-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-08
2019-07-14
2020-08-11
To uniwersum kompletnie mi nie gra. Autorka wepchnęła w nie niemal wszystko, co się dało (magię, nowoczesną technologię, fae, ograne już na miliony sposobów fantastyczne kreatury jak np. wampiry, itp.), ale de facto nie skupiła się na niczym, więc wyszła klapa (przynajmniej w tejże części). Początek powieści przytłoczył mnie nadmiarem informacji, ledwo zrozumiałam zasady funkcjonujące w tym świecie, co wywołało we mnie lekki niepokój. Obawiałam się, że ni cholery nie zrozumiem fabuły i motywacji poszczególnych bohaterów.
I co się okazało? Ano nuda się okazała. Kluczowa dla całej fabuły scena była jedynym jasnym punktem, który zatrzymał mnie przy książce i dał nadzieję na ciekawy rozwój akcji. Ale potem - niestety - zaczęłam przysypiać.
Nie będę za długo rozwodzić się nad sensem pchania wulgaryzmów na siłę, nie tyle w dialogi, co w samą narrację. Wulgaryzmy mają określone znaczenie w języku, a ich nadmiar najczęściej wywołuje zgorszenie i nie wzmacnia przekazu (tak jak tu - jesteśmy dorośli, więc klniemy na potęgę, heloooooł!). Co więcej, zmęczyły mnie również wszelkie "okołodorosłe" motywy uznawane za nieodpowiednie dla osób poniżej 18 roku życia: narkotyki, seks i seksualizacja, alkohol, przemoc itp. Było tego odrobinę za dużo. Autorka nie przebiła balonika. Nie znalazłam tu żadnej delikatności ani lekkiego humoru wpasowującego się w moje gusta, który uczyniłby ten świat odrobinę wiarygodnym i chociaż na chwilę zdjął ciężar tragedii z postaci (nie, sceny z Syrinxem też mnie nie rozczuliły).
Bryce to chyba najgorsza postać żeńska, na jaką kiedykolwiek trafiłam. Według mnie autorka przegięła z jej seksualizacją. Zamiast inteligentnej i odważnej pół-Fae, która przeżyła naprawdę ogromną tragedię i której można by współczuć z tego tytułu, widziałam jedynie wyszczekaną sucz z kawałem dupy, nogami na niebotycznie wysokich obcasach oraz dużymi cyckami. No, nie. Po prostu nie.
(A nie, sorry, ona nie była inteligentna. Była głupia ze swym dziwnym uporem nie tyle wobec Hunta, co wobec samej siebie.)
Nie wiem, czy sięgnę po drugą część. Zwyczajnie nie wierzę ani w tych bohaterów, ani w tę fabułę, ani w to uniwersum.
To uniwersum kompletnie mi nie gra. Autorka wepchnęła w nie niemal wszystko, co się dało (magię, nowoczesną technologię, fae, ograne już na miliony sposobów fantastyczne kreatury jak np. wampiry, itp.), ale de facto nie skupiła się na niczym, więc wyszła klapa (przynajmniej w tejże części). Początek powieści przytłoczył mnie nadmiarem informacji, ledwo zrozumiałam zasady...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-10-31
UWAGA! Trochę tu bluzgam :P
Ta powieść jest dziwna. Kiedy czytałam pierwsze sto stron, sądziłam, że mam do czynienia z typowym guilty pleasure, czyli ze bzdurną historią napisaną świetnym stylem, pozwalającym na swobodne płynięcie po kolejnych scenach. Jednak im dalej wnikałam w fabułę, tym czułam się gorzej. "Szeptucha" to mariaż gatunkowy, czyli - w tym wypadku - jedno wielkie nic. Na tym portalu zakwalifikowano ją do fantastyki, ale na moje oko to zwyczajna obyczajówko-romansówka z wątkiem fantastycznym. Gdybym była wielbicielką prozy obyczajowej, gdybym uwielbiała czytać romanse, to prawdopodobnie dałabym tej powieści trochę więcej gwiazdek. A tak oceniłam ją na zaledwie trzy gwiazdki.
