język ów, szczególnie na początku czytania książki, potrafił nieco utrudniać odbiór tekstu. Wystarczyło jednak do niego przywyknąć, ponieważ po przewertowaniu pewnej ilości stron problem ten zupełnie zniknął.
Pierwsze opisywane tu dzieło - "Nikt nie zna wszystkich jej imion" – traktuje o losach Chenemet-Amon-Hatszepsut, kobiety-faraona czasów Nowego Państwa, która wbrew panującym zwyczajom potrafiła przejąć i utrzymać swoją władzę absolutną. Całość książki koncentruje się wokół jej prywatnego życia, osobistych rozterek i życiowych wyborów. Tłem dla losów bohaterki jest postać Senenmuta, zdolnego architekta, a jednocześnie wiernego wielbiciela i kochanka władczyni.
Tym, co mogę zarzucić opisanej w poprzednim akapicie powieści, są pojawiające się w niej duże przeskoki czasu akcji między poszczególnymi rozdziałami. Gdy w jednym z nich bohaterka dopiero się rodzi, to w następnym jest dorosłą osobą. Zdaję sobie jednak sprawę, że był to celowy zabieg autorki, która chciała skupić się głównie na losach dojrzałej, już skupiającej w swych dłoniach władzę kobiety. Ponadto niektórych czytelników – tak, jak i mnie – może też irytować bardzo wysoki, wręcz przesadny w niektórych miejsach stopień wyidealizowania głównych bohaterów.
Akcja drugiej powieści – zatytułowanej jako "Tron obu krain" – opisuje nam czasy około dwustu lat późniejsze. Jej głównym bohaterem jest Eje, ambitny urzędnik, wezyr na dworach kilku faraonów. Staje się on bliskim współpracownikiem władcy Amenhotepa IV vel Echnatona – a więc tego samego, który usiłował przeprowadzić słynną rewolucję religijną w państwie egipskim. Później służy jego następcom, którymi byli Semenechkare i, znany dziś chyba każdemu, Tutanchamon. Po śmierci tego ostatniego Eje sam, już jako starzec, w końcu wstępuje na Tron Dolnego i Górnego Egiptu.
Odniosłem wrażenie, że "Tron...", w porównaniu do poprzedniego tytułu, w swojej treści jest książką dużo bardziej koncentrującą się na historycznych faktach, a mniej na uczuciach i wewnętrznych przeżyciach opisywanych bohaterów. Myślę, że powód tego stanowić może to, iż czasy tu opisywane były dużo bardziej burzliwe od tych, w których dane było żyć władczyni Hatszepsut. Być może też autorce – która sama przecież jest kobietą – łatwiej było się utożsamiać z kreowaną na kartach swojej powieści królową, niż z przepełnionym ambicjami wezyrem?
Obie powieści zawierają w sobie zarówno fikcję literacką, jak i czysto ścisłe, historyczne fakty. Wynika to stąd, iż z zachowanych do dziś zapisów nie możemy już określić ani osobowości tak dawno żyjących ludzi, ani pobudek nimi kierujących. Nie zawsze też potrafimy ze stuprocentową pewnością ustalić charakter osobistych powiązań między poszczególnymi jednostkami. Z drugiej jednak strony, autorka opisuje postacie autentyczne i zgodnie z prawdą dziejową odmalowuje ich losy oraz wydarzenia w ich czasach się odbywające. Tak więc mamy tu do czynienia z połączeniem zarówno popisu wyobraźni pisarki, jak i rzetelnej historycznej wiedzy.
Dla wspomnianego wyżej, niefascynującego się historią człowieka, książki te mogą stanowić dobre zaproszenie do zapoznania się z dziejami starożytności. Wszakże życie codzienne ludzi, którzy odeszli tak dawno – a w tym zwyczaje, które w osobie wychowanej we współczesnej mentalności mogą budzić zdziwienie, a czasem wręcz niesmak – w mojej opinii nie może być czymś nieinteresującym. Jednocześnie myślę, że dla zawodowego historyka powieści Hanny Goworowskiej-Adamskiej mogą stać się miłą, relaksującą odskocznią do ścisłych tomiszczy mówiących o egipskich dziejach. Przecież świat dawny można poznawać nie tylko w sposób naukowy. Tak więc obie te powieści nie stanowią tytułów, na które powinno się zostać obojętnym.
