Azyl w dżungli Aleksander Omiljanowicz 7,3
Czy nie marzyliście kiedyś o ucieczce? Ucieczka w dzicz, wyniesienie się z tego kraju albo nawet z Europy, z dala od ludzi, z dala od szarej rzeczywistości, w poszukiwaniu lepszego życia? Zazwyczaj te pragnienia nie wychodzą ze sfery krótkotrwałych marzeń. Są jednak tacy ludzie, którzy poszli za tym zewem. Jeszcze zanim książki typu: „porzuciłem pracę w korporacji i ruszyłem w świat” stały się popularne, było głośno o takich biografiach, w których pokiereszowani przez cywilizację ludzie odszukiwali swoje szczęście w surowym i często nieprzyjaznym dla człowieka życiem na odludziu.
„Azyl w dżungli” właśnie porusza takie sprawy. Opowiada o trzech mężczyznach, Polakach po przejściach, których losy skrzyżowały się w sercu południowoamerykańskiej dżungli. Poznajemy najpierw autora Aleksandra, który po wielu perypetiach (które można poznać w jego innych książkach) wyruszył w poszukiwaniu przygody swojego życia. Zaprzyjaźnia się na miejscu z etnologiem Karolem, który zostaje jego przewodnikiem po dżungli. Choć Karol (a właściwie Carlos) urodził się na innym kontynencie, czuje głęboką więź z Polską, za którą walczył jego dziadek.
Ta dwójka wyrusza w głąb brazylijskiej dżungli. Jest to niezwykłe miejsce, które skrywa wiele tajemnic. Ta wizja dziczy nie miażdży tak straszliwie jak ta Conradowa. Dżungla, którą autor widział swoimi oczami, jest kolorowa, pełna życia i fascynująca. Jednocześnie było to nieprzewidywalne miejsce, w którym nie każdy by przetrwał z łatwością. W okresie suszy bywa uciążliwa, a w porach deszczowych nawet śmiertelnie niebezpieczna. Życiu mogą zagrozić zarówno pogoda, zwierzęta, jak i ludzie.
Autor miał szczęśliwy start, bo cieszył się doskonałym zdrowiem i do tego towarzyszył mu doświadczony znawca dżungli, który dokładnie wiedział, jak się do niej przygotować. W drodze poznajemy znacznie lepiej Karola, a szczególnie jego wspomnienia ze swoich licznych wypraw. Jedne kończyły się lepiej, a z innych ledwo wyszedł żywy. Pomimo ryzyka przywiązał się mocno do swojej pracy oraz do badań, które prowadził w indiańskich szczepach. Na taśmach oraz zdjęciach utrwalał ich obyczaje, obrządki i życie codzienne, a dzięki przygotowaniu medycznemu leczył też ich choroby.
Sami Indianie, o których jest w tej książce niemało, są bardzo przyjaźnie nastawieni względem Karola i Aleksandra. Okazują im niezwykłą życzliwość, choć doświadczyli sami wiele złego od strony białych ludzi. Południowoamerykańscy Indianie tworzą niezwykle interesującą społeczność, która żyje od setek lat w symbiozie z naturą.
W jednym z niezbadanych przez Karola szczepie natykają się na Stacha kolejnego Polaka. Patrioty, który po wielu burzliwych przeżyciach wyrzekł się życia w cywilizacji i odnalazł z dzikiej dżungli swoją ostoję. Ten człowiek uosabiał absolutne przeciwieństwo Conradowego Kurtza. Cieszył się wśród rdzennej ludności statusem niemal bóstwa, ale nie wykorzystał tego dla jakiś egoistycznych pobudek, posiadał broń palną, ale nie używał jej przeciwko Indianom, cieszył się wolnością, ale nie szkodził przy tym nikomu.
Droga od obcego białego do wodza szczepu była trudna i wyboista. Musiał się scalić z tym szczepem, dostosować się do panujących tam obyczajów i wykazać się też pożądanymi przez miejscowych umiejętnościami. Bycie wodzem nie wiązało się z udogodnieniami, absolutną władzą czy wprowadzaniem na gwałt postępu. Na barkach przywódcy spoczywała ogromna odpowiedzialność za cały szczep. Musiał się zajmować nie tylko skomplikowanym planowaniem życia w każdych aspektach czy czynnym udziałem w obrzędach i świętach. Bycie wodzem to nieustanna praca z resztą szczepu, trzeba się przy tym wykazać niemałym taktem i perswazją, by przekonać resztę do pewnych bardziej ryzykownych decyzji, a gdy zawiedzie się resztę, pogwałca się ich obrzędy czy działa się wbrew ich woli, to się po prostu wylatuje.
Jednak warto było powalczyć o to zaufanie i przyjaźń. Stach odnalazł w swoim szczepie nie tylko dom, rodzinę i miłość. Był tak blisko z zupełnie obco kulturowo społecznością, w jakim żaden badacz jeszcze nigdy nie był. Ci ludzie, którzy są określani często jako prymitywnymi dzikusami, nawet po trzydziestu latach potrafili go w jakimś aspekcie zaskakiwać. Stach właściwie cały dowiaduje się o nich czegoś nowego i to jest w Indianach po prostu niesamowite.
Ta książka porwała mnie jak tropikalna fala. Nie było żadnego rozdziału czy strony, której nie śledziłabym z wielkim zainteresowaniem. Nie chodziło tu jedynie o wątki przygodowe. Ta książka zostawiła mnie z wieloma przemyśleniami na temat społeczności Indian, ale też naszego „szczepu”, z którego my się wywodzimy. Nie szczędzono też uwag na temat fatalnej kondycji, w której się nasza cywilizacja znajduje oraz o strasznym losie, który groził jeszcze Indianom. Książka została wydana pod koniec lat 80. Widzimy zdarzenia z perspektywy zahartowanych trudami i wojną osób, więc wydawało się, że pewne przemyślenia nie da się przenieść do naszych czasów. Ze smutkiem trzeba jednak przyznać, że te poruszone w książce problemy są nie tylko aktualne, ale się jeszcze pogłębiły.