Dlaczego tylko tyle? Ano ze względu na to, że się z deka rozczarowałam. Uwielbiam lekką fantastykę, nieklasyczną, trochę bardziej współczesną, przede wszystkim młodzieżową, dotykającą wielu tematów bliskich każdemu z nas. Mogłoby się wydawać, że "Szeptucha" również jest tego typu prozą. Cóż, według mnie nie.
"Szeptucha" jedzie na schematach jak koń na białym rycerzu. Jeżu słodki, ile już tego było? Piękna, acz rozchwiana emocjonalnie dziewczyna spotyka tajemniczego i ciutkę niedostępnego turboprzystojniaka, który ciągle ratuje ją z opresji, bo ona sama jest kompletnym nieogarem. I oczywiście rodzi się między nimi uczucie, które nie może się w pełni rozwinąć przez czynniki zewnętrzne. Gosława to głupsza i o wiele bardziej irytująca wersja wielu głównych bohaterek młodzieżówek. Co gorsze, znowu mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, co zmusza nas do patrzenia na całą historię przez pryzmat jej psychiki, a to z kolei momentami totalnie psuło atmosferę całkiem fajnych scen. Miałam wrażenie, że ta dziewczynina nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji, przez to w ogóle nie poczułam ciężaru gatunkowego fantastyki, tej epickości i tajemnicy. Mimo że sam wątek fantastyczny jest - według mnie - doskonały i godny obfitego rozwinięcia.
No właśnie, wątek fantastyczny. O słowiańskości wiem tyle, ile Wiedźmin mi powiedział, więc nie będę zgrywać eksperta pozwalającego sobie na merytoryczne uwagi w tym temacie. Ale wykorzystanie bogów w taki sposób, w jaki zrobiła to autorka, narobiło mi smaka (pomimo że i w tej warstwie mamy kolejny soczysty schemat dotyczący głównej bohaterki, ale no spojler). Tak, właśnie takie intrygi chcę śledzić! Tylko co z tego, skoro zostało to koncertowo spierdzielone przez Gosławę i jej swędzące cipsko? Obawiam się, w następnych częściach tej serii nie jest lepiej. A może się mylę?
Wspomniano też w opisie, że "Szeptucha" zawiera "solidną dawkę humoru", ale opartą chyba w całości na postaci Gosi. I nie będzie zaskoczenia, jeśli powiem, że nie jest to mój typ humoru. Ja wolę humor chamski, czarny, cyniczny i ironiczny, a tutaj raczej tego nie uświadczycie.
A co z samym Mieszkiem? Mieszko jest spoko. Tak jak Baba Jaga, która była zdecydowanie najlepszą postacią w tej części.
UWAGA! Trochę tu bluzgam :P
Ta powieść jest dziwna. Kiedy czytałam pierwsze sto stron, sądziłam, że mam do czynienia z typowym guilty pleasure, czyli ze bzdurną historią napisaną świetnym stylem, pozwalającym na swobodne płynięcie po kolejnych scenach. Jednak im dalej wnikałam w fabułę, tym czułam się gorzej. "Szeptucha" to mariaż gatunkowy, czyli - w tym wypadku - jedno...
2021-05-21
Łomatkobosko. "Porwana pieśniarka" jest chyba pierwszym gniotem z prawdziwego zdarzenia w mojej dość skromnej biblioteczce.
Przeważnie staram się pisać opinie na temat książek w wyważony sposób, chociaż nie unikam uszczypliwości. Nawet jeśli jakaś pozycja nie przypadła mi do gustu, to jednak staram się wypisać mocne strony, które zauważam i które doceniam przez szacunek do pracy, jaką wykonali autor i redaktor.
