cytaty z książek autora "Robert Krasowski"
(...) reformą nie jest każda rewolucyjna zmiana, ale tylko taka, które państwo uczyni tańszym.
Elity żądały odpowiedzialności, szczerości, powagi. Ale tu również demos miał inne potrzeby. Opowieści o układzie lub zamachu dawały trzydzieści procent poparcia. Opowieści o wyzwaniach stojących przed krajem poniżej dziesięciu. Opowieści o krzywdzie wykluczonych dawały jeden.
To właśnie demos wychował dwie najbardziej bezwzględne natury – Kaczyńskiego i Tuska. Przez długie lata obaj się bili o poważne cele. Za co byli przez demos karani: surowo, metodycznie, konsekwentnie. Obaj swoje pierwsze partie musieli złożyć do grobu. Obaj stanęli na krawędzi politycznej śmierci. Ich oferty były nazbyt merytoryczne, niewystarczająco siermiężne. Ale gdy wrócili na czele nowych partii, byli do usług demosu. Rozumieli go jak nikt wcześniej. Dostrzegli jego patriotyzm tani i krzykliwy, satysfakcje małe i tandetne. Poznali jego krótką pamięć, jego naiwność, łatwowierność, lekkomyślność. Jego wrażliwość na słowa i ślepotę na czyny. Zaciekawienie polityczną bzdurą, postaciami małymi, zdarzeniami błahymi. Jego drażliwość, popędliwość i mściwość, która szuka kozłów ofiarnych.
(...) to co w polityce wielkie, rodzi się z tego, co w człowieku jest małe.
Sondaże próbują uchwycić poglądy demosu. A ten, pytany o zdanie, udaje, że poglądy posiada. Chce dobrze wypaść przed samym sobą. Mówi, że zależy mu na dobrej władzy, na sprawnym państwie, że ceni w politykach kompetencję, że lubi znać prawdę. Mówi wszystko, co mówić wypada. Ale prawda wygląda inaczej. Gazet nie czyta, informacji nie rozumie, polityków ocenia po fryzurze i sposobie mówienia.
Równowaga w polityce nie polega tylko na balansie pomiędzy władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, ale także na równowadze między władzą pojmowaną jako całość a układem sił w społeczeństwie. Postkomunistom mającym imperium gospodarcze brakowało już tylko władzy politycznej. I kiedy ta została zdobyta, wszystko się dopełniło. Kiedy w ręku jednego środowiska jest wszystko - i biznes, i banki, i policja, i prokuratura, i służby - to wszelka równowaga musi się zawalić. To środowisko bogaci się ponad miarę. Bo nic go nie ogranicza. To samo środowisko ustala reguły gospodarcze, to samo prowadzi śledztwa w sprawie patologii, łapie podejrzanych, a także informuje zainteresowanych o prowadzonych śledztwach.
W opowieściach polityków najbardziej uderzająca była ich umysłowa niezdarność. Mało kto z otaczającego świata rozumie tak mało jak ci, którzy uchodzą za jego władców. Wewnętrzne gry pochłaniają ich całą uwagę. Nie mają nawet czasu, by się rozejrzeć dookoła. Od momentu rozpoczęcia politycznej kariery skupieni są na walce o życie – na przetrwaniu w swoim regionie, w swojej koterii, w fotelu szefa partii czy szefa rządu. Po latach potrafią patrzeć jedynie pod nogi. Udają przed światem, że głowy mają w chmurach, że patrzą daleko i szeroko, ale wystarczy ich spytać, co takiego w tych chmurach widzą, aby usłyszeć same banały. Nawet bardzo inteligentni ludzie, gdy trafią do polityki, przestają postrzegać rzeczywistość. Tak mocno żyją dniem, tygodniem, wczorajszą intrygą, jutrzejszą reakcją. Nie analizują wydarzeń, nie obserwują przeciwników, nie mają planów, nie mają refleksji. Mają tylko odruchy. Jak proste organizmy – uciekają przed bólem, przed ryzykiem, przed zagrożeniem. Są piekielnie inteligentni tylko wtedy, gdy mówią o ludzkiej naturze, o jej słabościach, o jej defektach. Gdy pytamy polityka o postaci z bezpośredniego otoczenia, dostajemy portrety bardzo dojrzałe i bardzo głębokie. Bo są to potencjalni rywale. Jednak to kraniec ich pola widzenia.
