-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
Artykuły„Rok szarańczy” Terry’ego Hayesa wypływa poza gatunkowe ramy. Rozmowa z autoremRemigiusz Koziński1
-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz4
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
Biblioteczka
Dziś mam dla was prawdziwą gratkę dla młodych miłośników literatury grozy. Phil Hickes napisał świetny horror dla dzieci – a raczej młodszej młodzieży, bo to książka dla grupy wiekowej 10+ – a jego tytuł brzmi „Aveline Jones i duch z Malmouth”. Autor wykorzystuje w nim motyw lokalnej mrocznej legendy i duszy, która z powodu nienawiści nie może odejść w spokoju.
Tytułowa Aveline jest zmuszona spędzić kilka dni u ciotki w Malmouth. Nie jest tym zachwycona. Ciocia Lilian jest chłodną osobą, a małe miasteczko na wietrznym wybrzeżu nie oferuje zbyt wielu atrakcji – właściwe żadnych. Dziewczynka postanawia umilić sobie czas czytaniem. Uwielbia opowieści o duchach i odwiedza antykwariat, w poszukiwaniu ciekawych książek. Trafia na zbiór opowiadań, który kiedyś należał do dziewczynki, która zaginęła w tajemniczych okolicznościach. Wokół samej Aveline zaczynają dziać się dziwne rzeczy i dziewczynka czuje niepokój. Nawet nie przypuszcza z jakimi mocami przyjdzie jej się zmierzyć.
Jestem pod wrażeniem klimatu tej powieści. Myślę, że nie jeden dorosły fan literatury grozy mógłby go docenić, więc w kategorii literatura dziecięca można uznać, że to dość mocna rzecz, ale nie zapominajmy, że tu chodzi o to, aby wystraszyć czytelnika. Autor konsekwentnie kreuje miejsce akcji, jako dziwne, tajemnicze, mroczne. Deszczowa pogoda, która nie sprzyja wychodzeniu z domu i sprawia, że miasteczko wydaje się opustoszałe. Ulice przyozdobione przez osobliwe kukły. Stary, skrzypiący dom nad brzegiem morza, na którego oknach osadza się sól. Każdy fan horrorów wyczuje, że to musi być nawiedzone miejsce.
Potem pojawia się zagadka kryminalna, czyli co przydarzyło się poprzedniej właścicielce książki, a jej kulminacją jest wyjątkowo mroczny finał. Nie jest brutalnie, ale zjawa, która opisał Phil Hickes i to jak to zrobił wywołała ciarki na moich plecach.
Jest tu kilka szczegółów w fabule, do których można się przyczepić (np. dlaczego jeden duch może pojawiać się kiedy chce, a inny tylko w określone dni), natomiast trzeba docenić jej konstrukcje. Phil Hickes bardzo sprawnie opowiada tę historię: wprowadzenie, przedstawienie problemu i zawiązanie intrygi, odpowiedzi, brawurowe zakończenie. Tu nie ma ma miejsca na zbędne elementy. Autor prowadzi fabułę w najprostszy z możliwych sposobów, co w tym przypadku uważam za atut. Dobre tempo sprzyja utrzymaniu niepokoju czytelnika, co jest ważne w literaturze grozy.
Czy jest zbyt na horrory dla dzieci? Skoro taka książka jak „Aveline Jones i duch z Malmouth” została wydana to przypuszczam, że tak. Myślę, że duchy na swój sposób fascynują młodych ludzi. Kto na koloniach nie brał udziału w opowiadaniu strasznych opowieści przy latarce, niech pierwszy rzuci kamień. Myślę, że ta książka jest dobrą odpowiedzią na ich „potrzebę strachu”. Sprawnie napisana i wywołująca ciarki na plecach. Chciałabym napisać, że polecam, ale potem będziecie mieli pretensje o nocne koszmary, więc zakończę stwierdzeniem, że „Aveline Jones i duch z Malmouth” to fascynująca propozycja dla młodych miłośników powieści o duchach.
Dziś mam dla was prawdziwą gratkę dla młodych miłośników literatury grozy. Phil Hickes napisał świetny horror dla dzieci – a raczej młodszej młodzieży, bo to książka dla grupy wiekowej 10+ – a jego tytuł brzmi „Aveline Jones i duch z Malmouth”. Autor wykorzystuje w nim motyw lokalnej mrocznej legendy i duszy, która z powodu nienawiści nie może odejść w spokoju.
Tytułowa...
Bogowie to istoty o ogromnej mocy, jednak nie są niezniszczalni. Ich żywot zależy od wiary ich wyznawców. Kiedy prześledzimy historię wierzeń różnych rejonów Ziemi znajdziemy mnóstwo istot, których imię odeszło w niebyt. Bohater powieści (a właściwie cyklu książkowego, bo opowiadam wam o otwierającym go tomie) „Droga bogów”, o znamiennym imieniu Aron, wyrusza w podróż podczas której spotka te dawno zapomniane stworzenia i spróbuje przywrócić ich pamięci.
Zatrzymajmy się chwilę przy głównym bohaterze, bo jest dość interesujący. Wyczuwamy od niego jakąś melancholię. Momentami emanuje brakiem chęci życia niczym osoba w depresji, aby za chwilę z wielką energią podejmować kolejne wyzwania. Chęci ma duże, ale nie jest klasycznym niezniszczalnym bohaterem. Znaczy otrzymał dar nieśmiertelności, bo gdyby nie on to książka skończyłaby się po kilkunastu stronach. Sam siebie określił „czystą emanacją pecha”[1]. W tym wszystkim to jest spójna postać, której chce się towarzyszyć. Może się mylę, ale czuję, że jest ona bliska autorowi książki.
Osobliwy jest również styl powieści. Krystian Gadomski łączy doniosły język z potocznym. To wspaniale pasuje do charakteru Arona. Wrażliwość, oczytanie, wiedza, refleksyjność, a przy tym nie zapominamy, że mamy do czynienia z młodym, współczesnym człowiekiem.
Te dwa elementy czynią tę powieść wyjątkową, jednak dość mocno spychają fabułę na drugi plan. Pisarz zebrał tu istoty z mitologii słowiańskiej, nordyckiej i japońskiej, także miłośnicy dawnych wierzeń „poszaleją”. Natomiast tempo akcji jest pełne sprzeczności, jak główny bohater. Dzieje się dużo, ale czy jest dynamicznie? Język jakim Krystian Gadomski posługuje się w „Drodze bogów” owo tempo spowalnia. W niektórych momentach utrudniał mi też „załapanie” ciągu przyczynowo skutkowego. Dla przykładu spójrzmy na okoliczności, w jakich Aron przenosi się do czasów dawnych bogów. Pojawia się przed nim jakiś anioł. Chwilę rozmawiają o „życiu, trwaniu, przemijaniu”. Nagle główny bohater stwierdza: „Chciałbym być już na zawsze wolny i jednocześnie zobaczyć przeszłość”[2]. Po czym dochodzi do wniosku iż: „Większej głupoty nie mogłem teraz jebnąć (…)”[3]. Ale „jebnął” i anioł stwierdza, że spoko, niech leci w przeszłość i działa. Te cytaty fajnie pokazują ten donośny i potoczny miks językowy, jaki zastosował tu pisarz. Natomiast ja chciałam zwrócić uwagę, że jako czytelnik nie umiem w tym momencie stwierdzić „gdzie?”, „na co” i „po co” główny bohater się wybiera, co na etapie wprowadzania do świata powieści jest dezorientujące.
Krystian Gadomski zaprosił czytelników do wielkiej bańki swojej wyobraźni. Jaki już wcześniej mimochodem wspomniałam, czuję, że włożył on do tej książki dużo siebie i tak zostawił. Odbiorca trochę został sam ze sobą w eksplorowaniu tego świata. Jak Aron sam to określił” „Czuję powiew wiatru spoza granic czasu”[4]. Kto jest chętny poczuć go na swej twarzy? Kto jest gotowy zagłębić się w fantazję debiutującego pisarza. „Droga bogów” to pełne przygód, acz spokojne fantasy. Jeżeli kochacie spotykać w literaturze istoty z różnych mitologii podejmijcie się tej „wędrówki”.
