Uwe Johnson urodził się w roku 1934 w dzisiejszym Kamieniu Pomorskim. Studiował germanistykę na uniwersytecie w Rostocku, pragnąc zostać redaktorem w wydawnictwie. Występuje jednak przeciwko nagonce na Kościół Ewangelicki i zostaje relegowany z uczelni. Kontynuuje studia na Uniwersytecie im. Karola Marksa w Lipsku i pisze pracę dyplomową u Hansa Mayera. W roku 1958 opuszcza NRD i osiedla się w Berlinie Zachodnim w dzielnicy Friedenau, w bezpośrednim sąsiedztwie Güntera Grassa. W roku 1961 ukazuje się jego druga powieść, zatytułowana Das dritte Buch über Achim. Po dwuletnim pobycie w USA (1966-1968) Johnson rozpoczyna pracę nad swoim głównym dziełem: Jahrestage. Aus dem Leben von Gesine Cresspahl. Pierwsze trzy części ukazują się na przestrzeni lat 1970-1973 część ostatnia w roku 1983. Jahrestage to próba autora uświadomienia sobie swoich korzeni bez popadania w nostalgię. Ponadto powieść ta jest wzorcowym przedstawieniem stosunku jednostki do władzy totalitarnej - temat, który przewija się we wszystkich dziełach Johnsona.
W roku 1974 Uwe Johnson przeprowadza się do Sheerness-on-Sea, do domu na wyspie Sheppey w hrabstwie Kent, na wprost ujścia Tamizy. Johnson jest członkiem Gruppe 47. Więzy szczególnie bliskiej przyjaźni łączą go ze szwajcarskim pisarzem Maxem Frischem oraz od czasu pobytu Johnsona w USA - z Hannah Arendt oraz wydawcą Helen Wolff. Johnson był wielokrotnie nagradzany, otrzymał m.in. Międzynarodową Nagrodę Wydawców (1962),nagrodę im. Georga Büchnera (1970),nagrodę im. Wilhelma Raabe (1975) oraz nagrodę im. Tomasza Manna (1979).
13 marca 1984 roku Uwe Johnson został znaleziony martwy w swoim domu w Sheerness-on-Sea. Śmierć z powodu niewydolności serca nastąpiła już w nocy z 23 na 24 lutego. Heinrich Böll napisał po śmierci Uwe Johnsona: "Jego wielkość polegała na jedności cierpliwości i smutku, prostoty i wrażliwości, gniewu i skrupulatności: postrzegał swój czas w jedynie możliwy sposób. Dopiero późniejsze epoki dostrzegą jego wielkość".
W czasach PRL-u Uwe Johnson uważany był za reakcjonistę i rewizjonistę, którego nie wolno publikować. Nawet jednak po roku 1989 i zniesieniu cenzury żaden polski wydawca aż do dziś nie wpadł na pomysł, by wydobyć z zapomnienia tego przemilczanego dotąd powieściopisarza, jednego z największych pisarzy niemieckojęzycznych okresu powojennego.
Jak to zwykle bywa ze zbiorami - nierówno, można tu znaleźć i opowiadania perełki, i zupełne nieporozumienia, ale to, co boli mnie najbardziej, to to, że w tych opowiadaniach prawie nie ma miasta. "Z marszu" mogłabym wymienić przynajmniej pięciu autorów, których teksty stanowią piękny portret Berlina różnych epok i zostawiają mniej niedosytu niż zbiorek pań Constantine i Marven, ale wiadomo - wybór tekstów do zbiorów i antologii to sprawa subiektywna.
Zaczyna się nieźle - od Doblina, Kracauera i dwóch jadowitych, ciętych, celnych miniaturek Tucholsky'ego, które wprowadzają nas w czasy upadku Republiki Weimarskiej. To przecież czasy najbardziej symboliczne dla Berlina i chyba najbardziej dla miasta "brandingowe", a tempo opowiadań wyraźnie zwalnia.
Jest jeszcze śliczne, wzruszające i bardzo subtelne opowiadanie Kunerta o pogromach, ale potem zaczyna się sinusoida: sentymentalne opowiadanko Schnurrego o kradzieży drzewka z miejskiego parku w czasach Wielkiego Kryzysu, żeby zrobić sobie choinkę, kilka słów Johnsona o sentymencie do metra, a potem nagle wspaniały popis flaneuryzmu w najlepszym stylu Moniki Maron.
I znowu: nudnawe opowiadanie o ucieczce z NRD widzianej oczami dziecka (Julia Franck) i historia artystycznego gastarbeitera z Turcji (Sevgi).
Koszmarnie irytująca, ale wciąż charakterna historyjka o squattersach Inke Bach i w najgorszym stylu banalna opowiastka Groschner o tym, jak pena para cofa się w czasie do nalotów pod koniec wojny i porównuje obecny wygląd miejsc z aktualnym.
Małe tableau z drobnym żulikiem w metrze Banciu i znowu przegadana, ale i intrygująca opowieść o nieśmiałym uczuciu rodzącym się na tle "alternatywnej" i artystowskiej grupki znajomych (Boehning i do pewnego stopnia też Roggla).
I znowu: wspaniałe miejskie pejzaże (Schley),zaprawione ciętym dowcipem (Kaminer) przy szkicach, w których nie bardzo wiadomo, po co powstały (Grunbein) albo opowiadaniach ciekawych, ale nijak mających się do tematu (historia złodziejki spermy autorstwa Draesner).
Berlin jest, w gruncie rzeczy, miastem na ogół architektonicznie nieciekawym, ale ma świetną markę i inne walory, którymi rekompensuje nudnawą miejską architekturę. Z kolei zbiorek odcinający kupony od marki miasta jest odwrotnością tego zjawiska: kusi nazwą, ale nie zostawia w pamięci żadnych wrażeń.
Jeszcze nie przetrawiłam dobrze tej lektury, ale na gorąco (choć gorączka nie pasuje mi do tej książki, która jest zimna) muszę przyznać że jest lekturą intelektualnie wymagającą - nie do czytania w pośpiechu. jej czytanie osamotnia, bowiem ciężko jest wyjść z gęstego świata utkanego przez Uwe Johnsona. Młody pracownik kolei Jakub - wpada pod pociąg i umiera. Początek jest końcem, a autor w bardzo postmodernistyczny sposób próbuje rekonstruować jego losy, uwikłane w podzielony murem Berlin, Stasi i inne problemy komunistycznych Niemiec. Gdzieś jest też miłość i rodzina, wszystko to poszatkowane i postrzępione - jak życiach w niedopowiedzeniach, jak w życiach na podsłuchu.