Rozmawiałem bez pośpiechu, bez mikrofonu, bez natarczywego wypytywania. Szukając nie tyle konkretów, ile esencji ich doświadczenia. Wszyscy opowiadali podobną historię, dowodzili, że przeżyli wielką przygodę, jednak szczegółów tej przygody nie potrafili odtworzyć. Koloryzowali, bo nauczono ich wierzyć, że władza to wielka rzecz, byli więc zawstydzeni, że sami tego nie doświadczyli. Czuli, że realne decyzje zapadły gdzieś obok nich, ale nie chcieli się do tego przyznać. Tracąc urząd, odkrywali, że cała władza przeciekła im przez palce. Nie wiedzieli, że wszystkim przeciekła podobnie, tak jak całej ludzkości mija własne życie – niby jesteśmy jego panami, jednak toczy się ono samo, raczej bezładnie, raczej bez sensu.
Bo polityk pozbawiony ambicji i próżności, polityk lojalny i bezinteresowny jest istotą niezdolną do życia. Jest lwem bez zębów, jest orłem bez skrzydeł. Bo to, co w polityce wielkie, rodzi się tego, co w człowieku jest małe. I na odwrót. Natury zbyt szlachetne potykają się o własną cnotę, jak o zbyt długie sznurowadła. Machiavelli miał rację. W politycznej kuchni wszystko działa na odwrót.
Nadawał mu współczesne znaczenie, nie etniczne, lecz egzystencjalne. Naród jako wspólnota losu ludzi, którzy zostali rzuceni w to samo miejsce na Ziemi. Wspólnota, która powinna mieć rozum, aby swoje problemy wspólnie rozwiązać, odwagę, aby temu podołać, oraz ambicję, aby osiągnąć więcej niż inni.
Owszem, spokojna monotonia dnia codziennego jest tym, co w życiu jest najważniejsze, jednak od czasu do czasu przydaje się szczypta wielkości. Tej ewidentnie zabrakło. Na tym tle Balcerowicz okazał się ostatnim wielkim Polakiem, który nie zaakceptował tego, że Polska tak szybko spoczęła na laurach. Że Polacy zamiast korzystać z szans, o których tak długo marzyli, zadowalają się namiastką sukcesu. Że polska ambicja staje się cieniem ambicji prawdziwej. Nie jest wolą ani rozwoju, ani znaczenia, nie jest ambicją Niemców, Francuzów czy Anglików, lecz spełnia się w małych kłótniach o to, kto kogo pierwszy za co przeprosi. Spełnia się w pielęgnowaniu historycznych krzywd, w drobnych sąsiedzkich porachunkach. Balcerowicz wszedł do dusznego polskiego pokoju i otworzył okna. Pokazał współczesny świat, pokazał, co się ceni, za czym się goni. Nadał polskim marzeniom nową skalę i nowy kierunek. Zaproponował narodową ambicję. Nowoczesną, atrakcyjną, drapieżną, która jest chciwa bogactwa oraz znaczenia. Która chce się ścigać, chce podwoić gospodarkę. Podwoić, a zatem przegonić Szwecję, Holandię, Indonezję. Niemal dogonić Koreę. Możliwe? Niemożliwe? Nieważne. Już same nazwy budzą wyobraźnię, oferują coś świeżego. Zamiast przeszłości – przyszłość. Młodzież mającą dobrą pracę nad Wisłą, a nie zmywającą w Anglii talerze. Ten świat to właśnie Balcerowicz.
Z premedytacją nie popierał żadnej sprawy, nie rozwiązywał żadnego konfliktu. Nad problemami się jedynie pochylał, dawał ludziom poczucie, że władza się nimi zajmie, wiedząc, że większości ta świadomość wystarcza. Bo społeczeństwo nie potrzebuje władzy, która jest sprawna, lecz na sprawną wygląda. Pamięć społeczna jest za krótka, a wiedza za mała, aby ocenić rzeczywiste działania. Iluzja sprawności, iluzja bezpieczeństwa, iluzja kompetencji - to rzeczy, na których zręczna władza może poprzestać.
(...) czym się różnią prawdziwi politycy od udających polityków moralistów. Otóż politycy robią wszystko, aby przeciwnik przegrał wybory. Moraliści zaś robią wszystko, aby przeciwnik ich podziwiał.
Lewica mogła podyktować własne ustawy. Rozdział religii od państwa był na wyciągnięcie ręki, jednak Sojusz tej ręki nie chciał wyciągnąć. Trochę z lenistwa, trochę ze strachu. Gdyby nie powściągliwość lewicy, polski Kościół miałby pozycję równie słabą, jak w całej Europie. Bo raz odebranych przywilejów już by nie odzyskał. W Unii Europejskiej religia praw nie zdobywa, może jedynie je tracić.