K. J. R.
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja VI
Hanna Goworowska-Adamska - Nikt nie zna wszystkich jej imion/Tron obu krain
Co współczesny, nieinteresujący się historią obywatel potrafi powiedzieć dziś o dziejach starożytnego Egiptu? Na pewno wskaże – jako pozostałość minionych czasów - piramidy, z pewnością będzie też wiedział o tym, iż tą odległą, inspirującą cywilizacją rządzili...
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK – recenzja IV
Friedrich Weissensteiner – Najsłynniejsze samobójstwa świata
Pewnego majowego dnia w murach krakowskiej Księgarni na Szewskiej zagościły dwie nastoletnie dziewczyny. Pilnując działu historycznego, kątem oka spoglądałem na to, jak lustrowały zgromadzone na regałach tytuły. W pewnym momencie zauważyłem, iż sięgają po niepokaźną, niebieską książkę, a chwilę później usłyszałem słowa jednej z nich: "Najsłynniejsze samobójstwa? Na pewno będzie tu Kurt Cobain!". Lecz nie, o wokaliście i gitarzyście Nirvany w książce najwyraźniej nic nie było napisane, gdyż dziewczęta odłożyły tomik, dezaprobująco kręcąc głowami. Gdy już opuściły salę, ja skwapliwie chwyciłem w dłonie wspomniany tytuł. Przejrzawszy spis treści książki, stwierdziłem – cały szacunek dla Pana, Panie Cobain, ale tu to jednak Pan by nie pasował.
Przeczytanie rzeczonej książeczki nie było dla mnie zajęciem absorbującym dużych rezerw czasu, tak więc powinna ona zainteresować wszelkiej maści miłośników czytania w pociągach, autobusach czy tramwajach. Krótko oraz w miarę obiektywnie – i za ten obiektywizm właśnie muszę pochwalić autora – prezentuje ona życiorysy kilku znanych osób, które swoje życie postanowiły zakończyć w taki, a nie inny sposób. Jej narrator na szczęście nie bawi się w ocenę decyzji portretowanych bohaterów oraz nie tworzy filozoficznych, pouczających czytelnika pogadanek. W miejsce tego stara się uwypuklić motywy, które kierowały tymi jednostkami w ostatnich latach ich doczesności i które pchnęły je w objęcia śmierci.
W tym szczupłym ilościowo panteonie opisywanych historycznych postaci znaleźli się zarówno pisarze, których reprezentują Stefan Zweig i Ernest Hemingway, jak i krwawi zbrodniarze, których uosobili Adolf Hitler wraz z Hermannem Göringiem. Pojawił się tu także Lis Pustyni, marszałek Erwin Rommel, a obok niego genialny Vincet van Gogh i zbuntowany syn cesarza Franciszka Józefa, Arcyksiążę Rudolf Habsburg Lotaryński. Całość tej straceńczej kompanii dopełnia jeszcze jeden pisarz, romantyk Heinrich von Kleist.