[1] Krystian Gadomski, „Droga bogów. Tom I”, wyd. Book Edit, 2023, s. 320.
[2] Tamże, s. 12.
[3] Tamże.
[4] Tamże, s. 14.
Bogowie to istoty o ogromnej mocy, jednak nie są niezniszczalni. Ich żywot zależy od wiary ich wyznawców. Kiedy prześledzimy historię wierzeń różnych rejonów Ziemi znajdziemy mnóstwo istot, których imię odeszło w niebyt. Bohater powieści (a właściwie cyklu książkowego, bo opowiadam wam o otwierającym go tomie) „Droga bogów”, o znamiennym imieniu Aron, wyrusza w podróż...
więcej mniej Pokaż mimo to
Większość ludzi podświadomie szuka tej drugiej osoby, z którą będzie można iść przez życie. Udany związek jest pewnego rodzaju wyznacznikiem sukcesu – przynajmniej w powszechnym mniemaniu. Jednak nie zawsze łatwo znaleźć pana idealnego, a nawet kiedy miłość zapuka do naszych drzwi taka relacja narażona jest na różne perturbacje. Właśnie o relacjach rozmawiała Joanna Olekszyk, redaktorka naczelna miesięcznika „Zwierciadło”, ze znaną psycholożką Katarzyną Miller, a to co się zrodziło z tych „pogaduszek” możemy znaleźć w publikacji „Daj się pokochać dziewczyno”.
Panie biorą na warsztat szeroko pojęty temat związków i miłości. Jak podjeść do tego mądrze? Jak nie wpakować się w toksyczną relację? Dlaczego niektóre związki się rozpadają? Dlaczego ludzie zdradzają? Dlaczego warto flirtować? Czy jest możliwa przyjaźń między mężczyzną a kobietą? Że tak pozwolę sobie przytoczyć kilka zagadnień poruszonych w książce. Jest ich oczywiście o wiele więcej. Przeanalizowano nawet niektóre utwory literackie, czy biografie gwiazd w kontekście poruszanego tematu. Pozwala na to formuła książki, czyli wywiad/rozmowa. Katarzyna Miller i Joanna Olekszyk swobodnie dryfują pośród różnych aspektów, jakie składają się na związek.
Przy formule publikacji zatrzymam się na dłużej. „Daj się pokochać dziewczyno” nie powinnyśmy traktować jako poradnika. Katarzyna Miller wchodzi w rolę koleżanki, z którą można pójść na kawę i „popsioczyć” na faceta. Albo powie ci, że to dupek, albo poratuje dobrą radą, spojrzy na nasz problem z innej perspektywy. W tej książce nie stawia się ona w roli terapeuty. Tak wypowiada się, jako terapeuta, ale prezentuje swój światopogląd. Nie analizuje twojego konkretnego przypadku. Nie daje konkretnych porad. Zamiast tego przesyła pewną ilość dobrej energii, zachęca do krytycznego spojrzenia, a może niektórymi nieco potrząsa.
Obok Katarzyny Miller trudno przejść obojętnie. Przez jednych uwielbiana przez innych nienawidzona i głośno krytykowana. Niewątpliwie jest charyzmatyczna. I ja jej charyzmę bardzo lubię. Nie zawsze się z nią zgadzam, ale lubię jej słuchać i czytać jej teksty. To co mówi i jak mówi jest niezwykle energetyczne i daje do myślenia, prowokuje do pracy nad sobą i zachęca do bycia szczęśliwym.
Większość ludzi podświadomie szuka tej drugiej osoby, z którą będzie można iść przez życie. Udany związek jest pewnego rodzaju wyznacznikiem sukcesu – przynajmniej w powszechnym mniemaniu. Jednak nie zawsze łatwo znaleźć pana idealnego, a nawet kiedy miłość zapuka do naszych drzwi taka relacja narażona jest na różne perturbacje. Właśnie o relacjach rozmawiała Joanna...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kiedy nasze dziecko ma przyjść na świat mamy wizję tego, jakim rodzicem chcemy być. A potem maluch się rodzi i nasz plan "siada". Jak określić kierunkowskazy naszego rodzicielstwa i trzymać obrany kurs? Aleksandra Żabicka w książce "Rodzic pod presją" pomaga stworzyć parentingowy biznesplan.
W części pierwszej autorka pomoże nam zdefiniować te na prawdę ważne dla nas wartości, a w drugiej podpowie, co robić, aby pozostać im wiernym. Można powiedzieć, że najpierw w centrum jej wywodu jest rodzic, a potem dziecko.
Metodom zaproponowanym przez Aleksandrę Żabicką blisko do tzw. nurtu praktykowania uważności. Jednak terapeutka idzie krok dalej. Wychodzi poza ramy mindfulness oraz przywołuje naukowe dowody na skuteczność wymienionych strategii.
Aleksandra Żabicka promuje model uważnego i elastycznego rodzica. Dlatego niektóre z prezentowanych w książce metod mogą nam się wydawać ogólnymi i złożonymi. To my mamy je dostosować do naszej rodziny pamiętając, że rodzicielstwo, budowanie relacji z dzieckiem to proces.
Kiedy nasze dziecko ma przyjść na świat mamy wizję tego, jakim rodzicem chcemy być. A potem maluch się rodzi i nasz plan "siada". Jak określić kierunkowskazy naszego rodzicielstwa i trzymać obrany kurs? Aleksandra Żabicka w książce "Rodzic pod presją" pomaga stworzyć parentingowy biznesplan.
W części pierwszej autorka pomoże nam zdefiniować te na prawdę ważne dla nas...
Powieść „Pasażer” oraz „Stella Maris” powinno się czytać w duecie. Pierwszą z nich mam już za sobą. Jak napisałam w swojej recenzji, nie okazała się ona powieścią akcji, a „thrillerem egzystencjalnym. Przyszła pora na „Stellę Maris”. Powieść intrygowała mnie, bo jej bohaterką jest, moim zdaniem, najciekawsza postać „Pasażera”, czyli Alicia. Zmagająca się z poważnymi problemami psychicznymi genialna matematyczna i muzyczka. Córka współtwórcy bomby atomowej i siostra Bobby'ego Westerna, głównego bohatera „Pasażera”. Sama mówi o sobie: „Ludzie uważają mnie za osobę interesującą, jednak właściwie przestałam z nimi gadać”[1], co brzmi nieco wyniośle. Jednak genialne umysły są fascynujące – nie zaprzeczycie – a Cormac McCarthy znalazł postać, z którą jego bohaterka jednak pogada.
Cormac McCarthy pozwala czytelnikom poznać tę postać w nietypowy sposób. Powieść ta nie jest biografią bohaterki. Tytułowa Stella Maris to zakład psychiatryczny. Do niego zgłasza się Alicia. Będziemy „podsłuchiwać” jej rozmów z lekarzem. Rozmów fascynujących, wychodzących w treści daleko poza sferę medyczną. Będzie o życiu, o śmierci, o rodzinie, o muzyce, o matematyce o szaleństwie, o ludziach i in. Autor stawia czytelnika przed intelektualnym wyzwaniem. Alicia nie boi się wygłaszać osobliwych poglądów, nie boi się obierać roli moderatora, nie boi się prowokować (chociaż dla niej jest to raczej szczerość, albo zabawa – w zależności od kontekstu). Alicia jest specyficzna, zdecydowanie nie jest „normalna” (aczkolwiek tu można postawić pytanie, jak „normalność” należy definiować), ale jej wybitność i (niezamierzony) ekscentryzm hipnotyzują czytelnika. Wreszcie, Alicia jest zafascynowana wiedzą. Kocha muzykę i matematykę, ale mi jawiła się jako dość wszechstronny umysł. Obok słynnych matematyków wywołuje Schopenhauera, czy Chestertona. Może i nie potrafi obcować z ludźmi, co nie oznacza, że nie jest bystrym obserwatorem i zręcznym komentatorem.