Tylko z "Porwaną pieśniarką" mam problem, ponieważ bardzo trudno jest mi zauważyć tutaj jakiekolwiek zalety. Może poza konceptem uwięzionych trolli i nadziei na ich uwolnienie w postaci głównej bohaterki.
Kompletnie nie wczułam się w klimat tej powieści. Według mnie była pisana na przysłowiowym kolanie i jedynie aspiruje do dobrego młodzieżowego fantasy o klasycznym zabarwieniu typu magia, suknie, miecze i kunie.
Co mi zamordowało przyjemność z czytania? Brak akcji i strasznie, strasznie patetyczne dialogi. O rany, dawno nie czytałam tak dziwacznych wypowiedzi, które - jak podejrzewam - miały odzwierciedlać status społeczny postaci i jak najwierniej oddać to, że żyją w świecie feudalnym, stylizowanym bodaj na średniowiecze (?). Ale, no w dupkę jeża, bardziej mi przypominały typowe, nieco podkoloryzowane dialogi aktorów z oper mydlanych, w których egzaltacja ma dość duże znaczenie:
- Och, Pedro, mój ojciec już wie, iż spotykamy się potajemnie, kiedy dzień chyli się już ku końcowi. Jeśli cię znajdzie, będzie próbował cię zabić. Cóż możemy uczynić?
- Nie martw się, miłości moja, uciekniemy na moim wierzchowcu, kiedy księżyc wzejdzie ponad nasze głowy.
No beczka, ale wiecie, o co chodzi XD
Cecile, Tristan (oczywiście diablo przystojny, bo jakżeby inaczej) oraz inni bohaterowie rozmawiają w podobnym tonie cały czas. Przez to, już pod koniec lektury, gotowa byłam rzygnąć lub parsknać śmiechem, plując na poduszkę. Nic mnie tak nie drażni jak nienaturalne dialogi. Nawet jeśli świat przedstawiony jest przepełniony mrokiem i bohaterowie ciągle mierzą się z trudnościami, to jednak czasem warto wpuścić trochę światełka i przebić ten balonik dowolnym żarcikiem, który pada z ust którejkolwiek z postaci. Przez te dziwaczne dialogi Cecile i reszta ferajny obchodziła mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Lanie wody z pozorami głębi i obstawiam, że to bardziej kwestia tłumaczenia niż oryginału.
Zresztą, wydaje mi się, że zabrakło też solidnej korekty tego tłumaczenia, bo znalazłam kilka drobnych kwiatków, np. niepotrzebne przytaczanie imion rozmówców w atrybucjach dialogowych (po cholerę za każdym razem pisać imiona, jeśli rozmawiają dwie osoby), siękoza zaawansowana (czytałam, że niekiedy można pominąć zaimek zwrotny "się", co według znawców pisarstwa upłynnia narrację) czy pleonazmy typu "podniosła do góry".
Wspomniałam też o braku akcji. Fakt - zarówno w kilku pierwszych, jak i w kilku ostatnich rozdziałach trochę się dzieje. Ale środek składa się w głównej mierze z łażenia po mieście trolli i gadania o pierdoletach, co sprawiło, że odrzuciłam tę książkę w cholerę i zaczęłam się zastanawiać, czy jest sens ją kończyć. I, o dziwo, skończyłam, ale tylko dlatego, że dopadł mnie efekt utopionych kosztów.
Mogłabym jeszcze rozpisać się na temat samej fabuły i kwestii, które wydają mi się rozmyte, nie do końca wyjaśnione lub kompletnie olane (kim, do jasnej ciasnej, był Luc i jakie były jego stosunki z Cecile?), ale nie chcę wkładać spojlerów w tę opinię.