Cóż, muszę niestety przyznać, że książka odstrasza swoją upiornie kiczowatą, paskudną okładką. Nie szata jednak zdobi człowieka – tak samo też nie oprawa stanowi o książce, prawda? Dlatego więc, idąc dalej, stwierdzam, iż nieco lepiej wydanie to opracowane jest pod względem korektorskim i edytorskim. Jeśli zaś konkretnie chodzi o stronę merytoryczną, to przyznam, że do życia osób, które interesują się historią bądź biografiami wymienionych postaci, dzieło to zbyt wiele nie wniesie. Nie ma tu drobnych ciekawostek, nieznanych incydentów i szokujących odkryć, są za to powszechnie znane fakty. Niemniej książka ta może stanowić lekki w odbiorze sposób na przypomnienie sobie tego czy owego z poznanych już wcześniej życiorysów. Dla tych zaś, którzy dotąd bliższej styczności z opisywanymi bohaterami nie mieli, zawarte w niej teksty mogą stać się inspiracją do sięgnięcia po jakieś konkretniejsze, poważniejsze dzieła. Bo przecież przynajmniej część z przedstawionych przez autora sylwetek – pomijając oczywiście jednostki nieprzeciętne w sensie stricte negatywnym – to ludzie zupełnie niepospolici i warci uwagi, a traf, że pewnego dnia postanowili oni ponaglić pannę Atropos w jej obowiązkach, wcale nie jest jedyną rzeczą, z którą powinni być kojarzeni.
K. J. R.
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK – recenzja IV
Friedrich Weissensteiner – Najsłynniejsze samobójstwa świata
Pewnego majowego dnia w murach krakowskiej Księgarni na Szewskiej zagościły dwie nastoletnie dziewczyny. Pilnując działu historycznego, kątem oka spoglądałem na to, jak lustrowały zgromadzone na regałach tytuły. W pewnym momencie zauważyłem, iż sięgają po niepokaźną,...
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja I
Helena Sekuła – Demon z bagiennego boru
Dzieło to, które powinno zainteresować każdego fascynata literatury kryminalnej, wybrałem jako tytuł otwierający nasz cykl recenzyjny. Skąd taki wybór? Przyznaję bezwstydnie – z powodu zarówno mojej osobistej sympatii do polskiego kryminału i powieści milicyjnej, jak i ogromnego, zgromadzonego we mnie przez lata szacunku do powieści autorstwa Pani Heleny Sekuły. Jednak nie będę się tutaj nad tym dłużej rozwodził. Nie jest to odpowiednie miejsce na osobiste wycieczki w głąb moich literackich sympatii i antypatii. Wszakże seria naszych recenzji ma prezentować możliwie krótkie, ścisłe, a jednocześnie lekkie w odbiorze opinie na temat dzieł zalegających półki księgarń TakCzytam.
Możliwie szybko przejdźmy więc do meritum sprawy. „Demon z bagiennego boru” jest tytułem z wznowionej przez wydawnictwo Zysk i Spółka, kultowej niegdyś – w latach 60., 70. i 80. ubiegłego wieku – serii wydawniczej „Klub srebrnego klucza”. Prezentuje ona dorobek głównie polskich twórców czystej, rasowej kryminalnej literatury. Opiniowana tu przeze mnie powieść napisana została na początku lat 80. i jej akcja toczy się właśnie w tym okresie. I, co ciekawe, to jest jednym z największych plusów tak tej książki, jak i ogółu tytułów sygnowanych nazwiskiem Pani Sekuły. Dlaczego? Otóż w mojej opinii tak jak mało kto potrafi ona oddać atmosferę, klimat i nastrój głębokiego PRLu. Autorka – nota bene swojego czasu pracownica Komendy Głównej MO - nie próbuje bowiem na siłę stylizować fabuły i dopasowywać jej detali do charakteru ówczesnych dni. W miejsce tego tworzy ściśle realistyczną akcję, a kreowani przez nią bohaterowie zdają się być autentycznymi, wyjętymi z czyichś wspomnień postaciami. Bez głupiego dramatyzowania, zabawy w martyrologię, sztucznego – i jakże modnego dziś - podkreślania „jak to było wtedy ciężko” opisuje ona rzeczywiste, codzienne życie tamtych dni. Odmalowuje zarówno milicjanta, jak i przestępcę jako prawdziwego, czasem chwiejnego człowieka z krwi i kości. Przy tym wiem, że robi to fachowo, gdyż czytając jej kolejne książki zdążyłem się już przekonać, iż doskonale zna ciemne realia życia przestępczego i więziennego półświatka tamtych lat.