Będę kolejnym głosem, który powie: „nie wszystko w tej powieści zrozumiałam”. Cormac McCarthy niewątpliwie zawstydza czytelnika wszechstronnością – głównej bohaterki, jaki i swoją – ale się nie popisuje. Wykreował postać, która jest specyficzna, a przy tym naturalna i to właśnie jej osobowość hipnotyzuje czytelnika. Nie traktujemy jej, jak kolejnej „wariatki”. Alicia ma coś w sobie co sprawia, że chcemy słuchać jej opinii, że dialogi, jakie prowadzi z lekarzem urastają do rangi wydarzenia.
„Stella Maris” to świetna powieść. Nie jest łatwa w czytaniu, ale ma w sobie pierwiastek „pop”. Jest wyzwaniem, ale jakże miłym. Zachęcam was do podjęcia tego wyzwania. W nagrodę będziecie delektować się doskonałą prozą.
[1] Cormac McCarthy, "Stella Maris", przeł. Robert Sudół, wyd. Literackie, Kraków 2023, s. 11.
Powieść „Pasażer” oraz „Stella Maris” powinno się czytać w duecie. Pierwszą z nich mam już za sobą. Jak napisałam w swojej recenzji, nie okazała się ona powieścią akcji, a „thrillerem egzystencjalnym. Przyszła pora na „Stellę Maris”. Powieść intrygowała mnie, bo jej bohaterką jest, moim zdaniem, najciekawsza postać „Pasażera”, czyli Alicia. Zmagająca się z poważnymi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mamy wysyp książek o tematyce świątecznej, ale jak wybrać coś, żeby było klasycznie, acz niebanalnie. Co powiecie o stylu retro? Wrzucimy bohaterów z legendarnej już bajki w świąteczny entourage. Efekt to publikacja "Bolek i Lolek ratują święta".
Serię z Bolkiem i Lolkiem wydawaną przez wydawnictwo Znak emotikon obserwuję już od dłuższego czasu i przyznam, że jest to moja ulubiona książka spośród tych, z którymi miałam przyjemność się zapoznać. Joanna Olech stworzyła cudowną fabułę, która klei się niczym śnieżki.
Jak to w świątecznych opowieściach bywa, dzieje się magia. Nieopatrznie wypowiedziane życzenie sprawia, że Bolek i Lolek, a także Tosia zostają asystentami Świętego Mikołaja. Co jest najpiękniejsze to, że obdarowana zostają nie tylko dzieci, ale też pewne zapomniane istoty. Prezenty nie mają wyłącznie wymiaru materialnego. To również troska i życzliwość. Zwykłe (ale często niezwykłe) bezinteresowne dobro.
Mamy wysyp książek o tematyce świątecznej, ale jak wybrać coś, żeby było klasycznie, acz niebanalnie. Co powiecie o stylu retro? Wrzucimy bohaterów z legendarnej już bajki w świąteczny entourage. Efekt to publikacja "Bolek i Lolek ratują święta".
Serię z Bolkiem i Lolkiem wydawaną przez wydawnictwo Znak emotikon obserwuję już od dłuższego czasu i przyznam, że jest to moja...
Mówi się, że święta to magiczny czas. Tę magię pięknie uchwyciła Anna Włodarkiewicz w bajce "Elf z choinki".
Tytułowy bohater jest ozdobą choinkową, ale budzi się nie na drzewku, a pod drzewkiem. Co takiego wydarzyło się, że rodzina nagle przerwała dekorowanie domu? Ozdoby nie pragną niczego bardziej, jak zdobić choinkę. Mały elf jest zdeterminowany, aby to marzenie spełnić.
Anna Włodarkiewicz wspaniałe uchwyciła klimat świątecznych opowieści. W tym niepokoju, czy bohaterom się uda, czujemy pewną błogość i nadzieję. Z ogromną radością obserwujemy, jak sceptyczne głosy milkną, a choinkowe ozdoby razem przystępują do czynu. Pod kierownictwem małego elfa dzieje się magia.
Tytułowy bohater jest postacią która pokazuje, że warto działać. Nie zawsze jest łatwo, ale ze wsparciem odpowiednich osób można zrobić niemożliwe. W grupie siła, tylko czasami trzeba jej pokazać, że się da.
Oczami wyobraźni widzę, jak wracamy do tej bajki w czasie kolejnych i kolejnych świąt. Kocyk, dobra herbata, blask choinkowych lampek i wtulone w ciebie dziecko - pełnia szczęścia.
Mówi się, że święta to magiczny czas. Tę magię pięknie uchwyciła Anna Włodarkiewicz w bajce "Elf z choinki".
Tytułowy bohater jest ozdobą choinkową, ale budzi się nie na drzewku, a pod drzewkiem. Co takiego wydarzyło się, że rodzina nagle przerwała dekorowanie domu? Ozdoby nie pragną niczego bardziej, jak zdobić choinkę. Mały elf jest zdeterminowany, aby to marzenie...
Zróbmy przegląd świątecznych dekoracji. Obok Mikołaja, bałwanka i elfów możemy spotkać Dziadka do orzechów. Ten ubrany w czerwień i zieleń żołnierzyk ma nas strzec przed złymi duchami.
Kiedy zerkniemy na popularne opowieści świąteczne to ta o Dziadku do orzechów raczej nie zostanie wymieniona na pierwszym miejscu, ale ona powstała i różni twórcy się nią inspirują. M. In. Alex T. Smith, który napisał powieść dla dzieci "Dziadek do orzechów i świąteczne machlojki Mysiego Króla".
Mnóstwo w tej książce słodyczy i to w sensie dosłownym. Mysi Król kradnie zapasy kolejnych słodkości. Więzi Cukrowego Wieszczka i wszystko wskazuje na to, że nadchodzące święta będą cuchnąć serem. Powstrzymać go próbują Fred i Klara Strudel razem z Dziadkiem do Orzechów. Jest to prawdziwy wyścig z czasem, bo Mysi Król ugryzł Freda i ten zamienia się w mysz. Czy chłopca uda się odczarować? Co znajdą dzieci w świątecznych skarpetach? Cukierki i lizaki, a może cheddar z gorgonzolą?
Książka jaki kalendarz adwentowy? Czemu nie? Alex T. Smith 25 i pół rozdziału, więc jego wariacją nt. "Dziadka do orzechów" jest idealna do czytania w przedświątecznym czasie. Pytanie tylko, czy ciekawość nie wygra, bo autor potrafi uciąć rozdział w przełomowy momencie. Potrzeba dużo silnej woli, aby odłożyć tę książkę. Zresztą jest to szalona i wyjątkowo dynamiczna przygodówka. Mnóstwo w niej postaci, a każda z nich coś wnosi. Ich pomysły i umiejętności zauważą na tym, czy Fred i święta zostaną uratowani.
Zróbmy przegląd świątecznych dekoracji. Obok Mikołaja, bałwanka i elfów możemy spotkać Dziadka do orzechów. Ten ubrany w czerwień i zieleń żołnierzyk ma nas strzec przed złymi duchami.
Kiedy zerkniemy na popularne opowieści świąteczne to ta o Dziadku do orzechów raczej nie zostanie wymieniona na pierwszym miejscu, ale ona powstała i różni twórcy się nią inspirują. M. In....
Bardzo lubię prozę fragmentaryczną. Wyłania się z niej kolaż wydarzeń, które ukształtowały głównego bohatera. Pięknie w niej widać, jak drobne rzeczy odciskają piętno na osobowości.
Łastoczka z powieści "Szklany Ogród" Tatiany Tibuleac zostaje wykupiona z sierocińca. Może się wydawać, że dostała szansę na lepsze życie, na spełnienie marzeń. Jednak szybko się przekonuje, że nie ma nic za darmo.
Łastoczka jest jak Mołdawia, gdzie dzieje się akcja powieści. To rozgoryczona sierota, która nigdy nie jest u siebie. Tak samo jej ojczyzna rozbita pomiędzy rosyjsko-rumuńskie sympatie ma trudność, aby obrać kierunek w powiewie postkomunistycznej transformacji.