Kolejne pokolenie polskiej lewicy pogodziło się z Bogiem, z Kościołem i z konserwatywną obyczajowością. Pogodziło się, nawet nie sprawdzając, ile dywizji posiada papież. A wydaje się, że lewica mogła wygrać tę wojnę. Jednak gdyby Sojusz poszedł tą drogą, stałby się inną formacją. Wyrazistą, pryncypialną, odważną, czyli formacją niemającą szans na polityczną hegemonię.
Z antyklerykalnej ofensywy liderzy Sojuszu wypisywali się jednak powoli, z wielkim bólem i z wyraźną niechęcią. Mieli pełnię władzy, kilkoma ruchami mogli podciąć filary pozycji Kościoła. Cimoszewicz czy Miller mieli na to wielką ochotę, ale wiedzieli, że im to zaszkodzi. Więc łagodzili linię, ale ostrożnie, zadawali Kościołowi cios, a potem nie szli za nim, grali na czas.
Kwaśniewski był owocem największej klęski w dziejach lewicy, zarówno polskiej, jak też światowej. Jego ostrożność, jego minimalizm wyrastały zarówno z jego osobistej dojrzałości, jak też z doświadczenia całej formacji. To, co z zewnątrz postrzegano jako cynizm, nie zawsze było cynizmem. Politycy Sojuszu wzięli władzę z wielką obawą, że wszystko się zaraz posypie. Każdy dzień spokojnego trwania postrzegali jako powód do dumy.
Kto od polityki oczekiwał wielkich ambicji, był mocno zawiedziony. Kto jednak widział, że wielkie ambicje przestały już rodzić wielkie owoce, w ich postawie mógł dostrzec pozytywne zjawisko. Odzierali politykę z nadmiernego heroizmu, z niepotrzebnego patosu. Profesjonalizowali ją, przyzwyczajali do cierpliwości, do normalności.
4 czerwca 1989 roku był najważniejszym dniem w powojennej historii, można było oddać głos za wolnością i niepodległością. Tego dnia 40 procent demosu do wyborów nie poszło, a 40 procent z tych, którzy poszli, głosowało na PZPR. Rok później co czwarty wyborca poparł awanturnika z Peru.
Tusk odwoływał się do tego, co w worku było miękkie, leniwe, bezmyślne. Kaczyński do tego, co gniewne, złośliwe, pamiętliwe. Tusk układał demos do snu, Kaczyński mu rozdawał karabiny z tektury. Byłoby to cyniczne, gdyby nie fakt, że każdym nerwem demos przyznawał im rację. Szedł za nimi jak zauroczony. Połykał wszystko z głośnym mlaskaniem. Pokazywał, że wielkie sprawy mało go obchodzą. Wolał iluzję bezpieczeństwa od prawdziwego bezpieczeństwa. Iluzję zmian od prawdziwych zmian.
Aby odbudować stabilną władzę, Tusk i Kaczyński rozdeptali wszystkie instytucje dookoła. Problem słabej władzy rozwiązali, ale w miejsce starego problemu pojawił się nowy. Rząd zyskał pełną swobodę, co sprawiło, że w przypadku Tuska nie robił nic, a w przypadku Kaczyńskiego robił wszystko, co mu przyszło do głowy. Słaba władza została zastąpiona władzą arbitralną, która popadała raz w lenistwo, innym razem w awanturnictwo. Destrukcyjna działalność trzech wielkich partii była faktem. Jawnym, wyrazistym, krzyczącym. To nie były ekscesy, ale wiecznie powtarzana praktyka. Każdy tydzień był tygodniem partyjnego wandalizmu. Żaden nie był tygodniem pracy dla kraju.
Ekonomiści wiecznie narzekali, że deficyt budżetowy – stale rosnący – stał się narzędziem walki o władzę. Że pieniądze trafiały nie tam, gdzie były potrzebne, ale tam, gdzie dawały wyborczą nagrodę. Ale trudno winić polityków. W sprawie pieniędzy demos wysyłał jasne sygnały. Elity żądały reform, odwagi, kompetencji. Ale demos gusta miał inne. Za reformy polityków karał boleśnie. Zarówno za nieudane, jaki za udane. Bo zawsze się znalazły jakieś ofiary, pokrzywdzeni, niezadowoleni, na których opozycja i media skupiały całą uwagę.