Nie jest moim zadaniem zawrzeć tutaj jakikolwiek spoiler, toteż nie będę zbyt mocno akcentował wydarzeń w powieści miejsce mających. Wspomnę jedynie, iż – jak na tradycyjny kryminał przystało – wszystko zaczyna się od trupa, którym w tym przypadku jest bogaty warszawianin. Funkcjonariusze MO podczas rutynowych badań miejsca jego śmierci trafiają na zagadkowe ślady pewnych dzieł sztuki. Akcja, koncentrująca się na wspomnianych dziełach, po jakimś czasie przeniesie się z Warszawy w dolinę rzeki Biebrzy. Zaś tam, według miejscowych, grasuje tajemnicza postać identyfikowana jako zagadkowy upiór - wałęsający się nocą strzygoń.
Jeśli jeszcze mogę wrócić do moich osobistych odczuć, to przyznam, że niestety nie uznaję „Demona…” za najwyższe osiągnięcie autorki. W szczególności miejscami przeszkadzał mi w nim nadmiar plączących się między sobą wątków, które potrafiły skutecznie zagubić mnie w przestrzennym i czasowym umiejscowieniu akcji. Czuję też, że daleko jest tej książce do tak doskonałych – w mym mniemaniu oczywiście – tytułów jak niesamowita, doskonale portretująca meandry ludzkiej psychiki powieść „Naszyjnik z hebanu”, czy przejmujące w swoim realizmie dzieło „Siedem domów Kuny”. „Demon…” broni się jednak tym, co zawsze stanowiło siłę książek Sekuły – niebanalnością bohaterów, zarówno tych czarnych charakterów, jak i ich antagonistów. Również dobrze odmalowanymi motywami ich postępowania, ciekawie opisanymi wewnętrznymi przeżyciami. Charakterystycznym, miejscami topornym, a miejscami nieco melancholijnie nastrajającym (może tylko mnie?) językiem. Wspomnianą już pomysłową, nawet mimo swego realizmu, fabułą. I, na koniec, pozbawionymi sztampowości dialogami, jakby żywcem wyjętymi z ust prawdziwych osób.
Na tym chciałbym skończyć tę pierwszą opinię. Książkę, mimo wszystko, szczerze polecam zarówno znawcom tego typu literatury i wielbicielom dzieł „Pierwszej Damy Polskiego Kryminału”, jak i tym, dla których będzie to pierwsza wzięta w dłonie powieść milicyjna.
PS: Co do samego wydania, to jeszcze chciałbym co nieco wspomnieć na temat jego okładki. Szkoda, że w tym przypadku wydawca nie postarał się o nawiązanie do charakterystycznych, przesiąkniętych minimalizmem, czarnych, „mrocznych” okładek z dawnych tytułów Klubu. Ale, biorąc pod uwagę zalewające rynek przeróżne kiczowate wydania przeróżnych mniej lub bardziej ambitnych tytułów, subiektywnie stwierdzam: nie jest źle.
K. J. R.
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja I
Helena Sekuła – Demon z bagiennego boru
Dzieło to, które powinno zainteresować każdego fascynata literatury kryminalnej, wybrałem jako tytuł otwierający nasz cykl recenzyjny. Skąd taki wybór? Przyznaję bezwstydnie – z powodu zarówno mojej osobistej sympatii do polskiego kryminału i powieści milicyjnej, jak i ogromnego, zgromadzonego we...
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK – recenzja V
Paweł Jasienica – Archeologia na wyrywki
"Nie szukamy skarbów z mapą w ręku i "X" nigdy nie oznacza celu. Siedemdziesiąt procent archeologii to praca w bibliotece."