W "Szklanym ogrodzie " Tatiana Tibuleac czaruje dosadnymi scenami napisanymi poetycką prozą. Mamy tu rzadko spotykane połączenie czasami aż brutalnie naturalistycznych obrazów z delikatnymi metaforami. Zakurzonego dna z bujaniem w chmurach.
Bardzo lubię prozę fragmentaryczną. Wyłania się z niej kolaż wydarzeń, które ukształtowały głównego bohatera. Pięknie w niej widać, jak drobne rzeczy odciskają piętno na osobowości.
Łastoczka z powieści "Szklany Ogród" Tatiany Tibuleac zostaje wykupiona z sierocińca. Może się wydawać, że dostała szansę na lepsze życie, na spełnienie marzeń. Jednak szybko się przekonuje, że...
Uwielbiam teksty Sławomira Mrożka. Absurd w jego wydaniu wydaje się wyjątkowo przystępny, co uważam za atut, bo pisarze sięgający po groteskę i surrealizm lubią przekombinować. U Mrożka jest jasno i dosadnie, co nie znaczy, że nie ma pola do interpretacji. Jest i to ogromne. Jak widać niejednoznaczny może być dla kogoś oczywisty.
Z okazji dziesiątej rocznicy śmierci Sławomira Mrożka wydawnictwo Noir Sur Blanc wydało niewielki tomik z opowiadaniami oraz rysunkami polskiego pisarza i rysownika zatytułowany „Zagadki bytu”. Zebrane tu teksty poruszają ogólnie pojęte tematy egzystencjalne. Nie chce interpretować każdego z nich, bo – po pierwsze – jest ich dużo i – po drugie – właśnie na tym polega zabawa, aby zastanowić się, co autor miał na myśli, albo (raczej) pochylić się nad czymś, co nas uderzyło. W niektórych przypadkach będziemy zszokowani, w innych będziemy się śmiać, jeszcze inne nas poruszą, a niektóre będą dla nas obojętne i nieczytelne. I to jest w porządku. Ja uważam, że taki rodzaj literatury dotyka bardzo osobistych strun. Zawsze denerwuję mnie osoby, które się wywyższają i udowadniają, że jak ktoś nie zrozumiał to głupi. Ja zamiast tego twierdzę, że treść nie była skierowana do niego.
Natomiast kiedy coś już nas poruszy to zostawia piętno na naszej duszy. Podczas czytania „Zagadek bytu” trafiłam na 3 teksty, które bardzo dobrze pamiętam, i które, zawsze kiedy do nich wracam, robią na mnie ogromne wrażenie. Mogę powiedzieć, że towarzyszą mi od jakichś 15 lat i ani trochę się nie zdezaktualizowały pomimo że ja bardzo się zmieniłam.
Uważam, że twórczość Mrożka warto znać. Autor zabiera nas w absurdalną przygodę. Będzie zabawnie, refleksyjnie, a nawet strasznie. W jednym z opowiadań bohater stwierdza: „Tylko obojętność może nas uratować (…)”[1]. Mnie trudno być obojętną, kiedy czytam tak dobre przenikliwe teksty. Co prawda wolę autora w dłuższych formach, bo preferuję kiedy refleksja idzie w parze z historią. Jednak każdej z „mrożkowych” refleksji chętnie wysłucham, a raczej przeczytam.
1 Sławomir Mrożek, „Zagadki bytu”, wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2023, s. 61.
Uwielbiam teksty Sławomira Mrożka. Absurd w jego wydaniu wydaje się wyjątkowo przystępny, co uważam za atut, bo pisarze sięgający po groteskę i surrealizm lubią przekombinować. U Mrożka jest jasno i dosadnie, co nie znaczy, że nie ma pola do interpretacji. Jest i to ogromne. Jak widać niejednoznaczny może być dla kogoś oczywisty.
Z okazji dziesiątej rocznicy śmierci...
Święta to taki czas, który sprzyja tworzeniu własnych rytuałów i zbieraniu wspomnień. Nie ważne, czy to będzie coroczne wspólne pieczenie pierniczków, czy ubieranie choinki. Ważne, że zrobi nam się ciepło na sercu, kiedy o tym pomyślimy. Mistrzem w tworzeniu wspomnień i świątecznego klimatu był J.R.R. Tolkien. Jego dzieci pisały ze świętym Mikołajem. W książce „Listy świętego Mikołaja” znajdziecie całą korespondencję, jaką ten poczciwy dziadunio wysłał do swoich małych znajomych.
Wzruszyłam się czytając te listy. Są po prostu cudowne i przepełnione miłością. Chociaż Mikołaj wymyślony przez Tolkiena nie jest ckliwym poetą, a konkretnym, acz wiekowym mężczyzną. O czym opowiada on w swoich listach? O sobie, o tym co mu się udało i nie udało. O tym, co go cieszy i martwi. Okazuje się, że taki Mikołaj nie ma lekko, ma dużo na głowie. Ma co prawda sąsiada-pomocnika, Niedźwiedzia Polarnego, ale wielkie łapy tegoż robią czasami więcej szkody niż pożytku. W niektórych listach Mikołaj tłumaczy się dzieciom, dlaczego nie udało mu się zrealizować ich życzeń. Zachęca je też to nauki oraz do pamiętania o nim.
W toku czytania tej korespondencji widać, jak bohaterowie z bieguna rozwijają się w wyobraźni Tolkiena. Zaczyna on od krótkich liścików, aby – w kolejnych latach – opowiadać całe historie. Dołączone do nich bywają ilustracje. Pozwala też Niedźwiedziowi Polarnemu napisać od dzieci. Oczywiście pamięta, że ten ma inny charakter pisma. Co tu dużo opowiadać, te listy to małe dzieła sztuki.
Ileż te listy musiały wywoływać radości. Dzieci potrafią przeżywać, że zniknęły ciasteczka położone obok butów przygotowanych na mikołajki, a co dopiero dostać list od samego świętego Mikołaja. Wiem, że nie każdy ma taką wyobraźnię, aby przygotować dzieciom podobną niespodziankę. Natomiast nic nie stoi na przeszkodzie, aby zadbać o miłe spędzenie przedświątecznego i świątecznego czasu. W taki sposób, jaki dla wszystkich będzie atrakcyjny i niezapomniany. Może wspólne czytanie „Listów świętego Mikołaja” stanie się waszą nową tradycją?
Święta to taki czas, który sprzyja tworzeniu własnych rytuałów i zbieraniu wspomnień. Nie ważne, czy to będzie coroczne wspólne pieczenie pierniczków, czy ubieranie choinki. Ważne, że zrobi nam się ciepło na sercu, kiedy o tym pomyślimy. Mistrzem w tworzeniu wspomnień i świątecznego klimatu był J.R.R. Tolkien. Jego dzieci pisały ze świętym Mikołajem. W książce „Listy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Za sprawą autorów powieści fantastycznych słowiańszczyzna stałą się modna. Często pod tego typu powieściami słychać opinie, że tak niewiele mówi się na lekcjach historii o formowaniu się państwa polskiego, dawnych plemionach, ich wierzeniach, zwyczajach itp. Od razu Mieszko I, a z nim chrzest Polski i po całym urokliwym barbarzyństwie. Kiedyś też mówiłam takim głosem, po czym zaczęłam szperać w literaturze oraz rozmawiać z mądrzejszymi od siebie i zostałam uświadomiona, że sprawa nie jest taka prosta. Chociażby Martyn Rady w pracy „Wspaniałe królestwa. Dzieje Europy Środkowej” mówi o tym, że dowody archeologiczne są ciężkie do zinterpretowania, a czasami można z nich wyciągnąć sprzeczne wnioski. Jest to wyzwanie dla historyków, natomiast pisarze mają łatwiej. Im „wystarczą strzępki informacji”[1]. Robert F. Barkowski przygotował cykl powieści historycznych „Przodkowie”, który poświęcony jest władcom Polan, protoplastom dynastii Piastów. Pierwszy tom zatytułowany jest „Siemowit. Burzliwy”, a spotkamy w nim m.in. legendarnego księcia Popiela.