Dobra, być może zabrzmiałam jak pani maruda niszczycielka dobrej zabawy, ale mam wrażenie, że moje czytelnicze wymagania rosną z każdą kolejną przeczytaną książką. "Porwana pieśniarka" jest dla mnie cienka jak siki pająka. Ponoć to debiut, ale już zdarzyło mi się przeczytać lepsze debiuty z gatunku młodzieżowego fantasy czy fantasy dla młodych dorosłych. Ja tymczasem podziękuję pani Jensen i idę szukać lepszych pozycji.
Łomatkobosko. "Porwana pieśniarka" jest chyba pierwszym gniotem z prawdziwego zdarzenia w mojej dość skromnej biblioteczce.
Przeważnie staram się pisać opinie na temat książek w wyważony sposób, chociaż nie unikam uszczypliwości. Nawet jeśli jakaś pozycja nie przypadła mi do gustu, to jednak staram się wypisać mocne strony, które zauważam i które doceniam przez szacunek do...
Chciałabym wsadzić kij w mrowisko z dziką satysfakcją (potencjalne spojlery).
Nie doczytuję do końca „złych” książek, ale w przypadku „Obsesji piękna” było inaczej. Po czterystu stronach zwątpiłam w sens jej czytania, niemniej chciałam pojechać po niej jak po burej suce, zatem jakoś dotrwałam do końca.
W tym miejscu chcę zaznaczyć istotne kwestie. Jestem młodą kobietą, która z wyglądem nie ma problemów, mieszka w Polsce i bardzo ceni szerokie spojrzenie na wszelkie życiowe tematy wedle zasady „każdy kij ma dwa końce” lub – jak kto woli – „każdy medal ma dwie strony”. Z tego względu więc przefiltrowałam treść tej pozycji z dystansem do obsesji piękna. Być może ktoś mógłby mi zarzucić, że nie rozumiem kobiet mających kłopoty z własnym wyglądem. Trudno. Uważam, że krytyczny głos i polemika przydają się w każdym przypadku. Nawet tu.
Nie uważam, by „Obsesja piękna” była szkodliwa. Jest to książka, która naświetla problem społeczny związany z urodą kobiet. Zgadzam się, że bardzo często jesteśmy oceniane przez pryzmat wyśrubowanych, medialnych standardów piękna (które zresztą i tak są nierealistyczne) i że to negatywnie wpływa na nasze poczucie własnej wartości. Zgadzam się też, że trzeba z tym walczyć i próbować to zmieniać nie tylko globalnie, ale też we własnym zakresie (różne metody, które pokazane są na końcu książki, wydają mi się całkiem zgrabne, ale sądzę, że to tylko część pracy, którą trzeba wykonać, by przestać uważać się za potwora).
No ale to tyle zalet.
„Obsesja piękna” dłuży się jak cholera. Moje elektroniczne wydanie ma aż osiemset stron z hakiem i mogłabym przysiąc, że gdyby autorka przestała powtarzać swoją tezę za każdym razem, kiedy przytacza rozmowy z innymi kobietami, wyniki badań czy psychologiczne eksperymenty, książka byłaby ździebko krótsza i bardziej przyswajalna.
Jednak ogromną wadą, która mnie wręcz odrzuca, jest jednostronny przekaz pod tytułem „To nie ze mną jest coś nie tak, to świat jest zły, kultura jest zła, a ja jestem ofiarą”. Dlaczego? Ano między innymi dlatego:
1. Obsesja piękna nie może istnieć bez męskiego udziału, chociaż autorka zaznacza, że panowie również bywają jej ofiarami. Mimo tego jednak wyczułam pewną negatywną energię skierowaną w stronę mężczyzn, a w zasadzie w stronę tych mężczyzn, którzy jakkolwiek wypowiadają się na temat kobiecego wyglądu. Fragment z robotnikami, którzy głośno skomentowali na ulicy wygląd jednej z rozmówczyń czy fragment o chłopcach, którzy postanowili zrobić ranking najładniejszych dziewcząt w klasie były – według mnie – przedstawione jednoznacznie, bez przeciwwagi. Zwłaszcza kwestia ulicznego pogwizdywania czy mówienia komplementów. Te zaczepki, w mniemaniu autorki, są przejawem uprzedmiotowienia i sprawiają, że kobieta nawet w sytuacjach publicznych czuje, że powinna uważać na to, jak wygląda. Serio? Ja rozumiem, że czasem można mieć dość zaczepek, niemniej nie jesteśmy w stanie wpłynąć na to, jak się zachowuje druga osoba i co o nas myśli. Jedyne, co możemy zrobić, to olać, żeby nie nakręcać chamstwa. Albo pomyśleć, że wiedzą, co dobre, skoro podziwiają nasz wygląd w niewybredny sposób.