W taki sposób swoim studentom przedstawiał tajniki pracy archeologa niezapomniany Indiana Jones. Na szczęście lektura książki Pawła Jasienicy nie jest wertowaniem kart, na których umieszczono niekończące się, nudne opisy mozolnej analizy bibliotecznych zbiorów. W "Archeologii na wyrywki" przedstawił on bowiem bardzo plastyczny obraz tego, co w tej dziedzinie nauki jest najbardziej fascynujące.
Tytuł ten jest niejako kontynuacją napisanej wcześniej książki, znanej jako "Świt słowiańskiego jutra". Obie te pozycje zostały wydane mniej więcej w połowie lat 50. XX wieku. Druk "Świtu…" przekroczył wówczas dziesięć tysięcy egzemplarzy, zaś opisywana tu "Archeologia…" została zamknięta w ponad trzech tysiącach sztuk nakładu. Świadczyć by to mogło o znacznie mniejszym zainteresowaniu naszym dziełem. I owszem, nie stało się ono wtedy takim bestsellerem jak "Świt…", jednakże – moim zdaniem – zupełnie niesłusznie. W roku 2009 oba tytuły – przy czym "Świt…" jako "Słowiański rodowód" – zostały ponownie wprowadzone na rynek księgarski przez wydawnictwo Prószyński i Spółka. Te wznowione wydania opatrzone zostały twardymi okładkami, które ozdobiono prostą i minimalistyczną, ale jednocześnie estetyczną szatą graficzną.
Dlaczego twierdzę, iż mniejsze zainteresowanie "Archeologią na wyrywki" jest zjawiskiem zupełnie nieoddającym rzeczywistej wartości tej książki? Odpowiedź jest prosta: myślę, że trudno jest znaleźć równie lekkie, a jednocześnie stricte naukowe, napisane przez zawodowego historyka dzieło traktujące o polskiej archeologii. Książka ta, będąc zbiorem autobiograficznych esejów naukowca, może być czytana jako niemal beletrystyczny tekst, który w miejsce literackiej fikcji niesie za sobą autentyczny zapis dziejów pracy i wysiłku naszych rodzimych historyków. Nie zawiera ona ściśle naukowych pojęć, nieznanych szerszemu gronu odbiorców i nie jest przepełniona ciężką terminologią, stając się w ten sposób dobrym nośnikiem informacji dla każdego, niekoniecznie dotąd zafascynowanego przeszłością czytelnika.
Jak wspomniałem, książka stanowi zbiór esejów opisujących własne doświadczenia autora. W tych kilku tekstach nawiązuje on do swojej pracy podczas wykopalisk na terenie grodu biskupińskiego, Gdańska, Opola, a także góry Raduni w pobliżu słynnego świętego wzniesienia, jakie stanowiła niegdyś podwrocławska Ślęża. Reportaże te zahaczają też o region południowej Lubelszczyzny, gdzie okolice miasteczka Hrubieszów stanowią teren lokalizacji dawnych, istotnych w czasach piastowskich Grodów Czerwieńskich. Autor pisze również o czasach nowożytnych, skupiając się w jednym z opowiadań na dziejach polskiego przemysłu – i to tego istniejącego na długo przed nadejściem wielkiej, XIX-wiecznej rewolucji przemysłowej.
Wspomnienia Jasienicy są bardzo "ludzkie" – w swoich tekstach nie omija on opisu spraw tak prozaicznych, jak choćby problemy z dojazdem na teren wykopalisk czy ulewny deszcz, który pracujących pod gołym niebem archeologów potrafi przemoczyć do suchej nitki. Pisząc, iż ta dziedzina historii nie zajmuje się śledzeniem losów pojedynczych istot ludzkich, lecz analizą wielkich procesów dziejowych, jednocześnie potrafi zastanawiać się kim była kobieta, której szkielet wykopano opodal biskupińskiego grodziska. Osobiste komentarze i odczucia dotyczące efektów badań przesyca ogromną, widoczną na każdej stronie fascynacją tematem przeszłości i tego, co dawno już zostało za nami. Wszystko to sprawia, że "Archeologia…" jest dziełem prawdziwego, nieskrywającego emocji człowieka, autentycznego miłośnika historii, a nie zimnego, ścisłego naukowca-encyklopedysty.