Na początku niepewnie patrzyłam na „Siemowita...”. Poważny pan z wąsem, w skórze z dzika zerkał na mnie z okładki, a ja wahałam się: „czytać, czy nie czytać?”. Ostatecznie zwyciężyła sympatia, jaką darzę powieści historyczne w ogóle. Powiem wam, że przepadłam od pierwszych stron. Robert F. Barkowski ma bogaty dorobek pisarski, natomiast ja mam pierwszy raz do czynienia z książka jego autorstwa i na pewno nie ostatni.
Już przechodzę do rzeczy i mówię, co konkretnie spodobało mi się w tej powieści. Robert F. Barkowski umiejętnie wciąga nas w świat pogańskich plemion, które zamieszkiwały polskie ziemie. Oczywiście poznajemy ich z perspektywy szczytów władzy, więc nie braknie tu polityki, intryg, krwawych wojen o kawałek ziemi, a wszystko to w formie powieści historyczno-przygodowej. Autor doskonale zlepia skrawki faktów i wypełnia je akcją. To się po prostu doskonale czyta.
Powieści historyczne są nieco kontrowersyjnym typem literatury. Są trochę na serio i trochę rozrywkowe. Niektórzy nimi gardzą, ale ja za to je właśnie uwielbiam. A kiedy książka taka jest dodatkowo porywająca niczym dobre fantasy, to cieszy mnie to podwójnie. Jeżeli ty chociaż trochę lubisz powieści historyczne, albo chciał(a)byś poczuć się częścią plemienia, usiąść z nimi przy ognisku, odprawić dawny rytuał, zobaczyć, jak kiedyś załatwiano konflikty, przenieść się do kolebki państwa polskiego, to zachęcam cię do przeczytania książki „Siemowit. Burzliwy”. Ja się nie zawiodłam i czuję, że zadowolonych czytelników będzie więcej.
[1] Robert F. Barkowski, „Siemowit. Burzliwy”, wyd. Bellona, Warszawa 2023, s. 410.
Za sprawą autorów powieści fantastycznych słowiańszczyzna stałą się modna. Często pod tego typu powieściami słychać opinie, że tak niewiele mówi się na lekcjach historii o formowaniu się państwa polskiego, dawnych plemionach, ich wierzeniach, zwyczajach itp. Od razu Mieszko I, a z nim chrzest Polski i po całym urokliwym barbarzyństwie. Kiedyś też mówiłam takim głosem, po...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czy można wystawić „Opowieść wigilijną” bez Scrooge'a? Nie bardzo. Czy kiedy odtwórca głównej roli umiera na scenie jest to sensacja? Zapewne. Chociaż nie taka, jakiej życzyliby sobie reżyser i aktorzy ze spektaklu. Na takim wątku oparła swoja powieść „Morderstwo w Theatre Royale” Ada Moncrieff. Grudzień 1935 roku. Londyn. „Opowieść wigilijna” w reżyserii Chestera Harrisona już „na deskach”. I nagle odtwórca głównej roli dostaje zawału serca. Obecna na sali Daphne King, błyskotliwa dziennikarka, ma wątpliwości, czy śmieć aktora była z przyczyn naturalnych. Zaczyna „myszkować” i znajduje dowody na poparcie swojej tezy. Kobieta rozpoczyna własne śledztwo, aby przekonać się, kto może stać za zbrodnią. Dowiaduje się, że teatralna trupa to nie grupa przyjaciół, a kocioł pełen animozji.
„Morderstwo w Theatre Royale” to powieść stylizowana na klasyczny brytyjski kryminał. Efekt, jaki chciała uzyskać Ada Moncrieff przypomina mi książki Agathy Christie. Bohaterowie są grzeczni, eleganccy, a sprawę rozwiązuje inteligentna dziennikarka. Dużo rozmawia ze świadkami, podejrzanymi, znajomymi ofiary. Metodycznie zbiera dowody, aby znaleźć odpowiedzi.
Zatrzymam się na moment przy Daphne bo to świetna postać i najmocniejszy punkt tej powieści. Myślę, że tę bohaterkę szczególnie polubią panie. Inteligentna, ambitna, śmiało wałczy o swoje, ale nie jest w tym bezczelna, a wręcz skromna. Daphne jest dziennikarką. Prowadzi popularny kącik z poradami, ale chce więcej. Marzy jej się dziennikarstwo śledcze. Ma na swoim koncie jeden sukces i wierzy, że posiada tę szczególną intuicję, jaką powinien się wykazywać detektyw. Jednak redaktor gazety, w której pracuje, nie chce „dać się pobrudzić” kobiecie. Można powiedzieć, że Daphne znalazła się we właściwym miejscu i we właściwym czasie, że los dał jej szansę, aby rozwinęła swoją karierę.
Wracając do fabuły powieści. Niestety Adzie Moncrieff daleko do mistrzyni Christie. „Morderstwu w Theatre Royale” ewidentnie czegoś brakuje. Dla mnie ta książka była wręcz nużąca. Zabrakło tajemnicy, dramaturgii, a postacie (poza Daphne) były nijakie. Chyba właśnie kreacje bohaterów są dla mnie najbardziej problematyczne. Są to w większości aktorzy, ludzie sztuki i Ada Moncrieff chce ich pokazać jako specyficznych, ekscentrycznych. Natomiast dla mnie byli sztuczni. Nawet nie przerysowani, bo to byłby jakiś atut. Autorce nie udało się otoczyć ich blichtrem, beznadzieją... czymkolwiek, co uczyniłoby ich wyjątkowymi.
„Morderstwo w Theatre Royale” okazało się książką nijaką. Ada Moncrieff miała świetny pomysł, ale w wykonaniu czegoś zabrakło. Co prawda wykreowała świetną główną bohaterkę, ale to za mało, aby pociągnąć tę historię. Kiedy czytam kryminał, korci mnie, aby podejrzeć zakończenie. Tym razem autorka nie zaintrygowała mnie. Byłam obojętna wobec tego, co dla czytelników przygotowała.
Czy można wystawić „Opowieść wigilijną” bez Scrooge'a? Nie bardzo. Czy kiedy odtwórca głównej roli umiera na scenie jest to sensacja? Zapewne. Chociaż nie taka, jakiej życzyliby sobie reżyser i aktorzy ze spektaklu. Na takim wątku oparła swoja powieść „Morderstwo w Theatre Royale” Ada Moncrieff. Grudzień 1935 roku. Londyn. „Opowieść wigilijna” w reżyserii Chestera Harrisona...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Dla mnie to przelana na papier ponad trzystustronnicowa definicja miłości, niemająca wiele wspólnego z żadną z ckliwych odsłon, jakie z pewnością znacie ze współczesnego świata rozrywki”[1] tak Alicja Makowska pisze o o swojej powieści „Szósta część miłości”. Od siebie dodam, że owa rozbudowana definicja ma formę powieści, ale nie romantycznej, a fantastycznej. Znajdziemy w niej reprezentantkę pradawnego rodu, podbity kasztel, tajemniczą klątwę, sieć intryg i potężną siłę miłości, bo w ferworze przygód bohaterów miłość pozostaje na pierwszym planie.
Rouviel wyrusza na wyprawę, aby przełamać klątwę wiszącą nad rodem Arisów. Kiedy budzi się w lesie ze strzępkami pamięci nie jest pewien, czy wykonał zadanie. Natomiast Nastis, dziedziczka rodu, czuje, że coś poszło nie tak. Obolała, pozbawiona wspomnień, otoczona przez fałszywych przyjaciół jest zdezorientowana i nie wie, komu może ufać. Ma wrażenie, że jej narzeczony, który aktualnie włada grodem nie jest wybrankiem jej serca. Czy ostatniej z Arisów pisane jest szczęście? Czy uczucia będą silniejsze niż siła i magia?
