1974 David Peace 5,6
ocenił(a) na 102 lata temu Powieść brudna i odrażająca. Powieść wybitna. Chociaż od chwili premiery minęło już ponad dwadzieścia lat wciąż robi piorunujące wrażenie. I wciąż jest zbyt nowatorska, by trafić do masowego czytelnika. Szkoda, bo to jeden z niewielu kawałków sensacyjnych, który nie mieści się w gatunkowym getcie. To Literatura, przez bardzo wielkie L.
Powieść Peace’a zapiera dech śmiałością i nowoczesnością, chociaż jej szkielet jest bardzo schematyczny. Na tym poziomie to klasyczny utwór detektywistyczno/policyjny, z fabułą nie aż tak daleką od tego, co robili Arthur Conan Doyle czy Agatha Christie. Oczywiście, jak na brytyjską prozę klas niższych, mamy tu też sporo sarkazmu i cynicznego, chwilami wisielczego, poczucia humoru.
Jednak przestawienie kilku akcentów sprawia, że „1974” jest czymś więcej niż historią o zbrodni i śledztwie. To opowieść o źle – piekle, które zgotowaliśmy sobie za życia. Przełożone na litery danse macabre i „Ogród rozkoszy ziemskich” Hieronymusa Bosha jednocześnie. Ale nie widać tu ambicji uszycia wielkiej alegorii z tego, co wydarzyło się w latach 1969-1974 w przemysłowym mieście średniej wielkości na północy Anglii. Po prostu Davide Peace pisze o ludziach; tych stanowiących zło i tych, wobec tego zła stających. Jego książka to opowieść o uczuciach i atrofii uczuć, o samotności, obojętności, rozpaczy, wściekłości i szaleństwie. Mamy tu tych uczuć całą paletę, na dodatek świetnie psychologicznie umotywowaną.
Ale „1974” nie bergmanowskim dramatem psychologicznym. Nikt tu nie siedzi – no, może czasem w bardze lub pubie – rozważając dylematy moralne. Peace stworzył potwora, który pędzi z zawrotną prędkością. Tempo w jego powieści jest zawrotne. Ale pisarz znajduje też czas i miejsce na konstrukcję sugestywnych, bardzo filmowych scen. Wszystkie są świetne, ale najlepiej wychodzą mu strzelanki. Są brawurowe, krwawe i dowcipne. Jest w nich coś z wczesnego Quentina Tarantino (od późnego, tego z „ Bękartów wojny”, „Django” i „Pewnego razu… w Hollywood” Peace jest bardziej błyskotliwy, mniej mechaniczny) czy Guya Ritchie.
Jednak największym atutem powieści Davida Peace’a są jej naturalizm i język. Przypomina tu nieco Jamesa Ellroya. Jest jednak bardziej dosadny. Dosadny, a jednocześnie bardzo poetycki. Jego zdania mają wyraźną melodię i charakterystyczny rytm. Zresztą poetycki to nie najlepsze określenie. Język Peace’a to tekst piosenki rockowej – naszpikowany wulgaryzmami i często wykorzystujący element powtórzenia, tego charakterystycznego rock’n’rollowego, bardzo punkowego, skandowania.
David Peace wydał swoja debiutancką powieść w 1999 roku. Na kilkanaście miesięcy przed ostrym wejściem internetu w świat mediów. Internetu, a co za tym idzie – mechanizmu klikbajtów. A na jednym z poziomów interpretacyjnych „1974” jest opowieścią o dziennikarstwie. Jednak nie tak idealistyczno-romantyczną jak trylogia Stiega Larrssona. Peace jest zdecydowanie bardziej zniuansowany, dwuznaczny, ale dzięki temu prawdziwszy. Dziś, patrząc z perspektywy czasu, mając świadomość jak funkcjonuje królujący obecnie w mediach infotainment, można „1974” uznać za wielki hołd złożony dziennikarstwu. Bo czy są teraz w mediach ludzie, którym chce się taplać w błocie na zadupiu? Zawodnicy ryzykujący dla odkrycia prawdy? Po co? Dziś króluje zasada copy/paste. Byle wierszówka się zgadzała. Myślę, że dla Edwarda Dunforda praca we współczesnej redakcji byłaby większym piekłem niż to, przez które przeszedł w dziesięć grudniowych dni 1974 roku.