Nie jest problemem to, w jaki sposób panowie wyrażają swój gust, chociaż rzeczywiście można ich uczulać na to, by nie zapędzali się z niektórymi uwagami zbyt daleko (chamy też istnieją). Problemem jest nasza interpretacja. Za mną też się oglądają. Dlaczego mam się czuć źle z tym, że ktoś chciałby mnie szarpać jak Reksio szynkę? Niech sobie gada, póki mnie nie dotyka.
2. Autorka pisze, że komplementy na temat wyglądu nie poprawiają samopoczucia, a wręcz mogą szkodzić (co zostało udowodnione w badaniach), ponieważ stale przypominają kobietom, że powinny zawracać uwagę na swój wygląd, co jednocześnie wzmacnia w nich poczucie nieatrakcyjności.
Sama mam czasem ochotę podejść do jakiejś kobiety na ulicy i powiedzieć jej, że wygląda w tej sukience jak milion dolarów. Czy mam się obawiać tego, że dostanę za to wciry? Bo co? Bo zwracam uwagę jedynie na wygląd, a nie na inteligencję? Przecież nie znam tej kobiety, nie wiem, jaka jest na co dzień i gdzie pracuje. Chcę tylko pokazać, że mi się podoba i sprawić jej przyjemność.
To nie ze światem jest problem, że wali komplementy na prawo i na lewo. Problem tkwi w samoakceptacji kobiet, które te komplementy traktują jak coś złego. Rozkminianie tego godzinami nie jest formą zewnętrznej obsesji piękna. Autorka próbuje nam wmówić, że to, jak my się czujemy, zależy od tego, co inni o nas sądzą i że „choć masz problem, to nie ty jesteś jego źródłem”. Owszem, źródło problemów często leży w dzieciństwie (i o tym mówią niemal wszystkie rozmówczynie!), ale obsesja piękna to zamknięte koło – tak, robi wodę z mózgu, ale to same kobiety ją karmią, bo nie mają silnego poczucia własnej wartości i dają się nabierać na medialne sztuczki zamiast powiedzieć „pier...się”. Może trzeba zacząć od specjalisty? Psychologa, psychoterapeuty?
Naprawdę zdaję sobie sprawę ze społecznej presji, bo przed nią trudno uciec, jednak zanim zacznę się porównywać, może powinnam się zatrzymać i pomyśleć „mam świetne nogi, fajnie się czuję w tym makijażu i wcale nie czuję presji jego nakładania, tylko chcę podkreślić urodę i nic nikomu do tego”? Może nazwą mnie arogancką (bo wedle autorki kobieta, która dobrze o sobie mówi, jest traktowana w społeczeństwie jak dziwo), ale heloooł, mam to gdzieś.
3. Autorka uważa, że obsesja piękna jest zbudowana nie tylko na uwarunkowaniach kulturowych, ale również na ludzkiej biologii. Piękno to coś, co można zmierzyć, a gust patrzącego ma niezbyt duży wpływ na ogólną ocenę urody, ponieważ ludzie i tak preferują podobne standardy, a kanony piękna są podobne w różnych kulturach. Piękno jest zarezerwowane tylko dla wyjątkowych „okazów” i gdyby każdy był faktycznie piękny, to nikt nie byłby piękny. Taki paradoks.