Pomimo, że wszystko kręci się wokół miłości powieść „Szósta część miłości” ma charakter przygodowy, a nie romantyczny. Aczkolwiek Alicja Makowska tą przygodę właśnie na wątku romantycznym buduje. Fabuła nie jest specjalnie skomplikowana – autorka sprawnie zagania swoich bohaterów w zamkowe mury, aby omotać ich siecią intryg – aczkolwiek pełną drobnych niuansów. „Rozwiązanie było wieloelementowe”[2] mówi jedna z postaci, kiedy wszystko się klaruje. Dodać do tego należy: „Wszystko, co się wydarza, rozgrywa się zawsze i do końca”[3]. Myślę, że czytelnikom będzie trudno przewidzieć finał tej historii. Nie mogą ufać bohaterom i ich pamięci, bo ta zastała zamazana, a w niektórych przypadkach wykasowana. Pojawiają się rożne dowody, wskazówki, ale ich interpretacja nie jest wcale tak oczywista. Trudno jest jednoznacznie wytypować, kto jest dobry, a kto zły. Każda z postaci ma swoje zadanie do wykonania i posunie się do różnych czynów, aby je zrealizować. Dlatego tak ważne jest, aby nie wyciągać pochopnych wniosków podczas czytania tej powieści i dokładnie przeanalizować zakończenie jakie proponuje jej autorka.
Czy „Szósta część miłości” podobała mi się? Tak. Miałam pewne obawy, co do oparcia fabuły na romantycznych uczuciach i pewnie, gdybym nie znała poprzednich książek autorki, nie zdecydowałabym się przeczytać tej powieści. Natomiast wiem, że Alicja Makowska nie pisze ckliwych, schematycznych romansideł, a przygodowe fantasy. Liczyłam też na odrobinę magii, co dostałam, więc mogę powiedzieć, że książka spełniła moje oczekiwania. Nie będę kryła, że w trakcie czytania miałam wątpliwości, co do niektórych rozwiązań fabularnych. I pewnie wy też będziecie mieli, dlatego tak podkreślam wagę finału tej powieści. To w nim znajdziecie odpowiedzi, dlaczego ta rozgrywka nie mogła potoczyć się inaczej, dlaczego bohaterowie nie mogli wybrać pozornie najłatwiejszych rozwiązań.
Fabuła książki to rozgrywka. Sami bohaterowie nie raz podkreślają, że uczestniczą w grze. Nie brak w niej teatralności, w końcu wszystkie chwyty dowolne. Jednak w moim odczuciu bohaterom przydałoby się więcej naturalności. Niektóre dialogi wydały mi się sztuczne. Szczególnie relacja Nastis z jej „zakontraktowanym” narzeczonym. Mamy tu średniowieczne tło, charakterystyczne dla powieści fantasy, gdzie ojcowie dwóch majętnych rodów dogadują się, że ich dzieci się pobiorą. Nic niezwykłego. Małżonkowie nie muszą się lubić, mają spełnić swoją powinność. I taki dystans jest między tą parą. Dlatego dziwnie wyglądają w ich wykonaniu całuski w policzek lub ciepłe słówka typu: „skarbie”. My wiemy, że one są na pokaz, jednak to „na pokaz” jest zbędne.
„Żadne klątwy i warunki nie mogą wpłynąć na nasze uczucia”[4]. Mówi się, że prawdziwa miłość pokona wszystko. W powieści „Szósta część miłości” musi zostać spełnionych wiele warunków, aby mogła się ziścić. Wydaje mi się, że ta historia szczególne przemówi do osób wierzących w przeznaczenie. W to, że wszystkiego doświadczamy po coś. Alicja Makowska nie mówi o losie, a o pieśni. Pozwala swoim bohaterom ingerować w jej treść, jednak walka z przeznaczeniem jest bardzo, bardzo trudna.
[1] Alicja Makowska, „Szósta część miłości”, wyd. Alicja Makowska, Szczecin 2023, loc. 23-26.
[2] Tamże, loc. 8857.
[3] Tamże, loc. 8894-8895.
[4] Tamże, loc. 5191-5192.
„Dla mnie to przelana na papier ponad trzystustronnicowa definicja miłości, niemająca wiele wspólnego z żadną z ckliwych odsłon, jakie z pewnością znacie ze współczesnego świata rozrywki”[1] tak Alicja Makowska pisze o o swojej powieści „Szósta część miłości”. Od siebie dodam, że owa rozbudowana definicja ma formę powieści, ale nie romantycznej, a fantastycznej. Znajdziemy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bardzo dużo mówi się o tym, jak pomagać ptakom zimą, a głównie, jak przygotować karmniki. Co można im dać, a co im zaszkodzi. Mam wrażenie, że dociera to do ludzi pomału, bo kromki (spleśniałego) chleba często zaśmiecają osiedlowe trawniki. Dodatkowym aspektem w tym temacie są śmietniki i to co do nich wyrzucamy. Miejsca, gdzie zwierzęta urządzają sobie „stołówkę”. Swego rodzaju „fast foody” - jedzenie łatwo dostępne, acz niezdrowe. Jest z czym walczyć, jest nad czym pracować, bo działalność człowieka nie pozostaje obojętna dla ekosystemu. W żartobliwy sposób do tematu podeszli Tomasz Samojlik i Adam Wajrak. Stworzyli zabawny komiks o ptakach uzależnionych od resztek pt. „ Detektyw Wróbel i struty dziób”.
Jak już wspominałam patki z komiksu wręcz nie mogą opanować się widząc „śmieciowe jedzenie”. Co sprytniejsze i bardziej bezwzględne biorą w posiadanie lepsze śmietniki i zajmują się dystrybucją odpadków. Co tu dużo mówić, przestępczość kwitnie. Ptasie gangi opanowały miasto. Domikuś, czyli Detektyw Wróbel, rozpoczyna z nimi walkę. Chce przekonać ptaki, że ludzkie jedzenie im szkodzi. Pragnie, aby te się opanowały.
Humor, jaki zaprezentowali autorzy w tej publikacji, powinien pasować i dzieciom i rodzicom. Tomasz Samojlik i Adam Wajrak nie boją się specyficznych żartów, które momentami zakrawają na czarny humor. Już w pierwszym rozdziale pojawiają się pijane szpaki, które najadły się sfermentowanych owoców. Dzieci szybko załapują, że odpadki szkodzą ptakom, a te, które je rozprowadzają nie mają dobrych intencji. Można odnieść się do własnych doświadczeń, np. kiedy dziecko zjadło za dużo słodyczy i rozbolał je brzuch. Przekaz książki jest jasny, a przy tym opracowany zabawnie i na luzie. Mi się to podoba, aczkolwiek mam świadomość, że żarty autorów inaczej zinterpretują młodzi, a inaczej ci starsi czytelnicy np. bocian zadający pytanie: „Jest tu jakiś cwaniak?”[1]. Kojarzy się wam z czymś ten tekst?
Kolejne rozdziały przedzielone są charakterystykami poszczególnych gatunków ptaków i informacjami, jak działalność człowieka, a w szczególności ilość produkowanych odpadków, zmienia ich „styl życia”. Takim jaskrawym przykładem będą bociany, którym nie chce się migrować, bo w miastach i na wysypiskach znajdują wystarczającą ilość pożywienia. Śledząc przygody Domikusia znajdziemy nawiązania do tych informacji. Dobrze, że autorzy je wyszczególnili. To wyczula czytelnika i nie pozwala u przeoczyć pewnych treści.
„Detektyw Wróbel i struty dziób” to świetny proeko komiks. Warto po niego sięgnąć, bo autorzy uświadamiają nam, jak wiele krzywdy czynimy ptakom. Dzieci są szczególne wrażliwie na takie kwestie. Potrafią zwrócić uwagę „cioci” nieświadomie wyciągającej bułkę dla kaczki, że zwierzątko może po niej zachorować. Zresztą ptaki chyba wolą „zdrowy pokarm”. Pamiętam, jak kiedyś na toruńskim ryku rzuciłam garść ziaren. Gołębie porzuciły innych spacerujących i ogromną chmarą ruszyły w moim kierunku. Scena niczym z filmu Hitchcocka.
[1] Tomasz Samojlik, Adam Wajrak, „Detektyw Wróbel i struty dziób”, wyd. Agora, Warszawa 2023, s. 74.