Na marginesie mogę dodać, iż dość specyficzne wrażenie zrobiły na mnie dygresje, w których autor – świadomie bądź nie – nie kryje swojego zadowolenia, a nawet zachwytu niektórymi osiągnięciami socjalistycznej Polski lat pięćdziesiątych. Odnotowuje on wielki postęp w budownictwie, zaznacza swoją aprobatę dla stawianych wielkich gmachów Gdańska, z radością widzi coraz większe nakłady środków pieniężnych i sił społeczeństwa kierowane na cele historii jako nauki. Jest to o tyle charakterystyczne, że dziś Pawła Jasienicę wiele osób kojarzy jako tego naukowca, który w latach czterdziestych z bronią w ręku walczył przeciwko wprowadzeniu władzy komunistycznej, a w ważnym dziejowo roku 1968 powiedział "nie" aparatowi państwowemu, chcącemu potępić buntujących się studentów.
Kończąc tę recenzję, szczerze przyznaję – mało która książka, będąca w jakiś sposób powiązana z szeroko pojętą tematyką historyczną, zrobiła na mnie tak pozytywne wrażenie jak ta. Każdemu polecam ją tak bardzo, jak tylko potrafię. I robię to na własną odpowiedzialność.
K. J. R.
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK – recenzja V
Paweł Jasienica – Archeologia na wyrywki
"Nie szukamy skarbów z mapą w ręku i "X" nigdy nie oznacza celu. Siedemdziesiąt procent archeologii to praca w bibliotece."
W taki sposób swoim studentom przedstawiał tajniki pracy archeologa niezapomniany Indiana Jones. Na szczęście lektura książki Pawła Jasienicy nie jest wertowaniem kart, na...
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja VII
Oskar Miller - Cienie powracają o zmroku
Jako osoba zauroczona Rumunią nie mogłam przejść obojętnie obok książki, której akcja dzieje się w Siedmiogrodzie (jak sugeruje okładka). W rzeczywistości rumuńskiego pejzażu (zarówno geograficznego, jak i kulturowego) jest naprawdę niewiele. Sporadycznie autor rzuca nazwami rumuńskich miejscowości, a więc pojawia się urocza saska Sighisoara, marmaroszańska Sapanta, czy usłany monastyrami krajobraz Bukowiny, lecz równie nie-często przenosi akcję do Hiszpanii, czy Włoch. W przeważającej części miejsce akcji jest niedookreślone – jest nim bardziej przeszłość, aniżeli konkretny punkt i zdaje się, że istotniejsza jest geograficzna ścieżka, po której pisarz gna swój korowód historycznych (przeważająco polskich) postaci. Prawdziwe genealogiczne splątanie z poplątaniem, na kanwie którego incydentalnie autor buduje historię rodziny głównego bohatera.
Z książką tą mam nie lada problem – nie można odmówić Oskarowi Millerowi umiejętności bajania, zgrabnego języka, lekkości przechodzenia od jednego wątku do drugiego, syntetyczności spojrzenia na europejską historię. Przez większą część lektury jednak towarzyszyło mi zastanawianie się, jaki zamysł przyświecał autorowi, gdy tworzył książkę o wszystkim i o niczym. Czemu ma służyć przywoływanie życiorysu ludzi, a nawet całych rodów, aby poświęcić im akapit, albo ledwie zdanie. Los „głównego” bohatera zamyka się zapewne na 5 stronach książki, a saga rodzinna - jak sądzę - na 15. Nie ma przestrzeni emocjonalnej między bohaterami, na nawet akcji, ale momentami pojawiają się dygresje o globalizacji, PRL, czy arystokracji.
Można powiedzieć, że książka jest o losie człowieka w ogóle, jego uwikłaniu w historię, przemijaniu - na tyle nie ważnym, albo ważnym, aby zaznaczyć się w jednym zdaniu książki.