Na ewolucyjne standardy nie mamy wpływu, ale skoro nie mamy, to może powinniśmy ugrać je na własną korzyść, a nie wyciszać? W pewnym momencie miałam też wrażenie, że autorka ma jakiś problem z damską modą oraz dress codem w różnych miejscach pracy i z premedytacją nosi bojówki, mówiąc „patrzcie, noszę bojówki i mam was w d...”. No ok, ale są też kobiety, które lubią nosić krępujące ubrania i czują się w nich świetnie, bo wyglądają jak milion dolarów. Być może większość pań sądzi inaczej, ale nie zapominajmy, że są takie, które mają odmienne zdanie.
Zresztą, ja widzę na ulicach samych pięknych ludzi, mimo że autorka twierdzi, że statystycznie niemożliwe jest, by znakomita większość populacji była ponadprzeciętna. A jakbyśmy porzucili taką semantykę i powiedzieli, że każdy jest piękny, bo jest inny, hm? Kwestia perspektywy.
4. Najbardziej jednak dotknął mnie fragment o teście przeprowadzonym na studentkach, które miały ocenić zdjęcia modelek i wyrazić swoje uczucia z tym związane. To była porażka po całości. Dziewczyny mówiły mniej więcej tak: „Widzę jej żebra, to obrzydliwe”, „Czemu wszystkie modelki wyglądają jak cholerne wykałaczki?”. Autorka była zadowolona, że badane wypowiedziały się krytycznie na temat medialnych wizerunków (mediom też się dostało, ale nie cytowałam), ale zaniepokoiło ją gorące pragnienie posiadania takiej samej urody i sylwetki, które badane wyrażały później.
Gdzie tu jest problem, zapytacie. Jest. Może drobny, ale jest. Autorka nie zaznaczyła, że owe komunikaty są właśnie przejawem obsesji piękna, ale w drugą stronę. Przez całą książkę walczyła ze zjawiskiem negatywnych komentarzy na temat wyglądu kobiet, jednak te same komunikaty, kierowane w stronę chudych dziewczyn (które zresztą też mają przekichane, bo branża modowa nie jest usłana różami) nie zaniepokoiły jej na tyle, by o tym napisać. Nie można oceniać dużych ud nastoletnich dziewcząt. Ale nazwanie „wykałaczką” chudej modelki, która zmaga się z obsesją piękna bardziej niż zwykła śmiertelniczka, nie jest czymś, nad czym trzeba by się zatrzymać i powiedzieć „hola, koleżanko, nie krytykujemy żadnej kobiety, nawet tej, która wzmaga w nas poczucie nieatrakcyjności, bo jest chuda i wyretuszowana”. Pod koniec, co prawda, pojawia się motyw „chudej suki”. Jedna z rozmówczyń podaje, że była prześladowana właśnie za swoją anorektyczną sylwetkę. Dopiero wtedy autorka wykazuje się empatią i z rozżaleniem mówi „ojej, jestem zszokowana”. Serio?...
Wspomniany został również motyw piosenki „All about that bass” M. Trainor. Liczyłam, że autorka zaznaczy w książce, że w tekście wychwala się bujne kształty, jednocześnie obrażając szczupłe dziewczyny. Nope. Przeliczyłam się.
Jeśli przeczytałaś/łeś do końca tę opinię, jesteś kozak. Masz serduszko <3
Chciałabym wsadzić kij w mrowisko z dziką satysfakcją (potencjalne spojlery).
więcej Pokaż mimo toNie doczytuję do końca „złych” książek, ale w przypadku „Obsesji piękna” było inaczej. Po czterystu stronach zwątpiłam w sens jej czytania, niemniej chciałam pojechać po niej jak po burej suce, zatem jakoś dotrwałam do końca.
W tym miejscu chcę zaznaczyć istotne kwestie. Jestem młodą kobietą,...