cytaty z książek autora "Wojciech Mann"
Ten wysoki, postawny mężczyzna przydybał mnie w kuchni i poprosił, żebym go uświadomił, co to znaczy pić po polsku, bo wiele o tym słyszał. Nie byłem specjalistą od tych spraw ani pijakiem, ale moja patriotyczna duma kazała mi zachować się godnie. Do wysokiej szklanki wlałem w równych proporcjach piwo, wino, wermut, wódkę i trochę likieru do smaku, po czym powiedziałem Chandlerowi, że trzeba to wypić duszkiem. Był zachwycony, że wreszcie pozna lokalny obyczaj. Kiedy go przeniesiono z kuchni na leżankę, mimo zamkniętych oczu wyglądał na szczęśliwego.
Nie zapomnę wieczoru, kiedy zespół gitarowy stłoczony na mikroskopijnej scenie nie był w stanie rozpocząć występu, ponieważ domowej roboty wzmacniacz złączony z domowej roboty gitarą elektryczną, powodował iż gitarzystę trzepał prąd. Mogłoby to nawet powodować interesujące efekty artystyczne, ale strachliwy muzyk nie chciał przystąpić do gry.
Trzeba mu jednak zapisać na plus, nawet na duży plus, że nie był sobkiem. Kiedy już go trochę poznałem, chętnie udostępniał mi płyty, których akurat potrzebowałem. Nie rozumiałem tego, bo pożyczenie komuś płyty było dla mnie czymś równie trudnym jak wyrzeczenie się rodziny lub uduszenie maleńkiego kotka.
Mann: Tak dalece nienawidzę sylwestra i wszelkich związanych z tym powinności, że każda szansa ucieczki z Warszawy zmienia zupełnie kwalifikację tego dnia. Tam [w Nowym Jorku] - niby pracuję, niby spotykam się ze znajomymi, ale nie jest to żaden polski sylwester, kiedy raz na rok trzeba koniecznie wybawić się do rana. Moja - a i Krzysztofa - filozofia polega na tym, że lubimy się wybawić do rana na przykład w środę, 15 października, a nie dokładnie tego dnia, kiedy robi to cała Polska.
Takich koni nie ma - powiedziało by dziecko. Ale możesz je sobie wyobrazić, uchwycić na papierze, układać w nieprawdopodobne konfiguracje. I przestać się bać. Dama w czerwonym kubraczku i dżentelmen w zielonym tużurku galopują na zachód, wyrywają się z nieokreślonej przestrzeni zamazanego pędzlem tła. Takich kolorów naprawdę nie było.PRL-owska szarość to nie tylko stereotyp: przypominają się musztardowe lamperie, turkusowe zielenie sklepowych wag,majtkowe róże. Ale przecież nie wynikało to wyłącznie z braków w zaopatrzeniu i tanich materiałów. Burą plamę łatwiej ukryć, wtopić w otoczenie. Kolor bywa odważny, niepokorny, dowodzi, że można przezwyciężyć strach.
Istnieje typ ludzi pełnych kompleksów, bojących się otwartości, wyjścia w świat. Właśnie oni uwielbiają chować się w burych materiach, by przypadkiem nie błysnęło żadne światło. Bezpiecznie czują się w otoczeniu, w którym nie ma prawdziwej radości.