Jak sądzę, autorowi zależało na nowatorskiej strukturze książki, na spojrzeniu na los człowieka przez pryzmat pozornie niepowiązanej dziejowej konsekwencji, to jednak jest dla mnie największym minusem książki. Tło przyćmiewa szczegół, albo inaczej – tło składa się z tylu detali, że nie ma miejsca na motyw główny.
B.T.
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja VII
Oskar Miller - Cienie powracają o zmroku
Jako osoba zauroczona Rumunią nie mogłam przejść obojętnie obok książki, której akcja dzieje się w Siedmiogrodzie (jak sugeruje okładka). W rzeczywistości rumuńskiego pejzażu (zarówno geograficznego, jak i kulturowego) jest naprawdę niewiele. Sporadycznie autor rzuca nazwami rumuńskich...
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja X
Kongres wiedeński w polskiej historiografii raczej nie cieszy się najlepszą opinią. Postrzegany jest najczęściej jako zjazd przedstawicieli państw, które – pokonawszy Napoleona – zlikwidowały mające względną autonomię Księstwo Warszawskie i rzuciły nasz kraj w ręce Rosjan. Tymczasem wydarzenia konferencji przełomu 1814 i 1815 r. są znacznie bardziej barwne, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Próby przedstawienia ich wielowątkowości podjął się amerykański historyk David King w monografii „Wiedeń 1814”.
„Wiedeń 1814. Jak pogromcy Napoleona, bawiąc się, ustalali kształt Europy” to książka zrealizowana nakładem Domu Wydawniczego „Rebis”. Publikacja ta – jak wszystkie tomiki z rebisowskiej serii „Historia” – pod względem wydawniczym może stanowić wzór dla innych redakcji. Dzieło zostało bowiem umieszczone w estetycznej, osłoniętej przez obwolutę, twardej oprawie. Na nie najgorszej jakości papierze wydrukowano tekst, w którym próżno szukać – ostatnio, w różnych wydaniach, dość często spotykanych – błędów interpunkcyjnych i stylistycznych. Poszczególne rozdziały – a także wyrazy, które składają się na ich tytuły – są rozpoczynane gustownymi, kaligrafowanymi inicjałami. Podobnie w nagłówku każdej strony znajduje się stylizowany tytuł całości publikacji. Wszystko to stanowi o ogólnej elegancji woluminu, sugerującej, iż wydawca potraktował swoją powinność w sposób profesjonalny.
Śmiało twierdzę, iż w mojej opinii zadanie, którego podjął się David King, było misją wcale niełatwą. Postanowił on przekopać się przez ogromne pokłady materiałów źródłowych, wśród których znajdują się relacje świadków kongresu, prywatna i służbowa korespondencja jego uczestników, pamiętniki, protokoły spotkań, traktaty oraz sprawozdania. Wystarczy powiedzieć, iż umieszczony przy końcu książki wykaz przypisów wraz ze spisem bibliograficznym liczy sobie – bagatela – prawie sto dwadzieścia stron. Wszystkie tak uzyskane dane autor zechciał przekuć w opowieść, której celem jest przystępne przedstawienie wydarzeń wiedeńskiej konferencji.
Już po przewertowaniu pierwszych kilku kart tejże monografii możemy zobaczyć, iż wiedeński kongres był czymś więcej, niż tylko „pokrojeniem europejskiego tortu” przez mocarstwa wrogiej Napoleonowi koalicji. Autor bowiem opisuje nam rzeczywistość Wiednia, do którego przybyły dziesiątki delegacji reprezentujących najbardziej nieoczekiwane stronnictwa i ugrupowania. Wspomina więc, że z chęcią udziału w pokojowej konferencji pojawili się – przykładowo – rzecznicy europejskich księgarni i wydawnictw, chcący unormowania wymogów związanych z międzynarodowym prawem autorskim, Żydzi domagający się przyznania im jak największych praw, a także osoby żądające ostatecznego rozwiązania problemu piractwa morskiego.