Bardzo dużo mówi się o tym, jak pomagać ptakom zimą, a głównie, jak przygotować karmniki. Co można im dać, a co im zaszkodzi. Mam wrażenie, że dociera to do ludzi pomału, bo kromki (spleśniałego) chleba często zaśmiecają osiedlowe trawniki. Dodatkowym aspektem w tym temacie są śmietniki i to co do nich wyrzucamy. Miejsca, gdzie zwierzęta urządzają sobie „stołówkę”. Swego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Są takie serie książek, które uzupełniam z ogromną przyjemnością. Zalicza się do nich „Wszystko o...” od wydawnictwa Dragon. Mamy „Wszystko o sowach”, „Wszystko o bakteriach i wirusach”, „Wszystko o pszczołach”, „Wszystko o krowach”, „Wszystko o psach”, a teraz do naszej kolekcji dołączyła publikacja „Wszystko o koniach”.
Koń, jaki jest każdy widzi, ale ile o nim wiemy. Czy rozróżniamy rożne typy chodu koni, albo rodzaje rżenia? Czy wiemy, po co się konia podkuwa? Czy znamy rasy koni? Czy umiemy czytać jego język ciała? Czy mamy świadomość, jak on postrzega świat? Wreszcie, czy wiemy, jak się nim opiekować? Antoinette Delylle – dziennikarka, jeździec, blogerka, autorka książek o koniach – opracowała świetną publikację dla dzieci, w której zebrała najważniejsze fakty na temat tych zwierząt.
Z jednej strony taki koń to nie jest jakieś niezwykłe zwierzę. Wiadomo, że nie trzymamy go w domu, ale żyje na tyle blisko człowieka, że nam się opatrzył. Jednak książka „Wszystko o koniach” okazała się bardzo zaskakująca. Szczególnie byłam zdziwiona, że te zwierzęta mają tak wszechstronnie rozwinięte zmysły, ile i jak szybko potrafią czytać otoczenie.
Poszczególne tematy Antoinette Delylle przedstawia w formie krótkich ustępów. Aż dziw, że można tak konkretnie pisać. Myślę, że dzieciom będzie to odpowiadać. Czytając „Wszystko o koniach” nie są „narażone” na długie wywody. Mogą szybko zaspokoić swoją ciekawość.
Dobrym rozwiązaniem okazał się też słownik. Sama nie wierzę, że to napisałam, bo rzadko korzystam z takich dodatków, ale w tym przypadku okazał się bardzo pomocny. Konie żyją tak blisko ludzi, że specyficzne słowa z nimi związane (np. stęp, uzda itp.) bywają powszechnie znane. Jednak autorka nie może mieć pewności, co do każdego czytelnika. Zamiast „nadmuchiwać” tekst, co może bardziej zorientowanych odbiorców irytować, stworzyła słownik, z którego można skorzystać w razie potrzeby.
W mojej ocenie to jedna z lepszych popularnonaukowych serii dla dzieci. Merytoryczna i konkretna, a także sympatycznie wydana. Zabawne, kolorowe ilustracje na pewno pomogą czytelnikom zapamiętać, co nieco z lektury. A o to chyba chodzi w tego typu książkach, żeby w główce coś zostało
Są takie serie książek, które uzupełniam z ogromną przyjemnością. Zalicza się do nich „Wszystko o...” od wydawnictwa Dragon. Mamy „Wszystko o sowach”, „Wszystko o bakteriach i wirusach”, „Wszystko o pszczołach”, „Wszystko o krowach”, „Wszystko o psach”, a teraz do naszej kolekcji dołączyła publikacja „Wszystko o koniach”.
Koń, jaki jest każdy widzi, ale ile o nim wiemy....
Europa Środkowa, cóż to za kraina? Pierwsze skojarzenie to: ziemie polskie, niemieckie, rumuńskie węgierskie, czeskie, słowackie itp. Jednak kiedy przypatrzymy się dziejom okazuje, że nie tylko kryterium geograficzne określa ten region., Zresztą nawet to nie jest precyzyjne, bo w wyniku różnych perturbacji granice państw się zmieniały. Jak wykazuje Martyn Rady w książce „Wspaniałe królestwa. Dzieje Europy Środkowej” na tej części kontynentu doszło do pewnych zjawisk, procesów zależności, które połączyły zamieszkujące ją narody. I o tym jest jego książka. O tym, oraz o wpływie Europy Środkowej na dzieje świata.
Martyn Rady jest profesorem School of Slavonic and East European Studies w Londynie. Jeśli miałabym kierować się publikacją „Wspaniałe królestwa” to rzuciłabym wszystko i pojechała na jego wykłady. Jak on potrafi balansować w swoim wywodzie pomiędzy tzw. suchymi faktami (nazwiska, daty, miejsca), a ciekawostkami. Rozpoczyna zaskakująco, aby przejść do „teorii”. Chociażby we wstępie do „Wspaniałych królestw” czytamy o ludziach psach. Kim oni są? Dlaczego Europejczycy tak się ich bali? Od tego autor wychodzi i przystępuje do uporządkowania terminologii, przedstawienia problematyki publikacji itp. W podobny sposób skonstruowane są kolejne rozdziały. Anegdoty, ciekawostki maja nam obrazować pewne tendencje, niejako dokumentować kolejne wydarzenia.
Ta książka nie jest historią poszczególnych państw. Martyn Rady traktuje opisywany region całościowo i stara się w szerokim kontekście zaprezentować dzieje jego mieszkańców. Przykładowo, nie musimy przypatrzeć się każdemu polskiemu królowi. Martyn Rady wybiera tych, którzy pomogą mu przedstawić pewne trendy istotne dla tej części kontynentu. Dzięki temu udaje mu się zawrzeć kawał historii (bo opisuje czas od średniowiecza, aż po czasy współczesne) w jednym skondensowanym tomie.
Już po przeczytaniu pierwszych stron książki „Wspaniałe królestwa” wiedziałam, że ją pokocham. Martyn Rady niewątpliwie potrafi opowiadać o historii. Ma świadomość tego, że czytelnik nie zapamięta długiej listy nazwisk i dat. Za to zapamięta anegdoty oraz ciekawe analogie i to nimi należy wypełnić swój wywód. Tacy ludzie udowadniają, że historia jest ciekawa i warto sięgać po książki historyczne.
Europa Środkowa, cóż to za kraina? Pierwsze skojarzenie to: ziemie polskie, niemieckie, rumuńskie węgierskie, czeskie, słowackie itp. Jednak kiedy przypatrzymy się dziejom okazuje, że nie tylko kryterium geograficzne określa ten region., Zresztą nawet to nie jest precyzyjne, bo w wyniku różnych perturbacji granice państw się zmieniały. Jak wykazuje Martyn Rady w książce...
więcej mniej Pokaż mimo to
W powieści „Śnieżna dziewczynka” Sophie Anderson opowiada o nietypowej przyjaźni. Tasza razem z dziadkiem lepią dziewczynkę ze śniegu. W wyniku wypowiedzianego życzenia istota ożywa. Tasza, która stroni od innych dzieci, znajduje w niej przyjaciółkę. Niestety Śniegotka jest „dzieckiem zimy”, a ta będzie musiała ustąpić nadchodzącej wiośnie. Tasza nie wyobraża sobie rozstania. Czy ta historia ma szansę na szczęśliwe zakończenie?
Pewnie przy recenzjach świąteczno-zimowych książek, nie raz, nie dwa wspominałam o magii. Co poradzę? Ta aura jest niezwykła. „Śnieżna dziewczynka” jest kolejną powieścią nasyconą magią. Zarówno czary, które ożywiły Śniegotkę i moc, która jej towarzyszy jest cudowna, ale też niebezpieczna. Przyznacie, że widok leniwie spadających płatków śniegu, albo mieniącego się, jakby ktoś posypał go brokatem, trawnika zachwyca. Jednak zima to też niebezpieczna pora roku. Śliski, lód, zawieje, w których łatwo stracić orientację, przeszywające zimno, a także trudność ze zdobyciem pożywienia. (Czas akcji powieści nie jest doprecyzowany, ale akcja dzieje się w rolniczej dolinie, a mieszkańcy sami produkują potrzebne dobra). Tak, zima jest niezwykłą, ale też wyjątkowo uciążliwą, porą roku. Dlatego tak wspaniałe są zimowe baśnie, a i tych pisarka wplotła kilka do swojej książki.
