Pan Samochodzik i Pałac Kultury i Nauki Jakub Czarny 5,2
ocenił(a) na 123 tyg. temu To jest dramat po prostu. Fakt, że książka gatunkowo nie ma praktycznie nic wspólnego z serią Pana Samochodzika, a jest to zwykłe naśladownictwo zachodniej literatury akcji skrzyżowane z łzawym melodramatem, to jeszcze najmniejszy problem.
Jest to przede wszystkim nudne jak flaki z olejem, z objętością sztucznie zwiększoną jakimiś do niczego niepotrzebnymi wielostronicowymi wspomnieniami życia i opowieściami ze służby wojskowej, tudzież niepotrzebnie rozbudowanymi opisami, a z książki bez najmniejszej szkody dla fabuły można usunąć kilka całych rozdziałów, głównie ukazujących szkolenie w GROM - które nie tylko nic do niej nie wnoszą, a jedynie uwydatniają nieprawdopodobne dyletanctwo autora w sprawach wojskowych. Przykładowo - karabin nazywa karabinkiem, karabinek karabinem, terminy rewolwer i pistolet, pistolet, pistolet maszynowy i karabin, samolot i śmigłowiec, koła i płozy używa zamiennie. Naoglądawszy się telewizyjnych seriali wyobraża sobie, że broń wytłumiona "kląska" - nie, strzał z karabinu z tłumikiem to nadal jest strzał, tyle że nieco cichszy.
Sama akcja odbicia PKiN jest tak idiotyczna, że nawet trudno ją komentować - dokonuje jej potężny oddział złożony z trzech żołnierzy (w tym dwóch rekonwalescentów po odrze) i jednego doraźnie przyuczonego rezerwisty, mający przeciwko sobie ponad dwudziestu terrorystów wyszkolonych w specnazie; siła ta czteroosobowa jest wszystkim, co państwo polskie było w stanie wystawić do akcji, a czym zajmują się w międzyczasie policyjni antyterroryści z całego kraju, pozostaje zagadką - pojawiają się dopiero na samym końcu, pełniąc funkcję służb porządkowych zabezpieczających teren. Moją ulubioną sceną jest ta, gdy żołnierz na dźwięk strzału uchyla się przed nadlatującym pociskiem karabinowym wystrzelonym z odległości góra kilkudziesięciu metrów (pomijając już kwestię czasu reakcji, pociski karabinowe lecą mniej więcej dwa-trzy razy szybciej od dźwięku). Nie mniej idiotyczna jest historia kradzieży obrazów z Muzeum Narodowego - w tym, orkiestra tusz - "Bitwy pod Grunwaldem", które to złodzieje, po uśpieniu strażników, po prostu wynieśli głównymi drzwiami do stojących na ulicy przed wejściem do muzeum samochodów.
Jako, że język jest narzędziem pracy pisarza, rażą nie tylko błędy gramatyczne, ale też językowe - jak mylenie pylonu z pałąkiem czy dystrybutora z saturatorem.
Postacie są schematyczne i karykaturalnie przerysowane, a główny bohater - którego nazwiska nawet nie pamiętam (i który chyba już się więcej w serii nie pojawi?) - to toporna kalka Pawła Dańca, historyk sztuki i komandos w jednym. Co ciekawe, pomimo, że służył on 9 miesięcy w kawalerii powietrznej, to przypominając sobie jakieś kwestie związanie z wojskowością, wspomina nie służbę wojskową, ale lekcje PO w liceum - sprawia to wrażenie, jak gdyby autor dopisał mu tę służbę wojskową pod koniec pracy nad książką i zapomniał skorygować wszystkie niezbędne fragmenty.
Reasumując - jak i jeden z przedpiszców - poczułem ulgę, że książka wreszcie się skończyła.