Przyznaję, że po przeczytaniu tej monografii bardzo zmienił się mój sposób postrzegania osób i wydarzeń z wiedeńskim kongresem związanych. Oto Klemens von Metternich z pragmatycznego, beznamiętnego austriackiego polityka przeistoczył się w człowieka, który – będąc przytłoczonym ogromem obowiązków, związanych z pełnieniem funkcji organizatora konferencji – usychał, nie mogąc poradzić sobie z nieszczęśliwą miłością do księżnej Wilhelminy Żagańskiej. Podobnie Charles-Maurice de Talleyrand przestał być przebiegłym, lecz bezideowym zdrajcą, a stał się wytrawnym dyplomatą, który podniósł Francję – ze stanowiska pokonanej ofiary – do roli jednego z decydujących o Europie mocarstw. Ponadto okazał się być obrońcą licznych małych państewek, które pozostali politycy chcieli potraktować jako nie mające prawa głosu podmioty. Co więcej, był pierwszym, który spróbował – nota bene bez większych skutków – przeciwstawić się carowi Aleksandrowi, mającemu ochotę zagarnąć ziemie Księstwa Warszawskiego.
A skoro już przy sprawie polskiej jesteśmy, autor „Wiednia 1814” mówi wprost, iż była ona najtrudniejszą kwestią do rozpatrzenia. Jednocześnie kreśli nam obraz zagmatwanych stosunków międzynarodowych, w których kwestia doli polskiego państwa okazała się być nierozerwalnie związana z losami... Królestwa Saksonii i jego władcy, beznadziejnie tkwiącego w pruskiej niewoli.
Oczywiście David King nie pomija tego, co stało się symbolem wiedeńskich wydarzeń. W swojej książce wymienia więc nieprzebrane ilości rautów, bali i innych imprez, na których bawiły się wszystkie przybyłe do Wiednia osobistości. Wyciąga na światło dzienne takie ciekawostki, jak choćby ostatni publiczny występ Ludwiga van Beethovena jako pianisty, pistoletowy pojedynek pruskich dostojników – ministra wojny, Karla Augusta von Hardenberga z ambasadorem, Wilhelmem von Humboldtem – a także, wywołany po jednym z wystawniejszych bali, wielki pożar pałacu rosyjskiego hrabiego Razumowskiego.
Myślę, że w jakiejś części to właśnie szczegółowe zarysy przebiegu licznych wiedeńskich imprez są drobną wadą książki. Dla niejednego czytelnika, który będzie oczekiwał na doniosłe, dziejowe fakty, po jakimś czasie nużące mogą stać się opisy – przykładowo – co raz to innych, bajecznych sukni, noszonych przez bawiące się na imprezach damy.
Monografię kończy opis powrotu i, będącego rezultatem bitwy pod Waterloo, ostatecznego upadku Napoleona. Całość dzieła jest zaś w pewnym sensie uzasadnieniem stwierdzenia, mówiącego, że „tańczący kongres” – pomimo przybycia całej rzeszy prominentnych figur – tak naprawdę nigdy się nie zebrał. Jednak odpowiedź na pytania „jak to?” i „dlaczego?” pozostawiam do odnalezienia w tej książce, którą – dokładnie dwieście lat po rzeczonych wydarzeniach – szczerze polecam.
K. J. R.
KSIĄŻKI Z NASZYCH PÓŁEK - recenzja X
więcej Pokaż mimo toKongres wiedeński w polskiej historiografii raczej nie cieszy się najlepszą opinią. Postrzegany jest najczęściej jako zjazd przedstawicieli państw, które – pokonawszy Napoleona – zlikwidowały mające względną autonomię Księstwo Warszawskie i rzuciły nasz kraj w ręce Rosjan. Tymczasem wydarzenia konferencji przełomu 1814 i 1815 r. są...