Sophie Anderson początkowo spokojnie prowadzi akcję. Nie jest sielsko, bo rodzina Taszy i ona sama ma wiele zmartwień, ale mogą na siebie liczyć i pomagają sobie, ile tylko mają sił. Autorka pozwala też rozwinąć się przyjaźni między dwiema dziewczynkami, ludzką i śnieżną. Daje im się nią nacieszyć, zanim postawi przed nimi trudności. Stopniowo robi się coraz bardziej niebezpiecznie, a kiedy dochodzimy do przełomowego punktu tej historii napięcie jest tak gęste, że można je kroić nożem. Nie wyobrażacie sobie, ile ja się natrzęsłam o bohaterów, a „Śnieżna dziewczynka” to książka dla dzieci około dziesiątego roku życia. Finał jest brawurowy, niebezpieczny, ale pełen nadziei.
„Śnieżna dziewczynka”, czyli książka o sile i istocie przyjaźni osadzona w zimowej aurze. Niedawno miałam okazję pisać o świątecznej powieści Magdaleny Kordel „Światełko w oknie” i tam mówiłam o tym, iż należy otworzyć się na ludzi. Historia napisana przez Sophie Anderson jest całkiem inna, ale chyba też do tego się sprowadza. Myślę sobie, że w zimne szczególnie uświadamiamy sobie tę potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem. Zamknięci w czterech ścianach ciepłych domów musimy się wysilić, aby takie spotkanie zainicjować. Ale warto, bo przynosi ono radość i ożywia długie zimowe wieczory.
W powieści „Śnieżna dziewczynka” Sophie Anderson opowiada o nietypowej przyjaźni. Tasza razem z dziadkiem lepią dziewczynkę ze śniegu. W wyniku wypowiedzianego życzenia istota ożywa. Tasza, która stroni od innych dzieci, znajduje w niej przyjaciółkę. Niestety Śniegotka jest „dzieckiem zimy”, a ta będzie musiała ustąpić nadchodzącej wiośnie. Tasza nie wyobraża sobie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Święta Bożego Narodzenia to rodzinny czas. Zwyczaje związane z nimi sprzyjają wspólnym chwilom i tworzeniu wspomnień oraz własnych tradycji. Mogą być trudne, kiedy rodzina jest niekompletna, kiedy – z jakiegoś Powodowu – nie możemy „odprawić” jeszcze żyjących w nas rytuałów. W takiej sytuacji jest Kornelia, bohaterka powieści Magdaleny Kordel „Światełko w oknie”. To już trzecie święta bez męża, który zginął w wypadku samochodowym. Upływający czas nie koi żałoby, a świąteczne dekoracje przywołują piękne, ale teraz bolesne, wspomnienia minionych, wspólnych świąt. Dla bliskich staje się jasne, że Kornelia sama sobie nie poradzi. Tu jest potrzebny cud połączony z terapią szokową.
Ależ ta powieść jest aromatyczna i pachnąca. W wyniku pewnej intrygi Kornelia trafia pod dach Klementyny (czytelnicy mogą kojarzyć jej babkę Pogubioną Agatę z innych książek Magdaleny Kordel), która prowadzi cukiernię, a specjalizuje się w piernikach. W tym roku opuszcza ją magia i ciasto na pierniki nie chce się udać. Kobieta czuje, że Kornelia, mimo że bez doświadczenia, wniesie do jej życia to coś, co pozwoli natchnąć wypieki magią świąt.
Kumulacja dobra, miłości, empatii jaką zawarła Magdalena Kordel w „Światełku w oknie” jest porażająca. I to ona – a nie pomarańcze, goździki i choinka – tworzy świąteczną atmosferę. To jest nie do opisania, jak klimatyczną książkę przygotowała dla nas ta znana pisarka. Przyznam, że początek mnie nie oczarował. Ja jestem z Torunia, więc pierniki na mnie wrażenie nie robią. Dialogi wydały mi się przydługie i mało konkretne i chyba jestem zbyt mocno stąpająca po ziemi, żeby piszczeć na same wspomnienie o „magii świat”. Jednak Magdalena Kordel szybko pokazała pisarski sznyt. Historia Kornelii bardzo mnie poruszyła i zbliżyła do bohaterów książki. Ja po prostu chciałam z nimi być, towarzyszyć im, pomagać. Potem poszło „z górki”. Pokochałam Miasteczko, w którym dzieje się miejsce akcji i jego mieszkańców. Z zainteresowaniem wysłuchiwałam ich opowieści. Nie wiem kiedy, razem z nimi, zaczęłam szykować się do Bożego Narodzenia, zauroczona tym czasem.
„Światełko w oknie” to wzór obyczajowej powieści świątecznej. Książka pachnąca przyprawami, ale też miłością. Skoncentrowana na bliźnim i doprawiona szczyptą magii. Piękna historia o tym, że warto wpuszczać ludzi do swojego życia, bo mogą wnieść do niego dużo radości.
Święta Bożego Narodzenia to rodzinny czas. Zwyczaje związane z nimi sprzyjają wspólnym chwilom i tworzeniu wspomnień oraz własnych tradycji. Mogą być trudne, kiedy rodzina jest niekompletna, kiedy – z jakiegoś Powodowu – nie możemy „odprawić” jeszcze żyjących w nas rytuałów. W takiej sytuacji jest Kornelia, bohaterka powieści Magdaleny Kordel „Światełko w oknie”. To już...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zabiorę was dziś do bardzo dziwnego muzeum. Oprowadzać nas po nim będą Ząb Mądrości i Znikająca Nerka. Ci przewodnicy mogą już nam coś powiedzieć o charakterze odwiedzanego miejsca. Przyjrzymy się w nim ludzkiemu ciału, ale nie temu jak funkcjonuje, a jego niepotrzebnym elementom, bo i takie mamy. Nasze ciało to swoiste muzeum ewolucji. Oglądając różne kikuty i szkorbuty możemy się wiele dowiedzieć o naszym pochodzeniu i o tym, jak człowiek zmieniał się na przestrzeni lat.
Rachel Poliquin w książce „Muzeum dziwacznych pozostałości w ciele” w bardzo oryginalny sposób opowiada o ewolucji. Zachwycamy się jaka to natura jest mądra i jak wszelkie organizmy dostosowują się do warunków w jakich przyjdzie im żyć. Niewątpliwie, jednak w przyrodzie nic nie ginie. I na to właśnie zwraca uwagę autorka książki. Pierwszy przykład z brzegu. Weźmy naszego przewodnika, czyli Ząb Mądrości. Pewnie niektórym z nas przysporzył wiele bólu przy wyrastaniu i wyrywaniu. Można na niego psioczyć, ale jest on symbolem tego, jak zmieniało się to co człowiek spożywa, a co za tym idzie wygląd ludzkiej szczęki.
Bardzo podoba mi się takie przewrotne podejście do tematu ewolucji. Niby z przymrużeniem oka, ale merytorycznie. Jednak to „z przymrużeniem oka” jest atrakcyjne dla dzieci. Czkawka, kość ogonowa, pomarszczone palce, włosy na nogach – przy niektórych hasłach młody czytelnik może będzie chichotał. Niech się śmieje w głos. Nauka jest zabawna.
Zabiorę was dziś do bardzo dziwnego muzeum. Oprowadzać nas po nim będą Ząb Mądrości i Znikająca Nerka. Ci przewodnicy mogą już nam coś powiedzieć o charakterze odwiedzanego miejsca. Przyjrzymy się w nim ludzkiemu ciału, ale nie temu jak funkcjonuje, a jego niepotrzebnym elementom, bo i takie mamy. Nasze ciało to swoiste muzeum ewolucji. Oglądając różne kikuty i szkorbuty...
więcej Pokaż mimo to